***To nie do wiary, że już trzy lata mijają od śmierci Stasia Dygata. Trzy lata temu w nagłym przypływie lęku chciał zadzwonić może do lekarza, albo może do mnie. Ale mnie nie było w domu. Więc podniósł słuchawkę, pewnie sięgnął do tarczy z numerami i upadł głową na stolik. a półtorej godziny przedtem jeszcze długo rozmawialiśmy o pewnych sprawach, bardzo intymnych kłopotach, pod koniec tej rozmowy zwolniłem się u Stasia na krótką wizytę u znajomych, a Stasiu puszczał mnie niechętnie, bo to był czas jego samotności, Kalina gdzieś daleko, za siódmą górą, za siódmą rzeką, zarabiała pieniądze na życie, ale przede wszystkim na życie dla sfory psów i stadka kotów, więc Stasiu zwolnił mnie do siódmej wieczorem niechętnie, myśmy z żoną pojechali gdzieś do kogoś, może piliśmy tam herbatkę, albo pletliśmy jakieś głupstwa, za oknem wielki śnieg, dobra śnieżna zima, a tymczasem Stasiu konał śród swoich zwierząt. Śród kotów i piesków, i one mu towarzyszyły, one go odprowadzały w tę ostatnią, daleką drogę.Jak to dobrze, że na rok przed jego śmiercią pogodziliśmy się w końcu. Bo po ukazaniu się mojego „Kalendarza i klepsydry” Stasiu obraził się na mnie śmiertelnie i utrzymywał karencję równo przez dwanaście miesięcy.
Tak mnie długo uczył nonszalancji w biznesie literackim, tak długo mnie kształcił w lekceważeniu atrybutów fachu pisarskiego, tak długo mnie przyzwyczajał do nicości konwenansów salonu literackiego, tak długo truł mnie nihilizmem artystycznym i towarzyskim, aż wreszcie obraził się jak dziecko za kawałek mojej książki, gdzie z miłością i czułością sportretowałem mego przyjaciela, czyli Stanisława Dygata.
Rany boskie, jak mnie zelżył. Zaniosłem mu tę nieszczęsną książkę i zapomniałem o niej. Zwykle dzwoniliśmy do siebie jakieś trzydzieści razy dziennie. a to coś w gazecie, a to głupia audycja w telewizji, a to kiepski mecz, a to ktoś z kolegów nas zirytował. Tymczasem teraz przez trzy dni telefon ani stęknął. Więc niczego nie przeczuwając, dzwonię. a tu wściekła erupcja gniewu i obrazy. Bez przymrużenia oka, bez dystansu, bez poczucia humoru. – Gorzko będziesz żałował tej książki – powtarzał kilka razy. – To zła, fatalnie napisana książka. Powiedz, Tadziu, za co ty mnie tak nienawidzisz?
Koniec świata. Rzucił słuchawkę, a ja stękałem, nie mogąc wydobyć słowa. Później zacząłem analizować te moje lekkomyślne kawałki o mistrzu i przykładać je do osoby mistrza i do jego biografii, i do naszej wspólnej biografii. Mój drogi mistrz Stasiu bluzgnął straszną pychą, a może tylko próżnością. Zwabił mnie w matnię, namówił na szczerość, bezpośredniość i nonszalancję, a kiedy wykonałem mu portret według jego wskazówek estetycznych i filozoficznych, zelżył mnie i przeklął.
