Pokochanie innej osoby dowodzi zmęczenia samotnością: jest więc tchórzostwem i zdradą wobec samego siebie (jest rzeczą najwyższej wagi, abyśmy nikogo nie kochali). Fernando Pessoa
wtorek, 5 listopada 2024
Humphry Davy, Faraday i poezja chemii
Pośród wielu osób, które urzekł pierwszy wykład Davy’ego, znalazła się Mary Shelley. Gdy wiele lat później pisała Frankensteina, wykład profesora Waldmana na temat chemii wzorowała na wystąpieniu Davy’ego. (Zwłaszcza na tym, jak Davy, mówiąc o elektryczności galwanicznej, stwierdził: „Odkryto nowe siły, dzięki czemu można z fragmentów martwej materii wydobyć efekty, które przedtem występowały tylko w organizmach zwierzęcych”). Coleridge, jeden z najwybitniejszych mówców swej epoki, nigdy nie opuszczał wykładów Davy’ego, a uczestniczył w nich nie tylko po to, aby uzupełniać swoje notatki chemiczne, lecz także ze względu na to — jak wyznał — „aby wzbogacić zapas metafor”
**
Jak informuje nas Knight, Davy „prowadził swe badania w romantycznym nieładzie, a okresy ogromnego przyspieszenia następowały po czasie wykluwania się idei”. Pracował niemal sam, mając w laboratorium do pomocy tylko jednego asystenta. Pierwszym z nich był młodszy kuzyn, Edmund Davy. Drugim — Michael Faraday, którego związki z Davym miały się stać nie tylko intensywne, lecz także skomplikowane: zrazu zdecydowanie pozytywne, potem coraz trudniejsze. Przez pewien czas Faraday pozostawał w tak bliskich relacjach z Humphrym Davym, że można byłoby go wręcz nazwać jego „naukowym synem”, zapożyczając to określenie od francuskiego chemika Bertholleta, który obdarzył nim swego własnego „syna”, Gay-Lussaca. Faraday, wówczas ledwie dwudziestoletni, z pasją uczestniczył w wykładach Davy’ego, kokietując go potem ich błyskotliwymi, znakomicie skomentowanymi zapisami.
Davy wahał się, czy zatrudnić go jako asystenta. Faraday, nieznana podówczas postać, był nieśmiały, kiepsko wykształcony, nieporadny i pozbawiony towarzyskiego obycia. Natomiast przemawiały za nim gorące umiłowanie nauki i niezwykły umysł. Pod wieloma względami przypominał samego Davy’ego, kiedy ten próbował zbliżyć się do Beddoesa. Z początku Davy był serdecznym i chętnym do pomocy „ojcem”, później jednak, im bardziej rosła niezależność umysłowa Faradaya, tym bardziej Davy stawał się podejrzliwy, a może i nawet zazdrosny.
Z kolei Faraday, który najpierw darzył Davy’ego absolutnym podziwem, z czasem żywił doń coraz więcej uraz, jak również czuł moralną wzgardę dla jego umiłowania zaszczytów. Sam należał do fundamentalistycznej sekty religijnej8, gardził wszelkimi tytułami, honorami i stanowiskami, których konsekwentnie nie przyjmował do końca życia. Jednak na głębszym poziomie zawsze istniało między tymi dwoma badaczami pokrewieństwo intelektualne, które nigdy nie zostało zerwane. Ponieważ obaj byli skryci, a ich zachowanie cechowała rezerwa, można tylko zgadywać, jak kształtowały się relacje między nimi. Wydaje się niewątpliwe, że zetknięcie się — a także bliska współpraca — dwóch tak wybitnych umysłów było ważne i dla nich obu, i dla historii nauki.
Ponieważ dla Davy’ego istotne były społeczny status, prestiż i władza, trzy dni po uzyskaniu tytułu rycerskiego ożenił się z kuzynką Waltera Scotta, Jane Apreece, owdowiałą w roku 1807 bogatą dziedziczką i ustosunkowaną intelektualistką. Lady Davy (jak zawsze mówił o niej sir Humphry) była znakomicie wykształcona i prowadziła w Edynburgu salon literacki, podobnie jednak jak jej mąż nawykła do niezależności i ceniła sobie pochlebstwa. Żadne więc z nich nie miało charakteru domatora. Małżeństwo okazało się nie tylko nieszczęśliwe, lecz także zabójcze dla naukowej pasji Davy’ego. Coraz więcej czasu i energii poświęcał na to, aby pokazywać się w kręgach arystokratycznych i naśladować je („ogromnie mu imponowało towarzystwo lordów”, zauważa Knight), ale przecież był zupełnie bezsilny wobec tego, że w Anglii w epoce regencji pozycję człowieka nieubłaganie określało urodzenie — i niczego w tym względzie nie mogły zmienić sława, tytuł ani małżeństwo.
Państwo Davy nie udali się natychmiast na tradycyjny miesiąc miodowy, postanowili bowiem, że spędzą na kontynencie cały rok, ale najpierw Humphry musiał dokończyć swoje aktualnie prowadzone badania. Pracował właśnie nad prochem strzelniczym i innymi materiałami wybuchowymi, a w październiku 1812 roku zajmował się bardzo niebezpiecznym trójchlorkiem azotu, z którym kontakt wiele osób przypłaciło utratą palców i wzroku. Davy wykrył kilka nowych sposobów łączenia azotu z chlorem, a pewnego razu, gdy właśnie odwiedził przyjaciela, wywołał gwałtowną eksplozję. Opisał to dość szczegółowo uwielbiającemu go bratu, Johnowi, między innymi stwierdzając: „Trzeba się z nim obchodzić z najwyższą ostrożnością. Niebezpiecznie jest eksperymentować z grudkami większymi niż główka od szpilki. Wystarczyło, że użyłem odrobinę tylko większej porcji, a doznałem poważnych obrażeń”.
