piątek, 1 listopada 2024

Madame du Deffand wobec idiotów


Życie madame du Deffand było bez wątpienia nazbyt długie jak na osobę, która uważała, że największym jej nieszczęściem było to, że się urodziła. Błędne jednakowoż byłoby przypuszczenie, że niemal całe osiemdziesiąt cztery lata życia tylko czekała na śmierć. Przy więcej niż jednej okazji jasno wyraziła problem: „Żyć, nie kochając życia, nie oznacza pragnienia, aby je zakończyć, ale zaledwie umniejsza strach przed jego utratą”. Nigdy nie popadała w rozpacz, jak jej przyjaciółka i nieprzyjaciółka Julie de Lespinasse, ani nie cierpiała na głębokie rany z żadnego powodu. Jedynie się nudziła.

Co prawda francuskie słowo ennui nie pokrywa się dokładnie ze znaczeniem słowa „nuda”, ale w każdym razie zbliża się do niego i oczywiście je zawiera. Madame du Deffand nudziła się i walczyła z nudą, co nudziło ją jeszcze bardziej. Niemniej nie składała broni i jednemu ze sposobów używanych w tej nudnej, zaciętej walce zawdzięcza swoje miejsce w historii literatury: była namiętną autorką listów, a okazuje się, że też jedną z najlepszych. Jej korespondencja z Wolterem i z innymi jest obszerna, przy czym samych jej listów do angielskiego dandysa, polityka i literata Horace’a Walpole’a jest osiemset czterdzieści, a to pewnie nie wszystko, lecz tylko to, co dotrwało do naszych czasów. Bardziej zdumiewające okazuje się to, że wszystkie te listy tak naprawdę nie zostały skreślone jej ręką, ale zostały podyktowane, bo gdy madame du Deffand poznała Walpole’a, już była ociemniała. Zatem nigdy nie zobaczyła człowieka będącego obiektem jej jedynej miłości (choć tylko epistolarnej), mężczyzny w średnim wieku, ale dwadzieścia jeden lat młodszego od niej, podczas gdy sama liczyła sześćdziesiąt dziewięć w chwili rozpoczęcia wymiany listów przez kanał La Manche. Bardzo możliwe, że gdyby go zobaczyła, jej entuzjazm oraz nerwowe oczekiwanie na listonosza ochłodłyby nieco, bo sądząc po portretach autora Zamczyska w Otranto zostawionych przez Reynoldsa i innych, Walpole miał wyłupiaste oczy, nos szeroki i za bardzo oddalony od ust, te zaś dość mocno skrzywione. Najwyraźniej był człowiekiem o miłej osobowości, a ponadto uwodził głosem z dodatkiem lekkiego angielskiego akcentu, gdy mówił po francusku, co czyniło jego powierzchowność przyjemniejszą. Jakkolwiek było, życie markizy du Deffand, u której w młodości i w wieku dojrzałym nie odnotowano słabości, tylko silną dominację, zaczęło zależeć od listów, bo jak wiadomo, otrzymywanie listów jest przyjemne nie tyle z powodu ich czytania, ile z powodu możliwości odpowiedzenia na nie.

Madame du Deffand była niewierząca od dzieciństwa. Wiadomo, że będąc w klasztorze, głosiła niereligijność swoim towarzyszkom, dlatego przeorysza sprowadziła bardzo wtedy znanego pobożnego biskupa Massillona, żeby ją nawrócił. Wychodząc z rozmowy, zbawca dusz zauważył jedynie: „Jest zachwycająca”. Naciskany przez przeoryszę, która chciała wiedzieć, jakie święte księgi dać dziewczynce do czytania, biskup rozłożył ręce: „Zwykły katechizm”, brzmiała odpowiedź człowieka pokonanego. Pod koniec życia markiza próbowała stać się dewotką, bo może to by ją nieco rozerwało, tak jak inne damy w jej wieku. Będąc mniej frywolna, nie posunęła się tak daleko jak marszałkowa de Luxembourg, o której mówi się, że rzuciwszy okiem na Biblię, zawołała: „Co za ton, co za okropny ton! Ach, jaka szkoda, że Duch Święty miał tak kiepski gust!”. Kazała sobie jednak czytać Listy św. Pawła i okrutnie ją wzburzał styl apostoła, który uważała za niekonsekwentny. „Ależ panienko – krzyczała do służącej, jakby to była jej wina – czy ty coś z tego rozumiesz?” Sposób, w jaki powitała przewodnika duchowego podczas późniejszej choroby, również nie wydaje się bardzo pokorny. To prawda, że przyjęła go w domu, ale takimi słowami: „Drogi księże, będziesz ze mnie bardzo zadowolony; ale proszę łaskawie oszczędzić mi trzech rzeczy: pytań, przekonywań i kazań”.