Przez rok mijaliśmy się z daleka. Dochodziły mnie jakieś wściekłe pomruki, ktoś nawet wspomniał, że Stasiu myśli o wytoczeniu mi sprawy sądowej, słyszałem o jakichś seansach nieprzyjaźni dla młodszego brata. Martwiłem się tym bardzo, a jeszcze bardziej zjadała mnie samotność telefoniczna. Coś głupiego w telewizji, kręcę numer Stasia i po chwili się opamiętuję. Przeczytałem dziwny wywiad jakiegoś wspólnego kolegi, już łapię słuchawkę i kręcę 39—38, nie, wszystko przepadło, nie mam już przyjaciela. Przemawia gdzieś przywódca, już moja rączka automatycznie skrada się do telefonu, żeby po chwili opaść bezwładnie i ze wstydem. Ale i jemu, Stasiowi, też się ciągle nasza zaszłość plącze z nową pozą nikczemnie obrażonego. Co rusz mam głuchy telefon. Stasiu automatycznie nakręcił mój numer i stwierdziwszy omyłkę, dyszy teraz wściekle po drugiej stronie fatalnego drutu.
A najgorsza rzecz to zdarzyła się w kilka miesięcy później, pod koniec lata albo na początku jesieni. Byłem na Żoliborzu i coś mnie strasznie kusiło, żeby przejść koło domu Dygata. Więc bardzo ostrożnie stąpałem na palcach przez uliczkę Kochowskiego, wpatrując się czujnie w okna domu, i nagle przeniosłem wzrok na ogród i zmartwiałem, a włos mi się zjeżył na głowie. Pod zdziczałą jabłonką siedział Stasiu na leżaku, majtał po swojemu ogromną stopą i przez czarno oprawne okulary czytał jakąś książkę. Serce mi zabiło fatalnym przeczuciem. Tak, tak, majtając nogą czytał „Kalendarz i klepsydrę”. Zawstydzony za niego i za siebie biegiem uciekałem z Żoliborza.
W tę pierwszą noc po jego śmierci z Guciem Gottesmanem nie mogliśmy znaleźć dla siebie miejsca. Wiedzieliśmy, że Stasiu leży sam w tym swoim nowym i już niepotrzebnym domu.Pojechaliśmy koło północy na Żoliborz. Był mróz, cienki lód chrzęścił pod nogami, a my chodziliśmy wokół tego narożnika, gdzie był jego ośnieżony ogród i dom z oślepłymi oknami. Tylko w suterynie paliło się światło, tam gdzie Stasiu czekał teraz w Kaliny teatrzyku na dalszy bieg akcji i na epilog swego dramatu.
– Stasiu! – zawołałem. – Stasiu, nic się nie bój! Jesteśmy tu z Guciem!
Ale przecież nic już nie mogło się zdarzyć. Usłyszałem tylko szczekanie pieska. Któreś zwierzątko coś wołało do nas, a już po trzech latach nie umiem nazwać tego naszego wspólnego przyjaciela. Może to była Żabcia, a może Kulka, któryś z piesków opłakiwał Stasia albo prosił Pana Boga o łaskę zmartwychwstania dla nieżyjącego.
Wstyd powiedzieć, Dygata zabito. Stasiu został na początku zimy 1977 roku po prostu zamordowany. Przez kogo? Przez jakichś łapserdaków. Przez typków, których już dziś nie pamiętam. Przez łachmytów, którzy też zapomnieli pewnie o swoim morderstwie.Według Stasia książki „Dworzec w Monachium” Ewa Kruk nakręciła film „Palace Hotel”. Mnie się wydaje, że zrobiła obraz sympatyczny, zawierający sporo wdzięku tak charakterystycznego dla prozy Dygata. Zresztą nie o to chodzi.
Dygat zwykle przywiązywał się do adaptacji swoich utworów, jakiekolwiek by te adaptacje były. Zapewne wchodziła tu w grę jakaś lojalność wobec adaptatorów, a też coś w rodzaju dziecinnego zachwytu dla mechanizmów przekładowych utworu beletrystycznego na dzieło teatralne czy filmowe. Dlatego też Dygat szedł za swoim zaadaptowanym utworem, dzielił jego zwycięstwa i klęski, traktował go stale jako swoje dziecko, choć nie odbierał nikomu współautorstwa adaptacji. Zresztą to też nieważne.