Davy został wówczas częściowo oślepiony i doszedł do siebie dopiero po czterech miesiącach. Nie wiemy natomiast, jakie szkody zostały wyrządzone w domu przyjaciela.
Podróż poślubna była i zaskakująca, i komiczna jednocześnie. Davy zabrał ze sobą najróżniejszy sprzęt: pompki, palniki, baterie woltaiczne, miech, mały piecyk kowalski, laboratoryjne naczynia z platyny i szkła, a także najróżniejsze chemikalia, pośród których znalazły się też materiały wybuchowe. Wziął również ze sobą młodego asystenta, Faradaya (którego lady Davy traktowała jak służącego, a który szybko serdecznie ją znienawidził).
W Paryżu Davy’ego odwiedzili Ampère i Gay-Lussac, którzy chcieli zapoznać się z jego opinią o dziwnej lśniąco czarnej substancji, która podgrzana nie topiła się, lecz natychmiast wydzielała ciemnofioletowe opary. Davy od razu nabrał podejrzeń, że substancja ta musi być spokrewniona z chlorem, wkrótce też stwierdził, że jest to nowy pierwiastek („nowa odmiana materii”, jak napisał w sprawozdaniu dla Royal Society), który nazwał jodem — również nawiązując do barwy, jako że ioeides to po grecku „fioletowy”9.
Z Francji młoda para ruszyła do Włoch, a kolejne etapy podróży związane były z eksperymentami: we Florencji przy użyciu wielkiego szkła powiększającego Davy podpalił diament10, zbierał kryształy na brzegu krawędzi Wezuwiusza — analizując także skład jego wyziewu, który, jak stwierdził, był po prostu gazem błotnym, czyli metanem — po raz pierwszy też poddał analizie farby wielkich mistrzów malarstwa („nic więcej, tylko normalne atomy”, lekceważąco zauważył Davy).
Podczas tego dziwnego miesiąca miodowego, gdy à trois wędrowali przez Europę, wydawało się, iż Davy na powrót staje się nieposkromionym, ciekawskim, zawadiackim chłopcem, pełnym pomysłów i skorym do figli. Dla Faradaya było to wspaniałe wręcz wprowadzenie w świat nauki, natomiast lady Davy, jak się zdaje, przez większość czasu była niedomagająca. Długie wakacje musiały się jednak kiedyś skończyć i utytułowana para powróciła do Londynu, gdzie Davy stanął w obliczu największego wyzwania w swoim życiu.
Rozpędzająca się rewolucja przemysłowa wymagała coraz większych ilości węgla, dlatego też tak bardzo pogłębiano szyby kopalniane, że docierano do łatwopalnych i trujących gazów, takich jak „gaz kopalniany” (metan) i dwutlenek węgla. Kanarki zwożone w klatkach na dół, do chodników, miały ostrzegać o obecności powodujących uczucie duszności, a przy silnych stężeniach prowadzących do śpiączki toksycznych gazów. Jednak aż nazbyt często pierwszymi świadectwami obecności metanu były śmiercionośne eksplozje. Dlatego niezwykle ważne stało się zaprojektowanie takiej lampy górniczej, którą można by zwieźć do pozbawionych światła głębin kopalni, nie ryzykując przy tym podpalenia pola metanowego.
Eksperymentując z różnymi projektami lampy, Davy odkrywał też nowe zasady. Stwierdził na przykład, że użycie w hermetycznie zamkniętych komorach lampy wąskich rurek metalowych zapobiega wywołaniu eksplozji. Potem wypróbowywał siateczki z cienkiego drutu, stwierdzając, że i przez nie płomień się nie przedostawał11. Wykorzystując te zasady, Davy ostatecznie skonstruował w roku 1816 lampę, która okazała się bezpieczna, a jednocześnie pozwalała wykryć obecność metanu (przy jego dużym stężeniu płomień stawał się coraz bardziej niebieski), a także dwutlenku węgla (przy zbyt dużym jego stężeniu płomień gasł)12.
Davy nigdy nie chciał wynagrodzenia za tę lampę, nie zabiegał też o jej opatentowanie, lecz przekazał do powszechnego, swobodnego wykorzystania. (Pod tym względem bardzo się różnił od swego przyjaciela, Williama Hyde’a Wollastona, który zbił fortunę, komercyjnie wykorzystując pallad i platynę).
To był punkt kulminacyjny w życiu Davy’ego, który wspiął się wówczas na szczyt swoich poszukiwań elektrochemicznych. Bezpieczna lampa górnicza i przekazanie jej w darze narodowi zapewniły mu najwyższe publiczne uznanie.
Ale poszukiwania Davy’ego — przy całej swojej praktycznej stronie — miały też wizyjny, mistyczny aspekt, wcale nieoczywisty dla ówczesnych badaczy (z wyjątkiem może Coleridge’a i Faradaya, którzy znali go bardzo dobrze, a sami też byli niebagatelnymi dziwakami).
