(Fragment chyba pierwszej książki, o zjawiskach paranormalnych i trudnych do wyjaśnienia, którą przeczytałem jakieś 45 lat temu. Poniższa historia jest tak trudna do uwierzenia, że sprawdziłem wpierw w internecie żeby się nie ośmieszyć promowaniem jakiś mistyfikacji. Oczywiście jak człowiek sam nie zobaczy, to zawsze jest jakś niepowność, ale wszystko wskazuje na prawdziwość tej historii).
Nave był świetnym myśliwym i dzielnym wojownikiem, lecz musiał porzucić swoje ziemie i swoje łowiska i wraz z ludźmi z plemienia uciec na południe, gdyż na ich wsie stale napadali wojownicy z plemienia Samorów i Babutu - brali do niewoli mężczyzn i kobiety, aby potem sprzedać ich w niewolę Arabom. Było to dawno - może 100, może 200 lat temu - nikt już tego dziś nie pamięta.
Wędrowali tak długo, aż trafili na miejsce, które im się spodobało. Trawa była tutaj wysoka i soczysta, w jeziorach zawsze dostatek wody dla ludzi i zwierząt. Wokół panowała cisza i spokój. Życie w nowej wiosce płynęło tak, jak w ojczystych stronach. Rankiem Nave szedł na polowanie i wracał dopiero wieczorem, a niekiedy nawet po kilku dniach.
Pewnego razu Nave udał się, jak zawsze, na polowanie, lecz zawędrował dalej niż zazwyczaj. Już dawno skończył mu się zapas wody, nie mógł jednak znaleźć żadnego źródła.
I oto usłyszał nagle jakiś szelest. Kiedy się odwrócił, zobaczył krokodyla. Pomyślał, że jeżeli pójdzie za nim, na pewno dotrze do jakiejś rzeczki, jakiegoś źródła lub chociażby bajorka.
I tak też postąpił. Wkrótce krokodyl doprowadził go rzeczywiście do niewielkiej rzeczki. Nave ugasił pragnienie, napełnił skórzaną sakwę wodą, a potem… Potem wydobył łuk i strzały i zabił krokodyla.
Kiedy zaś wracał do wioski, napotkał jeszcze jednego krokodyla, więc wystrzelił drugą strzałę i też go zabił.
Gdy Nave powrócił do domu, zobaczył, że dwóch jego synów leży martwych. A przecież kiedy wychodził na polowanie, obaj byli zdrowi i pełni sił. Nie wiedział więc, co się stało, i nie domyślił się, że śmierć ich wiąże się z zabiciem przez niego dwóch krokodyli.
Gdy upłynął już okres żałoby, Nave ponownie wybrał się na polowanie. A stało się to na samym początku pory deszczowej. Nave znów polował z dala od swojej wsi. Na maleńkiej pirodze przepłynął szeroką Woltę i zagłębił się w dżunglę. Wtedy właśnie zaczęła się straszliwa ulewa. Nave pobiegł pędem z powrotem do rzeki, lecz pirogę już uniósł prąd. Rzeka była tak wzburzona, że lada chwila mogła zalać las. Toteż myśliwemu nie pozostało nic innego, jak przeczekać wezbranie wód siedząc na drzewie.
Ciężkie to były chwile, pełne zwątpienia i rozpaczy. Nave świetnie rozumiał, że jeżeli szybko wody nie opadną, po prostu umrze z głodu. A nic nie wskazywało na to, by miały opaść. W pewnym momencie Nave zauważył płynącego krokodyla, który spokojnie i powoli zmierzał ku przeciwległemu brzegowi.
Nave zdecydował się na czyn zupełnie desperacki: zeskoczył z drzewa, chwycił krokodyla za ogon i tak - holowany przez to straszne zwierzę - dopłynął do drugiego brzegu wezbranej rzeki.
A tam - kiedy był już bezpieczny i nic mu nie zagrażało - wyjął nóż i zabił zwierzę, któremu zawdzięczał ocalenie. Zabił go i zjadł jego mięso. Gdy po kilku dniach powrócił do domu, dowiedział się, że o tej samej godzinie zmarł jego trzeci syn.
Wtedy dopiero po raz pierwszy Nave zastanowił się nad tym, co się stało, pomyślał, że pomiędzy śmiercią jego synów a zabitymi przez niego krokodylami coś jest, coś łączy te dwie rzeczy.