W czasach młodości, gdy już zdążyła wyjść za mąż i rozwieść się („Nie kochać absolutnie swojego męża to ogólnie dość spore nieszczęście”), wzięła udział w kilku orgiach, na które wprowadził ją bez wątpienia pierwszy jej kochanek, regent Filip Orleański. W ten sposób madame du Deffand rozpoczęła swoją niezbyt długą karierę libertyńską od najwyższego poziomu, a wedle jej wyznania, związek bezpośredni i być może na wyłączność z najpotężniejszym człowiekiem we Francji trwał sześć tygodni, wieczność na tym dworze. Przesadzony i złośliwy obraz tych spotkań mówi co następuje: „Około kolacji regent zamykał się ze swoimi amantkami, czasem dziewczynami z opery albo innymi podobnego autoramentu, oraz dziesięcioma czy dwunastoma najbliższymi mężczyznami, o których wyrażał się słowami moi libertyni… Każda kolacja była orgią. Królowała tam wszelka niepowściągliwość; świństwa, bezbożność były esencją czy przyprawą wszystkich rozmów, aż kompletne upojenie nie pozwalało biesiadnikom mówić i słyszeć się wzajemnie. Ci, którzy jeszcze byli w stanie chodzić, wychodzili; pozostałych wynoszono na plecach”.

Zła sława madame du Deffand przylgnęła do niej na jakiś czas, ale na niezbyt długi jak na jej możliwości. Gdy minęła pierwsza młodość, interesowało ją zdobycie prestiżu rozumem, a wraz z powstaniem jej salonu zrodziła się też legenda: kiedy markiza była już bardzo stara, obcokrajowcy i francuscy młodzieńcy z przyszłością za wszelką cenę starali się zdobyć zaproszenie na kolację u niej, aby móc opowiadać swoim potomkom, że poznali przyjaciółkę Woltera, Monteskiusza, d’Alemberta, Burke’a i Hume’a, i Gibbona, a nawet przebrzmiałego Fontenelle’a. Jednym z tych młodzieńców był Talleyrand, który w wieku osiemnastu lat miał dość niewinną wizję markizy: „Ślepota – powiedział – nadawała delikatnej bladości jej oblicza wyraz niejakiego szczęścia”.

Zdaje się pewne, że jej oczy do końca zachowały nieprzemijającą urodę, ale widzieć w tej kobiecie „niezrównane dobro”, „godne szacunku piękno” albo „szczęście” było być może inną formą ślepoty, bo wiek nigdy nie zmienił charakteru madame du Deffand i z pewnością raczej cechowała ją obojętność, czasem okrucieństwo. To drugie zdarzało jej się z ważniejszych lub błahszych powodów, a to pierwsze w obronie własnej; jak twierdzą ci, którzy znali ją lepiej (chociaż trudno powiedzieć, by ktokolwiek poznał ją bardzo dobrze), tak bardzo obawiała się zranienia, że z wyprzedzeniem pozbywała się każdego, kto mógł ją zranić. W jej listach widać, z jaką radością niejednokrotnie przyjmowała wiadomość o śmierci bliskiej osoby. W liście do Walpole’a mówi w pewnej chwili: „W sumie zapomniałam o ważnym zdarzeniu, mianowicie że Wolter umarł; nie wiadomo, którego dnia ani o której godzinie; jedni mówią, że było to wczoraj, inni, że przedwczoraj… Zmarł z nadmiaru opium, które zażył, żeby uśmierzyć bóle dysurii, a ja bym dodała, że z nadmiaru chwały, która zatkała jego słabą maszynerię”. Podejrzany to nadmiar chłodu z jej strony przy opowiadaniu o śmierci bliskiego przyjaciela, z którym przez lata wymieniała listy i który napisał: „Chcę zmartwychwstać jedynie po to, żeby rzucić się do stóp madame du Deffand”. Po przypadkowej śmierci służącego o imieniu Colman zauważyła: „To strata; od dwudziestu jeden lat mi służył, bardzo był mi użyteczny w różnych sprawach, żałuję, a poza tym śmierć jest wydarzeniem tak okropnym, że nie sposób, żeby nie wywoływała smutku. W tej sytuacji pomyślałam, że nie powinnam do Pana pisać; dziś zmieniam zdanie…”. Bardziej bezwzględna była reakcja na śmierć, w wieku czterdziestu czterech lat, Julie de Lespinasse. Jej jedyny komentarz był taki: „Powinna była umrzeć piętnaście lat wcześniej; nie straciłabym d’Alemberta”.

Ale o ile Wolter był przyjacielem, a Colman służącym, o tyle Julie de Lespinasse była prawdopodobnie jej siostrzenicą z nieprawego łoża i bez wątpienia jedną z osób, które najbardziej kochała. Zabrała ją ze sobą z prowincji do Paryża, wprowadziła do towarzystwa i w końcu Julie, tak śliczna młoda dziewczyna jak ona kiedyś i tak inteligentna jak ona w tamtym czasie, stworzyła własny salon i „ukradła” jej niektórych z bywalców, w tym wspomnianego encyklopedystę d’Alemberta, którego przeznaczenie było ironiczne – kochał Julie i to częściowo wyjaśnia jego dezercję, chociaż nie usprawiedliwia późniejszego grubiaństwa: „Wiem, że ta stara kurwa Du Deffand napisała do ciebie – powiedział Wolterowi – i może dalej pisze przeciwko mnie i moim przyjaciołom, ale trzeba śmiać się ze wszystkiego i pierdolić te stare kurwy, bo nadają się już tylko do tego”. Wygląda na to, że d’Alembert przez tyle lat kontaktów nie zaraził się od swojej protektorki przenikliwością i elegancją wysławiania się.