Davy mocno trzymał się empirii, ale pozostawał także entuzjastą romantyzmu i jego Naturphilosophie, co nie zmieniło się przez całe jego życie. O tym, że nie musi być sprzeczności pomiędzy mistyczną czy transcendentną filozofią a ściśle empirycznym sposobem prowadzenia eksperymentów i badań, może zaświadczyć chociażby przykład Newtona. Davy’ego pasjonowała filozofia idealistyczna, a w młodości wiele skorzystał z przekładów Friedricha Schellinga, których z entuzjazmem dokonywał Coleridge; jego własna praca zaś stanowiła empiryczne potwierdzenie niektórych z kluczowych idei Schellinga: że wszechświat stanowi dynamiczną całość, że spaja go działanie przeciwstawnych sił, że energia ulega w nim przekształceniom, ale zawsze zostaje zachowana.
Dla Newtona przestrzeń była tylko pozbawionym struktury medium, w którym mógł rozgrywać się ruch, podczas gdy takie siły jak grawitacja pozostawały niewyjaśnione, kiedy tajemniczo „działały na odległość”. Dopiero Faraday zaczął twierdzić, że siły mają strukturę, że magnes czy przewody elektryczne wytwarzają naładowane pole. To niezwykłe, w istocie romantyczne pojęcie pola zawdzięczamy Faradayowi, wydaje mi się jednak, że już Davy był jego bliski. Można się zastanawiać, co mogło się dziać pomiędzy tymi dwoma wizjonerami — Faradayem a Davym — gdy zainspirowani pracami Ørsteda, Ampère’a i innych omawiali nowo odkryte zjawisko elektromagnetyzmu. To podniecająca wizja, iż Davy był zwornikiem, który łączył idealistyczne światy Leibniza i Schellinga ze współczesnymi światami Faradaya, Clerka Maxwella i Einsteina.
***
W roku 1820 Davy’ego spotkał największy zaszczyt naukowy, został bowiem mianowany prezesem Royal Society. Newton piastował to stanowisko przez dwadzieścia cztery lata, przed Davym czterdzieści dwa lata pełnił tę funkcję arystokrata, sir Joseph Banks. Z żadną inną instytucją naukową nie wiązały się większa władza i większy prestiż, ale też wymagała ona znacznych umiejętności dyplomatycznych i administracyjnych. Ocenia się, że napisawszy wcześniej pięćdziesiąt tysięcy listów, Banks po objęciu stanowiska wysłał ich drugie tyle. Teraz to ciężkie brzemię spoczęło na ramionach Davy’ego.
Wydaje się jednak, że jeszcze trudniejsze okazały się wysiłki Davy’ego, aby zreformować Royal Society. W latach dwudziestych XIX wieku stało się ono bowiem do pewnego stopnia stowarzyszeniem dobrze urodzonych osób, które nawet jeśli były utalentowane, to jednak niewiele robiły dla nauki. Davy, niezbyt troszcząc się o bycie taktownym, argumentował, iż Royal Society jest coraz mniej poważane, dlatego też jego członkowie powinni dowodzić swojej wartości. Jego nieustanne, często impertynenckie próby, aby zmniejszać fundusze na bezproduktywne działania, a stowarzyszonych amatorów i dżentelmenów przekształcić w profesjonalistów, spowodowały gniewny sprzeciw wielu z nich. Davy coraz częściej spotykał się z wyrazami pogardy i wrogości, a w efekcie tego człowiek, który kiedyś czarował manierami, teraz często reagował wściekłością, arogancją i zajadłością. Na jego portrecie, który wisi w Royal Institution, widzimy właśnie twarz nabrzmiałą, poczerwieniałą ze złości. Ongiś jeden z najbardziej uwielbianych naukowców w Anglii stał się potem, by użyć słów Davida Knighta, „jednym z najbardziej znienawidzonych naukowców w dziejach”.
Dla Davy’ego nastał teraz bardzo niedobry czas. Nieustannie zmagający się z trywialnymi problemami Royal Society, odgrodzony murem niechęci od większości znajomych z tego kręgu, nieutrzymujący już stosunków z Coleridge’em i innymi przyjaciółmi, z którymi kiedyś spędzał tak szczęśliwe i beztroskie chwile, uwięziony w bezdzietnym, pozbawionym miłości małżeństwie — wraz z przekroczeniem czterdziestki Davy stawał się coraz bardziej świadom symptomów zdrowotnych. Zdawało mu się, że mogły one sygnalizować te same problemy, które spowodowały wczesną śmierć ojca. Miał powody, by ubolewać nad swoim obecnym stanem i z nostalgią wspominać dawne czasy. Zbyt był rozbity duchowo, aby podejmować jakieś innowacyjne badania, co ongiś stanowiło główne, a czasami jedyne źródło jego wewnętrznego spokoju i harmonii. Co gorsza, odnosił wrażenie, że nie jest w stanie stawić czoła pasjonującym go dawniej problemom i przez większość ze swych współczesnych kolegów traktowany jest jako człowiek zacofany. Szwedzki chemik Berzelius, który teraz był gwiazdą chemii nieorganicznej, całe życiowe dzieło Davy’ego nazwał lekceważąco „błyskotliwymi epizodami”.