Poszedł więc Nave do czarownika z sąsiedniej wioski, który słynął z mądrości na całą okolicę, i opowiedział mu o wszystkim. Czarownik myślał, myślał - myślał bardzo długo - aż wreszcie powiedział:
- Tak, wszystko się zgadza. Twoje dzieci umierały, bo umierały krokodyle, a umierały dlatego, że twoim totemem i totemem całej twojej rodziny jest właśnie krokodyl. Jeżeli więc głowa rodziny zabije krokodyla, jest to zbrodnia. A każda zbrodnia musi być ukarana śmiercią.
I wtedy Nave złożył przysięgę, że już nigdy - ani on sam, ani nikt z jego wsi - nie podniesie ręki na krokodyla. I jeszcze przysiągł, że wszystkie krokodyle, które zamieszkają w pobliżu wsi, będą czczone jak bóstwa i chronione przez ludzi. I dodatkowo przysiągł, że rozprawi się z każdym, kto będzie chciał te zwierzęta skrzywdzić…
Malutkie miasteczko Tamale, na wpół zasypane piaskiem, leży na północy Ghany w pobliżu granicy z Górną Woltą. W odległości kilku mil na południe od Tamale drzemie w słońcu niewielka wioska ukryta wśród pagórków, nielicznych drzew i krzaków. Dookoła pełno jest stawów, których powierzchnia gładka jest jak lustro. Ot, zwykła wioska, jak wiele jej podobnych. A jednak… jest to wieś niezwykła.
Nad brzegiem jednego ze stawów widać w ziemi jakieś dziwne wyżłobienia. Są to ślady… długich ciał i krótkich łap olbrzymich krokodyli. A w pobliżu tych śladów murzyńskie kobiety spokojnie płuczą bieliznę, nie opodal zaś pasą się krowy strzeżone przez pastucha z włócznią.
Mała wioska Page, tak niby niepozorna i niczym nie różniąca się od innych, słynie w okolicy z tego, że jej mieszkańcy żyją w idealnej zgodzie z krokodylami. I nie tylko w zgodzie.
Przez zarośla gęstej i wysokiej trawy przedziera się kilkunastu czarnoskórych chłopców.
Towarzyszy im niski mężczyzna, szczupły i nijaki, w kwiecistej koszuli i sandałach przywdzianych na bose nogi. A jednak jest to człowiek zajmujący w wiosce jedno z najwyższych stanowisk - tuż po wodzu i czarowniku. To „sekretarz od krokodyli” - człowiek odpowiedzialny za organizację i przebieg wszelkich ceremoni z udziałem tych świętych zwierząt.
Chłopcy w podskokach zbliżają się nad brzeg jeziorka i na chwilę zamierają w bezruchu. Na znak dany przez towarzyszącego im mężczyznę rozpoczyna się nieprawdopodobna wrzawa.
Chłopcy krzyczą, wskakują do wody, biją dłońmi o jej powierzchnię. Cały ten tumult trwa kilka chwil, nic się jednak nie dzieje. Powierzchnia wody nadal jest spokojna, kobiety w sąsiedztwie płuczą bieliznę, a krowy pasą się jak gdyby nigdy nic. Tak mija parę minut. Wreszcie mężczyzna kiwa głową, odwołuje chłopców i mówi:
- Widocznie śpią. Trzeba je będzie rozbudzić.
To mówiąc powoli zdejmuje koszulę i spodnie, zrzuca sandały i wchodzi do wody. Na środku jeziora nurkuje, woda znów jest gładka. Na chwilę pokazuje się jego czarna kędzierzawa głowa i znów niknie w wodzie. Po chwili mężczyzna wychodzi na brzeg, zakłada koszulę i spodnie i mówi spokojnie: - Już idą… Za chwilę tu będą.
I oto nagle na powierzchnię wody wypływa gruba brązowa bela. Po chwili jeszcze dwie takie same. Nie są to jednak na wpół zgniłe pnie drzew, lecz… krokodyle! Powoli i spokojnie podpływają do brzegu. Dwa z nich pozostają w wodzie, trzeci zaś niezgrabnie gramoli się na brzeg.
Zwierzę ma co najmniej trzy metry długości, jego potężny ogon wlecze się po ziemi, ogromna paszcza, pełna straszliwych zębów, jest szeroko otwarta. Kuśtykając na krótkich łapach potwór powoli zbliża się do mężczyzny, który „wywołał” go ze stawu, i spokojnie układa się u jego nóg.