Pewnego grudniowego poranku 1977 roku (tak, to był chyba ranek) odbyła się kolaudacja filmu Dygata i młodej utalentowanej reżyserki Ewy Kruk. Na dworze był przymrozek i na sali niewiele cieplej. Zgromadzeni funkcjonariusze kulturalni przyjmowali lodowato produkt naszej spółki. Film szedł we wrogiej ciszy. Trudno nawet powiedzieć, że szedł. Czołgał się, pełzł półtorej godziny przez tę niechętną, a nawet nienawistną salę.
Później przystąpiono do dyskusji. Niech ją historia przyjmie jak najszybciej do swej niepamięci. Ta dyskusja była frontalnym atakiem na Dygata. Potraktowano go jak grafomana i szubrawca. Nasłuchał się obelg i impertynencji za całe życie. Próbował odpowiadać, traktując zebranych jak dżentelmenów, jak ludzi z towarzystwa. a to byli aparatczycy. Ponure, anonimowe indywidua z poleceniem dołożenia pismakowi, który zirytował jakiegoś dygnitarzynę, co dziś, teraz już dawno minął, przepadł i nigdy nie wróci w naszej pamięci. Dygata sflekowano na śmierć. Ale on, jak to bywa w takich katastrofach, przez pierwsze godziny po wypadku jeszcze funkcjonował, jeszcze żył prawie normalnie. Zadzwonił do mnie, bezradnego świadka incydentu sprzed kilku godzin, odgrażał się buńczucznie oprawcom, demonstrował przede mną wzorową formę, unormalniał nienormalną sytuację.
Ale kiedy odezwał się nazajutrz, usłyszałem głos umierającego człowieka. Dygatowi odechciało się żyć, przestał się bronić przed okolicznościami, przetrącony kręgosłup sprowadzał powolny paraliż woli, myśli, nadziei.
Stasiu konał jeszcze przez półtora miesiąca. Jeszcze w święta wypił sam ze sobą flaszkę wódki, jeszcze bagatelizował swoje osamotnienie, jeszcze się podrywał w jakieś demonizowane irytacje, co było jego specjalnością, ale ja czułem, że z niego uchodzi coraz szybciej życie i nikt na to nic nie poradzi. Stasiu został najboleśniej ugodzony, został beznadziejnie trafiony, bez pudła trzaśnięty w tę trudną do określenia cząstkę naszej duchowej tożsamości. Może w serce honoru, może w zwoje mózgowe godności, a może w system nerwowy wiary w porządek, w logikę, w hierarchię, w boga sensu naszej egzystencji.
Właściwie nikogo nie oskarżam, bo i nikt nie poczułby się oskarżony. Nic się nie stało. Ot po prostu w naszym codziennym, bezmyślnym, peerelowskim przepychaniu się uduszono jednego literata chorego na serce. Nic się nie stało. Nas mnogo – jak mawiali podczas wojny Rosjanie.
***Ale mam straszną chętkę, żeby opowiedzieć prawdziwą anegdotę, za którą Stasiu znowu by się na mnie srogo obraził.Otóż odezwał się któregoś dnia telefon u mego przyjaciela. Stasiu, chciwy przygód i nowości, podniósł skwapliwie słuchawkę.
– Halo.
– Czy mogę mówić z panią Kaliną Jędrusik? – spytał wdzięczny głos niewieści.
– Niestety. Żona wyjechała z koncertami i nieprędko wróci.
– a to wielka szkoda. Chcieliśmy ją zaprosić do nas na spotkanie z widzami. Nasz dom kultury w Kaliszu (na przykład, dobrze już nie pamiętam) ma dużą tradycję w tych spotkaniach.
– Wiem doskonale – powiada szarmancko Stasiu. – Sam byłem u was na takim wieczorze.
– a z kim mam przyjemność?
– Moje nazwisko Dygat.
– Przepraszam, jaką pan reprezentuje specjalność?