Poczucie zagubienia i nieprzepartej nostalgii pogłębiało się każdego roku. W 1828 pisał:
Ach, gdybym tak mógł odzyskać chociaż odrobinę tej świeżości umysłu, którą posiadałem jako dwudziestopięciolatek… Ileż bym za to dał! […]. Niezwykle dobrze pamiętam ten cudowny czas, gdy — sam pełen mocy — czerpałem ją od innych. Ta moc rodziła nieograniczoną sympatię, sympatia zaś — moc. Wtedy ludzie dawno już nieżyjący — których bezpośrednio nie znałem, ale którzy dowiedli swojej wielkości w innych czasach i w innych miejscach — dzięki sile wyobraźni stawali się moimi towarzyszami i przyjaciółmi.W 1826 roku zmarła matka Davy’ego. Podobnie jak Newton, był niesłychanie przywiązany do swej rodzicielki, więc jej śmierć boleśnie go dotknęła. Tego samego roku czterdziestoośmioletniemu Davy’emu — podobnie jak jego ojcu w tym wieku — zaczęły doskwierać chwilowe drętwienia dłoni i ramion, a także słabość nóg. Następnie przyszedł wylew skutkujący paraliżem. Wprawdzie szybko doszedł do siebie, ale intensywność i powaga tych wydarzeń nieodwołalnie zmieniły jego sposób myślenia. W końcu miał już dość niekończących się waśni w Royal Society, a także zobowiązań wobec wielkiego świata: „Zdrowie mnie opuściło, ambicja kontentowała się tym, co osiągnąłem, nie pragnąłem już żadnych zaszczytów, a tym, czego najbardziej pożądałem, była śmierć”.
Jedną — a być może właściwie jedyną — rozrywką dorosłego życia Davy’ego było łowienie ryb. Kiedy siedział z wędką nad wodą, przestawał być zagubiony, nadęty czy odpychający. W takich chwilach jego umysł odzyskiwał młodzieńczą świeżość i jak dawniej prawdziwą radość sprawiała mu czysta zabawa pomysłami. Przez lata Davy stał się nie tylko doświadczonym wędkarzem, lecz także znawcą owadów i ryb. Jedna z jego ostatnich książek, medytacyjna Salmonia, jest jednocześnie historią naturalną, alegorią, dialogiem i poematem. Knight określił ją jako „podręcznik wędkarstwa przepełniony teologią naturalną”.
Skończywszy ją pisać, Davy wyprawił się do Słowenii w towarzystwie swojego chrześniaka, Johna Tobina, ostatniego ze swych naukowych „synów”. Miał wrażenie, że Anglia i jej klimat utrzymują jego układ nerwowy w stanie ciągłego niepokoju. Opuszczając ją więc, miał nadzieję, że odzyska radość, o czym pisał następująco: „Szukałem pocieszenia i je znalazłem, a dzięki temu przynajmniej częściowo wydobrzałem z groźnej choroby (…). Zyskałem dawną pogodę ducha i szerokość wizji (…). Przyroda nigdy nas nie zwodzi; skały, gory, strumienie zawsze przemawiają tym samym językiem”.
Po ostatnim — skutkującym ostatecznie śmiercią — wylewie, którego doznał w lutym 1829 roku, podyktował list, który był jego nunc dimittis13.
Umieram na skutek ataku paraliżu, który ogarnął całe ciało z wyjątkiem mego narządu myślenia. […] Błogosławię Boga, że było mi dane dokończyć moją pracę duchową.
Jak wcześniej wspomniałem, Humphry Davy był bohaterem dzieciństwa każdego z moich rówieśników, którzy interesowali się chemią czy w ogóle naukami przyrodniczymi. Wszyscy znaliśmy i powtarzaliśmy jego słynne eksperymenty, wyobrażając sobie, że to my występujemy w jego roli. Sam Davy miał wspaniałych młodzieńczych towarzyszy, a zwłaszcza Newtona i Lavoisiera. Pierwszy zdawał mu się kimś w rodzaju Boga. Lavoisier był mu bliższy, pełniąc funkcję jakby ojca, z którym można było rozmawiać, zgadzać się i nie zgadzać. Pierwsza rozprawa Davy’ego, którą opublikował Beddoes, stanowiła ostrą polemikę z Lavoisierem, aczkolwiek okazała się w istocie dialogiem. Wszystkim nam potrzebne są takie osoby, takie idealne postacie — a potrzeba ta trwa przez całe życie14.
Dzisiaj z prawdziwym rozczarowaniem dowiaduję się od mych młodszych przyjaciół naukowych, iż w ogóle nie słyszeli o Davym, a niektórzy są wręcz zdumieni, gdy opowiadam im o moim zainteresowaniu tą postacią. Nie potrafią sobie wyobrazić, jakie znaczenie może mieć cała ta „stara” nauka. Często się dziś powiada, że nauka jest bezosobowa, że składa się tylko z „informacji” i „konceptów”, a rozwija się nieustannie dzięki nieprzerwanej rewizji i zastępowaniu przestarzałych składników nowymi. Dla kogoś, kto żywi takie przekonanie, dawna nauka jest dziś zupełnie nieważna, a interesować się nią mogą jedynie historycy i psychologowie.
Oliver Sacks
Wszystko na swoim miejscu. Pierwsze miłości i ostatnie opowieści
poniedziałek, 4 listopada 2024
Zgryzoty chińskiego Kowalskiego
Wōjū, czyli Dom ślimaka, miał być dla Chińczyków tym, czym serial Czterdziestolatek dla Polaków. Zabawną opowieścią o życiu klasy średniej. Tymczasem może stać się gwoździem do trumny Państwa Środka. Obnażył koszmar rozbitej chińskiej rodziny i korupcję elit.