Wiele ludzi uważa, że krokodyle to najgłupsze zwierzęta na kult ziemskiej. I rzeczywiście - wyraz mordy potwora nie robi najlepszego wrażenia. Wypisane jest jak gdyby na niej nieme pytanie: „A po co właściwie wołaliście mnie? Czego ode mnie chcecie? Tam, na dole, tak się fajnie spało…”
Mężczyzna nachyla się nad krokodylem, delikatnie gładzi go po głowie, bez najmniejszej obawy, że straszliwa paszcza odgryzie mu rękę. Coś szepcze, coś doń mruczy… Jest to prawdziwy dialog -dialog człowieka ze zwierzęciem.
Chłopcy w oczekiwaniu na wyniki tej niezwykłej narady przycupnęli wokół i bacznie obserwują to, co się dzieje. „Narada” trwa kilka minut, po czym mężczyzna wstaje i zdecydowanym krokiem kieruje się do wody. Natychmiast na jego spotkanie zbliża się para pozostałych krokodyli. Na znak dany przez mężczyznę chłopcy wskakują do wody i… tu zaczynają się dziać rzeczy zdumiewające!
Chłopcy gramolą się na krokodyle, dosiadają ich, jak gdyby były to potulne osiołki, ciągną je za potężne ogony, których jedno uderzenie mogłoby zmiażdżyć ich kości, szarpią za potężne szczęki, bawią się w berka, każą się obwozić dookoła jeziora. To szaleństwo trwa mniej więcej przez godzinę.
W pewnym momencie mężczyzna siedzący na brzegu tuż obok trzeciego krokodyla daje znak. Chłopcy, co prawda z ociąganiem, wychodzą na brzeg i pędzą w kierunku pobliskich zabudowań, krokodyle zaś - wszystkie trzy - czekają „grzecznie” w wodzie tuż przy brzegu. Po chwili chłopcy pędem wracają z wioski: każdy z nich trzyma w ręce małego związanego kurczaka. To nagroda dla zwierząt za godzinną zabawę.
Po spożyciu dobrze zasłużonego posiłku dwa krokodyle znikają w wodzie, trzeci zaś wypełza na brzeg i otworzywszy szeroko paszczę zasypia spokojnym snem poobiednim. Tylko z oczu leją mu się obficie przysłowiowe krokodyle łzy…
Te potulne niczym baranki krokodyle zadomowione w wiejskim jeziorku są takie tylko w stosunku do mieszkańców wioski. Od niepamiętnych czasów nikt z Page nie słyszał o wypadku, aby krokodyl komukolwiek wyrządził najmniejszą choćby krzywdę. Mieszkańcy wsi spokojnie kąpią się i myją we wszystkich okolicznych stawach, a co najdziwniejsze, ich bydłu też nic nie grozi ze strony krokodyli: nigdy nie zdarzyło się, aby któryś z drapieżników chciał się połakomić na wiejską kozę, która przyszła do wodopoju.
Cała ta sielanka dotyczy jednak tylko miejscowych. Natomiast jeżeli chodzi o obcych przybyszów…
Przed kilkunastu laty do Page dotarł misjonarz. Był to czystej krwi Afrykanin, który kształcił się w Europie, gdzie ukończył seminarium duchowne i otrzymał święcenia kapłańskie. Kiedy usłyszał o świętych krokodylach i o czci, jaką ich obdarzają mieszkańcy wioski, dotarł do Page i próbował przekonać miejscową ludność, że krokodyle nie mogą być istotami świętymi, nie mogą choćby dlatego, że nie mają duszy, że są dzikimi zwierzętami, które należy tępić, a dobre stosunki z nimi są po prostu zakazane.
Posłuchajmy zresztą, jak ten wypadek relacjonuje wódz wioski o imieniu Awampaga.
- No cóż - powiedzieliśmy - bardzo możliwe, panie misjonarzu. Bardzo możliwe, że u innych te sprawy wyglądają właśnie tak, jak pan mówi. U nas jednak jest inaczej. My się przyjaźnimy z krokodylami. Zresztą możecie się o tym sami przekonać.
Pokazaliśmy mu wtedy, jak nasze dzieci bawią się z krokodylami, ale on i tak nie chciał uwierzyć. Wciąż twierdził, że to niemożliwe i że ludzie nie mogą się przyjaźnić ze zwierzętami. Przecież w Europie, podczas pobierania nauk, nie uczyli go o tym. Mieszkał on u nas kilka dni i wciąż się mieszał w nie swoje sprawy, wciąż mu się coś nie podobało.