Rozzłoszczony odrobinę Stasiu powiada:
– Jestem inżynierem chemikiem.
– O, przepraszam – śmieje się pani w telefonie – to nie moja dziedzina. Ja jestem z wykształcenia polonistką.
***
Jechaliśmy we trzech. Trzech panów w samochodzie. Gustaw Gottesman, ówczesny redaktor tygodnika „Literatura”, Ireneusz Iredyński, poeta, prozaik, dramaturg, no i niżej oraz wyżej podpisany, czyli ja. Mieliśmy jechać we dwóch z Gustawem, ale Irek się do nas przyłączył. Więc jechaliśmy sobie przez Polskę, przez naszą ojczyznę, Gutek prowadził auto, a my rozmawialiśmy. Właściwie nie rozmawialiśmy, tylko pouczaliśmy Irka, żeby się nie wyrażał. Żeby tam, dokąd jedziemy, nie ośmielił się użyć brzydkich słów, a szczególnie tego na literę k, które zastępowało mu znaki przestankowe. Irek, choć krnąbrny, przyrzekał posłuszeństwo. Jechał bowiem na naszej łasce. My byliśmy tam, w Elblągu, oczekiwani, on tylko się przyłączył. I to przyłączył się z pewnym kłopotem zdrowotnym. Potrzebował naszej protekcji i łaskawości.Dojechaliśmy do Elbląga, wspięliśmy się na zadrzewione wzgórze, gdzie w kilku budyneczkach, na wskroś cywilnych, mieścił się klasztorek. Przywitał nas młody jeszcze ksiądz, a właściwie zakonnik, bo to był przecież klasztor, jeśli się nie mylę, franciszkanów. a może i ksiądz, i zakonnik, czyli młody jeszcze ojciec, który nas zaprowadził do refektarzyka, gdzie zjedliśmy smaczny obiadek klasztorny. a potem zaprowadzono nas do pokoju Klimuszki jasnowidza, czyli do celi ojca Klimuszki, i tak już będę go nazywał, jak go nazywali wszyscy, bo nie pamiętam jego imienia zakonnego, bo to imię wywietrzało mi z głowy. Pamiętam tylko, że nazywaliśmy go wszyscy jasnowidzem Klimuszką albo księdzem Klimuszką, albo – już przy nim – ojcem, naszym ojcem, bo mógł być naszym ojcem duchowym, a też i rodzonym.
Cela księdza Klimuszki to były dwa wygodne pokoje, coś w rodzaju living roomu i sypialni, dwa obszerne pomieszczenia skromnie, ale roztropnie urządzone, bez natrętności dewocjonalnej. Siedliśmy do dużego stołu i jakoś chyba sama flaszka pokazała się na nicianej serwecie. a był to koniaczek firmy Stock, jakaś odmiana brandy z przydomkiem może „medical”, czy coś w tym rodzaju, jakiś winiak lub koniak nazywany przez księdza Klimuszkę papieskim, więc jakby pobłogosławiony, jakby stosowny tu, w murach klasztornych, jakby zalecany nam, grzesznym światowcom.
A my tylko pilnowaliśmy, żeby Irek nie używał słowa na literę k, i zapowiedzieliśmy księdzu, że Irek nie użyje słowa na k, choć zwykle używa bez umiaru.
I rozpoczął się seans jasnowidztwa przy szklaneczkach koniaku papieskiego. Ksiądz Klimuszko opowiedział nam swoje życie, życie zwykłego księdza na przedwojennych kresach i wojnę, która miała w nim obudzić te dziwne, zdumiewające moce. a stało się to jasnowidzenie w celi hitlerowskiego więzienia i nigdy już księdza, czyli ojca Klimuszki, nie odstąpiło. I teraz ja w nagłym nawiedzeniu przypominam sobie, że ksiądz Klimuszko w klasztorze nazywał się ojcem Andrzejem.