Katarzyna Sarek
Serial Wōjū pokazuje życie dwóch sióstr, które po zakończeniu studiów postanawiają nie wracać w rodzinne strony, lecz zostają w wielkim mieście, fikcyjnym Jiangzhou, podejrzanie przypominającym Szanghaj. Starsza z nich wraz z mężem oszczędza na zakup mieszkania, ale nieustanny wzrost cen sprawia, że po siedmiu latach wyrzeczeń wciąż nie są w stanie zgromadzić minimalnego wkładu własnego. Narastająca frustracja, rozłąka z córką odesłaną na wychowanie do dziadków i kłótnie o każdego juana zamieniają ich życie w koszmar. Młodsza siostra, aby pomóc im finansowo, wplątuje się w romans ze skorumpowanym urzędnikiem, który czerpie krociowe zyski z łapówek od deweloperów. W końcu małżeństwu udaje się kupić mieszkanie za 900 tysięcy juanów i dostać kredyt na 20 lat, którego miesięczna rata wynosi 63 procent ich wspólnych dochodów.
Mieszkanie nie dla każdego
Serial uderzył w mocno naciągniętą strunę, bo obnażył wszystkie problemy, z jakimi boryka się dziś chińska klasa średnia. Najpoważniejszym z nich jest coraz trudniejszy dostęp do własnych czterech kątów. W 2009 roku ceny nieruchomości w największych chińskich miastach poszybowały w kosmos. W Szanghaju o 68 procent, w Pekinie o 66 procent w Shenzhen o 51 procent. Światowy kryzys dodatkowo je podkręcił.
589 mld dolarów, wpompowanych w gospodarkę przez chiński rząd sprawiło, że z braku wielu możliwości inwestycyjnych, kto żyw rzucił się do kupowania nieruchomości. Wywindowało to ceny do tego stopnia, że według danych z dziennika „China Daily”, Chiny są obecnie najdroższym krajem świata pod względem dostępności mieszkań. Metr kwadratowy w Szanghaju kosztuje średnio 20 tysięcy juanów, czyli 3000 dolarów, podczas gdy przeciętne wynagrodzenie w Chinach to 500 dolarów. Wskaźnik ceny metra kwadratowego do średniej pensji wynosi w Pekinie 27:1, a zalecany przez Bank Światowy poziom dostępności to 5:1. Stosunek wysokości czynszu do ceny to obecnie 500:1, podczas gdy alarmujący poziom wynosi 300:1. Nadmuchany do granic bąbel spekulacyjny rodzi inwestycje à la Dubaj, jak kompleks mieszkalny w mieście Tianjin, 120 km od Pekinu, gdzie domy są ułożone w kształt mapy świata, a obok powstaje siedmiogwiazdkowy hotel i największy na świecie kryty stok narciarski.
Przyprawiający o zawrót głowy wzrost cen nieruchomości sprawił, że kwestia mieszkaniowa stała się numerem jeden rozmów w chińskich rodzinach. Posiadanie własnego kąta, oprócz satysfakcji i poczucia bezpieczeństwa, daje także inne wymierne korzyści, przede wszystkim rzecz bezcenną – hu-kou, czyli meldunek. Zameldowanie w dużym mieście to dostęp do świadczeń socjalnych, jak ubezpieczenie zdrowotne czy darmowa szkoła dla dziecka, a w przypadku zgubienia np. dowodu osobistego nie trzeba wracać tysiące kilometrów do rodzinnej miejscowości, by wyrobić nowy.
Poza tym mężczyzna w Chinach bez własnego lokum nie ma szans na rynku matrymonialnym. 70 procent respondentów, biorących udział w internetowym sondażu, uznało, że własne mieszkanie to podstawowy składnik szczęśliwego życia rodzinnego.
Konkubina? A co w tym złego?
Inne towarzyszące na co dzień chińskim białym kołnierzykom zjawisko to niewierność małżeńska. Kontakty z prostytutkami czy ledwo skrywane przed otoczeniem utrzymanki stały się wręcz społeczną normą, zwłaszcza wśród najlepiej sytuowanych warstw społecznych, jak biznesmeni, urzędnicy czy gwiazdy estrady. W 2007 roku skandal wzbudziło wystąpienie prezenterki telewizyjnej Hu Ziwei, która podczas emisji programu sportowego prowadzonego przez męża wtargnęła do studia i krzyczała o jego niewierności. W internecie zawrzało. Bynajmniej nie potępiano pana, lecz panią – za publiczne wywlekanie brudów, i to w tak trywialnej sprawie, jak posiadanie kochanek. W Chinach, szczególnie na południu kraju, następuje powrót do starej tradycji, w myśl której liczba żon i konkubin odzwierciedla pozycję społeczną i status materialny mężczyzny. W mieście Dongguan powstały dzielnice willowe zamieszkane przez młode, piękne dziewczyny, które całymi dniami dbają o siebie i wyczekują patrona. Część kobiet znosi w milczeniu wyskoki mężów, o ile ich pozycja pierwszej żony i finanse rodziny pozostają nienaruszone. Część, zwłaszcza młodszych, wybiera rozwody, których liczba powoli dogania wskaźniki w krajach zachodnich.