A po kilku dniach zrobił rzecz straszną: przy nas wszystkich, jak tutaj byliśmy, na oczach całej wioski zjadł kawałek krokodylego mięsa, który przyniesiono mu z innej wsi. Chciał nam w ten sposób pokazać, że mu się nic nie stanie…
A wszystko wyszło odwrotnie: następnego dnia jeden z naszych krokodyli wyskoczył z wody, schwycił misjonarza na nogę i wciągnął na dno. Co po nim pozostało, dotychczas jeszcze leży na dnie. Nawet nie zdążyliśmy się wmieszać, tak nagle to się stało. Ja wówczas jeszcze byłem małym chłopcem, ale do dziś pamiętam, jak strasznie krzyczał ten biedny misjonarz, kiedy krokodyl wciągał go do wody. Pamiętam także krzyki ludzi, którzy rzucili się na pomoc, choć już było za późno.
Oczywiście historia ta narobiła wiele szumu, nawet przyjechała do nas policja z Tamale, szukali winnych, szukali bardzo długo, no ale przecież to nie była nasza wina.
Wypadek ten został rzeczywiście odnotowany w kronikach policyjnych Tamale, jak i kilka innych podobnych. Świadczą one niezbicie, że owe „łagodne” krokodyle stają się straszliwymi, żarłocznymi bestiami, jak tylko mają do czynienia z obcymi.
Page to malutka wioska leżąca w odległości zaledwie kilku mil od granicy z Górną Woltą. A tamtejsza ludność ma zupełnie inny stosunek do krokodyli: poluje na nie, zabija, spożywa ich mięso i sprzedaje skóry, które, jak wiadomo, są niezwykle cennym towarem.
Niedawno, bo zaledwie przed kilku laty, niektórzy myśliwi z Górnej Wolty przekradali się nocą przez granicę i polowali na krokodyle w odległych bajorkach należących do Page. Nazajutrz mieszkańcy wioski często odnajdywali ślady okrutnej nocnej walki.
Wówczas postanowiono zorganizować specjalny oddział złożony z wojowników, który miał za zadanie chronić krokodyle i w ten sposób spełnić przysięgę, jaką kiedyś, w niepamiętnych już czasach, złożył założyciel wsi, Nave.
Wokół wioski jest jednak wiele bajorek i stawów, a i krokodyli jest tam mnóstwo. Interwencje wojowników nie zawsze więc były skuteczne, toteż myśliwi z Górnej Wolty nadal bezkarnie polowali na krokodyle w pobliżu Page.
Pewnego razu zdarzyło się jednak coś, co położyło temu kres raz na zawsze.
Którejś nocy czterech myśliwych z Górnej Wolty wybrało się na polowanie na krokodyle. A nazajutrz znaleziono ich ciała straszliwie zmasakrowane nad brzegiem jednego ze stawów. Natychmiast ściągnięto policję z Tamale, ale śledztwo utknęło na martwym punkcie. Wszelkie podejrzenia, że to mieszkańcy Page zamordowali owych czterech myśliwych, okazały się bezpodstawne. Nie znaleziono na ciałach ofiar ran od włóczni, noża czy też strzały. Ci ludzie zostali rozszarpani przez krokodyle…
★
★ ★
Tak więc z jednej strony legenda o myśliwym Nave i jego trzech synach, a z drugiej - rzeczywistość, która wydaje się jeszcze bardziej nieprawdopodobna.
Alberto Ongaro, znany włoski podróżnik i dziennikarz, jest znakomitym znawcą Afryki. To właśnie on przed kilku laty przypomniał żywe po dziś dzień wierzenia Afrykanów w magiczną więź pomiędzy człowiekiem i zwierzęciem, w nadprzyrodzone więzy braterstwa z lampartami, a nawet z wężami.
W 1973 roku dotarł do niewielkiej wioski Page w Ghanie, o której od dawien dawna krążyły nieprawdopodobne legendy. Jego relacja z pobytu w tej wiosce stała się rewelacją na skalę światową, sensacją tak wielką, że aż… podejrzaną. Wiele ludzi przypuszczało, że jest to po prostu mistyfikacja, inaczej mówiąc - zwykła kaczka dziennikarska.
Ale dowody dostarczone przez Ongaro nie budziły jednak wątpliwości: przebieg całej zabawy ghańskich dzieci z krokodylami ilustrowany był licznymi zdjęciami, a jego relacja poświadczona przez innych uczestników wyprawy.
Zacznijmy jednak od legendy. Często jesteśmy skłonni dowierzać legendzie na tej zasadzie, że ponoć pamięć ludowa przechowuje wspomnienia o tym, co było kiedyś, o przeszłości, ale nie jest to zawsze prawda. Takie stanowisko nie w każdym przypadku jest słuszne. Często legenda jest po prostu odbiciem ludowych wyobrażeń czy wierzeń i dlatego nie można jej brać dosłownie. Należałoby więc najpierw wyjaśnić choć w kilku słowach historię tego mitycznego (a może rzeczywistego?) założyciela wioski.