Madame du Deffand nie znosiła sztuczności, chociaż z perspektywy naszych czasów spoglądając na jej rzekomą naturalność, trzeba przyznać, że w jej kręgu była co najmniej zniekształcona. Rozkład dnia markiza miała mocno ekstrawagancki: wstawała około piątej po południu, o szóstej przyjmowała na kolacji gości, których mogło być sześciu lub siedmiu albo nawet dwudziestu czy trzydziestu w zależności od dnia; kolacja i rozmowy trwały mniej więcej do drugiej, ale ponieważ markiza nie znosiła kłaść się do łóżka, czasem grywała w karty z Charlesem Foxem aż do siódmej rano, a trzeba dodać, że nie lubiła grać w karty i w tamtym czasie miała już sześćdziesiąt trzy lata. Jeśli nikt nie wytrzymywał w jej towarzystwie, budziła woźnicę, żeby woził ją po pustych bulwarach. Prawdą jest, że jej awersja do łoża wynikała w znacznej części ze strasznej bezsenności, na którą cierpiała od zawsze: czasem czekała aż do rana na kogoś, kto przyjdzie jej poczytać, słuchała fragmentów jakiejś książki i w końcu zasypiała. Zawsze lubiła lubić, ale nie do tego stopnia, żeby milczeć w obliczu idiotów: znana jest anegdota, jak to pewien kardynał zdumiewał się, że święty Dionizy Areopagita po swoim męczeństwie przeszedł z własną odciętą głową pod pachą odległość dziewięciu kilometrów, od wzgórza Montmartre do kościoła pod swoim wezwaniem, co sprawiło, że markiza oniemiała. „Ach, mój drogi! – przerwała mu. – W takiej sytuacji trudny jest tylko pierwszy krok”. O ambasadorze Neapolu napisała: „Umyka mi trzy czwarte tego, co on mówi, ale ponieważ mówi wiele, można pogodzić się z tą stratą”. Niedobre jest to, że niemal wszyscy wydawali jej się idiotami, nie wykluczała nawet siebie: „Wczoraj miałam dwanaście osób i podziwiałam różnice klas i rodzajów idiotyzmu: wszyscy byliśmy doskonałymi idiotami, ale każdy na swój sposób”. Albo nieco filantropijnie stwierdzała: „Wszyscy wydają mi się godni pogardy”. Albo wyrażała optymistyczną, pełną przekonania opinię: „Jest się otoczonym przez broń i wrogów, a nazywamy przyjaciółmi tych, których się nie obawiamy, że nas zabiją, ale pozwolą zabójcom zrobić swoją robotę”. Albo pisała coś bardziej ogólnego: „Wszystkie okoliczności, wszystkie gatunki wydają mi się jednako nieszczęsne, od anioła do ostrygi; męczące jest to, że się urodziło…”. Albo coś bardziej osobistego: „Nigdy nie jestem z siebie zadowolona… śmiertelnie siebie nienawidzę”.

Jej gusta literackie także cechowała niecierpliwość: markiza uwielbiała Montaigne’a i Racine’a, tolerowała Corneille’a; nie znosiła Don Kichota i nie mogła czytać historii Malty, którą polecił jej Walpole, bo była w niej mowa o wyprawach krzyżowych, co ją wyprowadzało z równowagi; lubiła Fieldinga i Richardsona, zakochała się w Otellu i Makbecie, ale Koriolan wydawał jej się „pozbawiony zdrowego rozsądku”, Juliusz Cezar w złym guście, a Król Lear czerniącym duszę piekielnym horrorem. Nie znosiła młodych ludzi.

Jadała kolacje w towarzystwie aż do kresu swoich dni, który nadszedł powoli 23 września 1780 roku, na dwa dni przed jej urodzinami. Tak więc mimo wszystko żyła tak, jak chciała: centralną chwilą dnia – jak mawiała – była kolacja, „jeden z czterech celów człowieka; zapomniałam, jakie są pozostałe trzy”.

W ostatnim liście do Walpole’a pożegnała się z nim: „Baw się, przyjacielu mój, jak najlepiej potrafisz; w żadnym razie nie trap się moim stanem; niemal utraciliśmy siebie jedno dla drugiego; nigdy więcej się nie zobaczymy; żałujesz mojego odejścia, bo dobrze smakuje i cieszy poczucie, że jest się kochanym”. Odnosi się wrażenie, że nic nie mogło zaskoczyć madame du Deffand, a najmniej własna śmierć. Może wcale nie żartowała, kiedy pisała do Woltera: „Wyślij mi, panie, jakieś perełki, ale nic o prorokach – uważam za dokonane wszystko, co przepowiedzieli”.

 Javier Marías

Pisane życia 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.