Mama przez telefon
Pracująca w zagranicznej firmie 30-letnia Wang spytana, czy oglądała serial, odpowiada: „Zaczęłam i bardzo mi się podobał, ale przestałam po odcinku, w którym starsza z sióstr dzwoni do córki, a obok siedzi mąż ze stoperem i odmierza z zegarkiem jej trzyminutowy tygodniowy limit rozmów telefonicznych. Ja też jestem taką telefoniczną mamą”.
Wydawać by się mogło, że – mając prawo do urodzenia tylko jednego dziecka – chińscy rodzice mogą skoncentrować się na wychowywaniu jedynaka. Ale w Państwie Środka dbanie o dobro dziecka nie polega na zapewnieniu mu kontaktu z mamą i tatą, ale na zagwarantowaniu bazy materialnej, do czego niezbędna jest wytężona praca obojga rodziców. Dlatego młode matki, po obowiązkowym miesiącu połogu, najczęściej zostawiają niemowlę pod opieką teściów i wracają do pracy. Jeśli mieszkają w tym samym mieście, to codziennie po pracy – jak Gu Mingming, nauczycielka w liceum w Szanghaju – wpadają na chwilę do dziecka; jeśli rodzina mieszka daleko, odwiedziny są raz-dwa razy w roku. Wynajęcie opiekunki czy oddanie dziecka do żłobka traktuje się jako ostateczność, a dziadkowie ze strony ojca uważają za swój obowiązek odchowanie wnuka aż do wieku przedszkolnego czy szkolnego, kiedy to wraca do rodzinnego domu. Nic dziwnego, że dzieci są emocjonalnie bardziej związane z dziadkami, zaś matka i ojciec to często w ich oczach obcy.
Cena Expo
Jak głosi plotka, pierwowzorem serialowego skorumpowanego urzędnika był mer Szanghaju Chen Liangyu, który w 2006 roku został skazany na 18 lat więzienia. Utrzymywał dwie kochanki w willach należących do zaprzyjaźnionego dewelopera, a cała jego bliższa i dalsza rodzina maczała palce w spekulacjach ziemią.
Wielkie projekty budowlane związane z przygotowaniem infrastruktury pod Expo dały się mocno we znaki mieszkańcom Szanghaju. Prasa codziennie donosiła o przymusowych wysiedleniach i wyburzeniach, śmiesznie niskich odszkodowaniach albo o ich braku. Najbardziej zdeterminowani wytaczają prywatną wojnę deweloperom, jak małżeństwo Fan, które w 2009 roku koktajlami Mołotowa przez kilka godzin broniło swojego domostwa. Dom zburzono, a pan Fan dostał na osiem miesięcy lokum na koszt państwa – w więzieniu. Jeden z serialowych wątków, przedstawiajacy walkę ubogiej rodziny o rekompensatę wystarczającą na zakup mieszkania, pokazuje bezsilność zwykłych ludzi w konfikcie z deweloperem, policją i administracją. Zdecydowanie nie odzwierciedla to obecnie lansowanej przez władze w Pekinie koncepcji harmonijnego społeczeństwa hexie shehui, według której państwo dba o interesy i chroni najsłabszych.
Mimo zdjęcia z anteny – oficjalnie z powodu zbyt odważnych scen erotycznych, a nieoficjalnie z powodu nacisku lobby deweloperskiego i władz centralnych – serial dalej cieszy się ogromną oglądalnością, tyle że w internecie. Pokazuje chińskie społeczeństwo chińskimi oczami, bez zafałszowań, uprzedzeń. Jedna opera mydlana pozwala lepiej poznać tutejszą rzeczywistość niż grube rozprawy socjologiczne. Jak w lustrze odbija prawdziwe troski trapiące chińską klasę średnią – zdradę, rozłąkę z dziećmi, korupcję, no i te cholernie drogie mieszkania.
Katarzyna Sarek
Ukończyła sinologię na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka i pracuje w Chinach, publikuje w polskiej prasie.
Z książki
Najdziwniejsze kraje
Wielki Brat patrzy
W dorosłe życie wchodzi już trzecie pokolenie Koreańczyków, którzy nie mają pojęcia, że istnieje cywilizowany świat. Nawet jeśli umierają z głodu i strachu, wierzą, że innym jest jeszcze gorzej.
Kazimierz Pytko
Wielki Wódz Kim Ir Sen dzięki swojemu geniuszowi odkrył, że Marks się pomylił – to nie byt określa świadomość, lecz idea. Wielki Wódz stworzył taką ideę, a gdy była już gotowa, stworzył świat, w którym nic nie mogło skalać jej czystości. I w tym świecie stworzył nowego człowieka, który jest szczęśliwy, bo ma świadomość, że nikomu nie żyje się tak dobrze jak jemu. Wielki Wódz odszedł, ale pozostawił ludowi to, co miał najcenniejszego – swojego syna, Ukochanego Przywódcę Kim Dzong Ila.
Od pierwszej klasy dzieciom wpaja się ideologię dżucze (samowystarczalność), stanowiącą fundament, na którym zbudowano najbardziej ortodoksyjną dyktaturę komunistyczną w historii. Według jej założeń, Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna może wyłącznie własnymi siłami zbudować ustrój powszechnej sprawiedliwości, równości i dobrobytu. To oczywiście utopia, ale realizowana z tak fanatyczną gorliwością, że 24-milionowe społeczeństwo zostało w sposób doskonały odizolowane od świata, a życie jednostek poddane całkowitej kontroli i podporządkowane wszechwładzy państwa. Wielki Brat, którym George Orwell straszył Europejczyków, zmaterializował się w Azji.