Więc ojciec Andrzej, czyli ksiądz Klimuszko, snuł wspomnienia, przytaczał różne niezrozumiałe i niewyjaśnione przypadki ze swego życia i z egzystencji ludzi, których spotykał, a my cichcem wydobyliśmy z kieszeni fotografie naszych pań, naszych dzieci i znajomych, a nawet swoje własne. Przy którejś kolejce podsunęliśmy księdzu. Bo ojciec Klimuszko mógł jasnowidzieć tylko z fotografii. Na żywo nie rozróżniał oblicza kobiecego od męskiego, na żywo nie poznawał nawet swoich krewnych.
Słońce powoli zachodziło, do pokoju wkradał się zmrok, we flaszce firmy Stock stale ubywało herbacianego płynu. Irek coraz częściej używał już słowa na literę k, ale na szczęście okazało się, że jakoś swoiście grasejuje i to okropne słowo w jego ustach wypada całkiem przyjemnie i sympatycznie i nie razi uszu księdza, bo brzmi jak jakiś przedmiot żeglarski, może jakaś lina, albo rodzaj węzła, bo wychodzi po prostu z krzywych ust Irka jako niegroźny zestaw sylab, coś w rodzaju nieistniejącego słowa „kujwa”.
Ksiądz ogląda stare zdjęcie młodego człowieka zaginionego w 39 roku. Powiada, że zginął od pocisku armatniego, opisuje rżysko i skraj lasu, gdzie to się stało. Podsuwam fotografię mojej córki Marysi, ksiądz przepowiada jej daleką podróż i karierę życiową. Pierwsza część wróżby już się dawno spełniła, druga jeszcze nie i nie wiadomo, czy się w ogóle spełni. Potem Irek ze swoją „kujwą” na ustach pokazuje własne zdjęcie. Ksiądz w lot odkrywa stan zapalny w organizmie naszego poety. Dopiero teraz okazuje się, że Irek za kilka dni wybiera się do szpitala na operację. Ale ksiądz powiada, że to nic takiego, że można to zapalenie rozpędzić ziołami. I zaraz biegnie do biureczka, które jest zarazem klęcznikiem, i tam wypisuje, klęcząc, receptę na miksturę ziołową.
A tu już noc, ktoś zapalił lampę, my lekko wstawieni tym, choć papieskim, to jednak wysokoprocentowym napitkiem znanej firmy Stock. Usłyszeliśmy wiele ciekawych i zastanawiających rzeczy o życiu i o nas samych, zapamiętaliśmy krótką psychoanalizę Irka, której chyba lepiej nie pamiętać. Po tym dziwnym seansie, który będzie śnić się do końca życia, po tej metafizycznej sesji, która na pewno jakoś zaważyła na naszych życiorysach, po tej niesamowitej psychodramie zamoczonej silnie w Stocku poszliśmy spać w hotelu, to znaczy zebrać myśli i podrzemać przy trunkach krajowych, a Irek jakoś oklapł i te jego „kujwy” stały się zwykłym jękiem trochę już podstarzałego poety z buntowniczego kiedyś pokolenia.
Nazajutrz jechaliśmy z powrotem do Warszawy, wioząc między sobą z należną czcią księdza Klimuszkę, czyli ojca Andrzeja. Ksiądz lekko stropiony białym dniem i niejasnymi wspomnieniami wczorajszego wieczoru podziwiał widoki za oknem. a ilekroć wygłosił stosowną sentencję, tylekroć Irek sięgał za pazuchę po płaksonik z wódeczką i powiadał, żeby usprawiedliwić swój gest: ksiądz tak ładnie mówi, że trzeba się napić.
Oczywiście Irek nie poszedł na operację. W dwa tygodnie zioła księdza Klimuszki zlikwidowały groźny stan zapalny i Irek rychło zapomniał o przyczynie swojej wyprawy do Elbląga. (...)
Tadeusz KonwickiWschody i zachody księżyca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.