Oczywiście wszystko zaczyna się nie od niego, a o parę tysięcy lat wcześniej. Nawet w samej legendzie dziwna śmierć synów Nave zakłada jakąś więź pomiędzy bohaterem a krokodylami. Przecież czarownik przypomina myśliwemu, że jego totemem jest właśnie krokodyl.
Nazwą „totem” określa się jakieś przedmioty lub zwierzęta, o których człowiek czy pewna grupa ludzi sądzi, że są z nimi w pewnym stopniu spokrewnieni. Najczęściej totemem jest zwierzę, któremu oczywiście pod żadnym pozorem nie wolno wyrządzić krzywdy. Odwrotnie nawet: należy dbać o to, aby mu się dobrze powodziło.
Najprawdopodobniej w zamierzchłych czasach takie wierzenia wy-kształciły się u wszystkich plemion i narodów, w każdym razie ślady totemizmu wykryto na całej kuli ziemskiej. Jest to bowiem jedna z najwcześniejszych religijnych koncepcji ludzkości. W różnych krajach czczono różne zwierzęta, które uważano za swych przodków albo za mitycznych opiekunów tych przodków, a nawet za bóstwa.
Najwięcej informacji o świętych krokodylach przypada właśnie na Afrykę. Pamiętajmy, że kult tego zwierzęcia znany był już w starożytnym Egipcie. Krokodyl nie jest jednak tylko „monopolem” Afryki. Na przykład Papuasi z Nowej Gwinei również czcili to zwierzę. Wspomina o tym zresztą słynny rosyjski podróżnik N. Mikłucho-Makłaj, który opisuje drewnianą figurę przodka w jednej z chat w Nowej Gwinei. Był to człowiek z głową krokodyla.
Tak więc cześć, jaką otacza się krokodyle w małej zagubionej wiosce w Ghanie, nie jest niczym wyjątkowym ani dziwnym. Sądząc z legendy, starożytne wierzenia związane z kultem krokodyla zdołały już wśród mieszkańców Page zaniknąć. Dlatego właśnie przesiedleniec z północy, który najprawdopodobniej jest jednak postacią historyczną i który założył wieś, uważany jest również za inicjatora więzi pomiędzy krokodylami a ludźmi.
Z drugiej jednak strony sama forma kontaktu ludzi z krokodylami jest rzeczywiście czymś niebywałym. Etnografowie, którzy zajmują się badaniami Czarnego Kontynentu, znają takie przypadki, kiedy człowiek umiał się kontaktować z tym niebezpiecznym i bardzo starym zwierzęciem, reliktem z ery mezozoicznej. Na przykład doskonały znawca Afryki, Lawrence G. Green, opisuje w swej książce „Old Africa’s Last Secrets” („Ostatnie tajemnice starej Afryki”) starą Murzynkę, która najspokojniej w świecie kąpała się w rzece wśród stada ogromnych krokodyli. Nigdy żaden z nich nie zrobił jej nic złego.
Jednakże to, co opisał Alberto Ongaro, owe beztroskie zabawy dzieci z krokodylami w stawie, nie zostało jeszcze dotychczas nigdzie opisane.
I tutaj nasuwają się pytania. W jaki sposób ludność całej wioski potrafiła doprowadzić do tego, że owe groźne zwierzęta zachowują się łagodnie w stosunku do wszystkich mieszkańców? I tylko w stosunku do nich? Jak odróżniają one „swoich” od „obcych”?
No cóż - na ten temat mamy jeszcze bardzo niewiele danych. Możemy jedynie wysunąć kilka przypuszczeń: na przykład niezwykły i zupełnie nie znany przypadek tresury, i to zbiorowej tresury zwierząt w ciągu wielu pokoleń. Tu warto przypomnieć, że w cyrkach występują niekiedy tresowane krokodyle wykonujące posłusznie nieskomplikowane polecenia tresera. Niewykluczone jednak, że ta zbiorowa tresura oparta została na swego rodzaju hipnotycznym oddziaływaniu człowieka na zwierzę. Takie przypadki też są znane.
Niestety na razie nauka nie jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie w sposób jednoznaczny. Może jednak rozwiązanie tej zagadki nastąpi w niedługim czasie?
A swoją drogą - gdyby o tym wszystkim wiedział biedny Papkin! Może cała akcja „Zemsty” potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Historie Niewiarygodne
Juliusz Jerzy Herlinger
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.