Sterylna biała plama
System stworzony przez Kim Ir Sena i utrwalony przez jego syna jest ich oryginalnym „dziełem”, ale sprawia wrażenie skopiowanego z koszmarnej wizji Roku 1984. Tak jak w świecie Orwella społeczeństwo, w którym oficjalnie wszyscy są równi, dzieli się na trzy klasy. Do pierwszej – rządzącej należą aktywiści partii komunistycznej, dowódcy wojskowi, funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa, wyżsi urzędnicy, dyplomaci, artyści, dziennikarze oraz członkowie ich rodzin. Tylko oni mogą korzystać z takich przywilejów, jak: prawo do samodzielnego mieszkania, zakupu telewizora, prenumeraty gazety, posiadania telefonu, studiowania, a przede wszystkim do otrzymywania przydziałów żywności wystarczających do zaspokojenia głodu. Prof. Waldemar J. Dziak, autor biografii obu Kimów, szacuje, że ta elita to 28 procent społeczeństwa.
Drugą klasę, którą Orwell nazywał „proletami”, tworzą robotnicy i chłopi. Ich jedynym zadaniem jest mordercza praca za równowartość 2-3 zł dziennie. Na samym dnie znajdują się „wrogowie ludu”, w większości potomkowie przedsiębiorców, urzędników i rolników z czasów przedrewolucyjnych. Kim Ir Sen uznał, że skażenie dawnymi nawykami i obyczajami znika dopiero w czwartym pokoleniu, więc synowie i wnuki „wyzyskiwaczy” muszą być zepchnięci na margines lub pod nadzorem strażników ciężko pracować. Do „wrogów ludu” zaliczono co czwartego Koreańczyka. Nie mają oni żadnej możliwości awansu do wyższej klasy, „proleci” mogą na to liczyć tylko w razie rozsławienia imienia kraju w świecie lub dokonania bohaterskich czynów.
Utrzymanie systemu, który odbiera człowiekowi wolność i nadzieję na zmianę losu, a jednocześnie wmawia mu, że dostąpił niebywałego szczęścia, gdyż żyje w „robotniczym raju”, jest możliwe dzięki nieustannej kontroli nie tylko nad tym, co ludzie robią i mówią, ale nawet co myślą. Zajmuje się tym potężna machina partyjno-państwowa, którą – jak u Orwella – można sprowadzić do czterech ministerstw: Prawdy, Miłości, Obfitości i Pokoju.
Zgodnie z zasadami nowomowy, nazwy te stanowią dokładne przeciwieństwo tego, czym naprawdę zajmują się owe instytucje. Ich skuteczność jest jednak przerażająca. Władcy Korei Północnej udowodnili, że w czasach globalizacji i szpiegostwa satelitarnego może istnieć państwo, w którym gwałci się wszelkie prawa człowieka, a jednocześnie jest tak izolowane od świata, że nie wiadomo o nim prawie nic. Gdyby nie relacje uciekinierów, Korea Północna byłaby białą plamą na mapie.
Ministerstwo Prawdy
„Piękną ideę można zapisać tylko na czystej karcie” – wywodził Kim Ir Sen. Ideą w tej obrazowej przenośni była dżucze, a czystą kartą ludzkie umysły. I jedynie ta idea miała w nich pozostać. Od zakończenia II wojny światowej w Korei Płn. nie wybudowano żadnej nowej świątyni, a tym, które istniały, pozwolono się rozsypać lub je zburzono. Mnichów i duchownych jako „wrogów ludu” z zapisanymi w umyśle „złymi” ideami zesłano do łagrów, wielu wymordowano. Na początku lat 60. XX wieku ogłoszono, że „naród dobrowolnie wyrzekł się religii”. Brutalnie rozprawiono się z opozycją i ludźmi powątpiewającymi w nieomylność Wielkiego Wodza.
Przez szczelnie zablokowane granice nie mogła się przecisnąć żadna obca myśl, zakazano wwozu gazet, książek, plakatów, kaset i płyt, nawet z innych państw komunistycznych. W bibliotekach uniwersyteckich jedyną, dostępną tylko dla wybranych, literaturą zagraniczną pozostały fachowe książki techniczne. Nieliczni cudzoziemcy, którym dziś pozwala się wjechać do kraju, muszą na lotnisku oddawać do depozytu telefony komórkowe. Ich „przewodnicy” nie dopuszczają do nawiązania jakichkolwiek kontaktów z tubylcami. Dla Koreańczyków jedynym źródłem informacji ma być i – faktycznie jest – urzędowa propaganda. Każda próba kwestionowania jej wiarygodności grozi wieloletnim więzieniem lub obozem. Jak zauważa prof. Waldemar J. Dziak, w Korei „informacji się nie cenzuruje, lecz eliminuje i to totalnie”. Jeżeli uznano za dogmat, że państwo Kimów jest „robotniczym rajem”, nic nie może zakłócić tej wizji. Dlatego nie podaje się żadnych wiadomości o katastrofach czy przestępstwach, w latach 90. miliony umierały z głodu, ale w mediach nie było o tym wzmianki.
Większość Koreańczyków nie wie, że rozpadł się ZSRR. Nie dowiedzą się tego z zagranicznych radiostacji ani telewizji, gdyż mają dostęp do odbiorników odbierających wyłącznie programy państwowe. Osoby prywatne nie mogą telefonować za granicę ani korzystać z Internetu, na wysłanie listu muszą uzyskać zgodę władz, korespondencja przychodząca jest cenzurowana. Takie pojęcie jak turystyka zagraniczna w ogóle nie istnieje, a po kraju wolno podróżować tylko na podstawie przepustek. Dyplomatów, studentów i polityków, którzy wyjechali za granicę, obowiązuje zakaz opowiadania o tym, co tam widzieli; za jego złamanie grozi degradacja do klasy „wrogów ludu” i surowe kary. Odmowa powrotu jest równoznaczna z zesłaniem do łagru rodziny.
Ministerstwo Miłości
Nad tym, by ta wiara nie uległa zachwianiu, czuwa wszechobecna tajna policja. Jej agenci mogą zatrzymać każdego zawsze i wszędzie, przynależność do wyższych klas nie stanowi zabezpieczenia. Wręcz przeciwnie, co jakiś czas przeprowadzane są czystki na wszystkich szczeblach władzy, by nikt nie poczuł się pewnie. Z 22 członków pierwszego komunistycznego rządu 17 zostało skazanych na śmierć lub zmarło w obozie. Strąceni z piedestału podlegają procesowi, który Orwell nazwał „ewaporyzacją” – znikają nie tylko fizycznie, ale zacierane są ślady świadczące, że istnieli. Gazety, w których pojawiały się ich nazwiska, stają się niedostępne. Książki, których byli bohaterami, ukazują się w nowej wersji. Zastępca Wielkiego Wodza Pak Hon-yong przez kilka lat był drugą osobą w państwie, ale gdy Kim Ir Sen dostrzegł w nim konkurenta, został z rodziną rozstrzelany, jego krewnych oraz znajomych zesłano do łagrów, podręczniki „poprawiono” i dziś jego nazwisko nikomu nie mówi już nic.
Ponieważ mieszkań się nie kupuje, lecz dostaje z przydziału od państwa, władza ma prawo wchodzenia do nich, kiedy zechce, i przeprowadzania rewizji. By nie utrudniać pracy funkcjonariuszom, drzwi nie wolno zamykać na klucz. Nikt nie wie, co może zostać uznane za przestępstwo, bo kodeks karny jest tajny!
Z opowieści uchodźców wynika, że karę dożywocia orzekano nawet za podarcie gazety ze zdjęciami przywódców – zgodnie z przepisami należy je składać w wyznaczonych miejscach. Szkolne czytanki opowiadają o strażaku, który rzucił się do płonącego domu, by wynieść portret Wielkiego Wodza i przypłacił ten czyn życiem. Kto w razie pożaru nie zechce go naśladować, może trafić do łagru.
Nawet najlepsza bezpieka nie zdołałaby jednak sprawdzić intencji milionów ludzi. Dlatego stworzono system inwigilacji doskonałej, w którym każdy obserwuje każdego.
Gospodarstwa domowe podzielono na grupy po pięć. Ich mieszkańcy mają obowiązek spotykania się raz w tygodniu na zebraniach i przedstawienia tzw. bilansu życia. Oznacza to konieczność złożenia publicznej samokrytyki i donosów na sąsiadów. Uciekinierzy opowiadają, że ludzie zazwyczaj wyznają jeden własny, niezbyt poważny grzech i ujawniają dwa popełnione przez sąsiadów. Zawsze informują o tym, kto z kim się spotkał; nie ma więc możliwości skrytego przekazania wiadomości nieznajomym czy cudzoziemcom, a tym bardziej podzielenia się otrzymanymi od nich informacjami. System jest absolutnie szczelny, zwłaszcza że wyznaniom zawsze przysłuchuje się pracownik służby bezpieczeństwa.
Ministerstwo Obfitości
Korea Północna jest jedynym państwem Dalekiego Wschodu, które nie przeżyło cudu gospodarczego. Gdy ubożsi w surowce naturalne i żyzne ziemie sąsiedzi rozwijali się w szaleńczym tempie, ona pogrążała się w nędzy.
Ze względu na blokadę informacyjną nie sposób podać dokładnych danych, ale organizacje humanitarne szacują, że w drugiej połowie lat 90. XX wieku zmarło tam z głodu od jednego do dwóch milionów mln ludzi. Nawet członkom klasy uprzywilejowanej zalecano „dla zdrowia” ograniczenie liczby posiłków do dwóch dziennie. Robotnikom w stolicy zmniejszono racje żywnościowe do 350 g ryżu, na prowincji do 100 gramów. Chłopi i „wrogowie ludu” nie otrzymywali nic, żywili się wywarami z kory i liści, wywiad Korei Południowej informował o gangach kanibali, którzy porywali i zjadali dzieci.
Władza ani myślała przyznać się do fiaska polityki opartej na zlikwidowaniu własności prywatnej i rynku. Wręcz przeciwnie, resorty gospodarki, niczym orwellowskie Ministerstwo Obfitości, ogłaszały statystyki, z których wynikało, że jest lepiej, a dostawy żywności rosną. W niektórych regionach rzeczywiście tak było dzięki płynącej z zagranicy pomocy (jej źródło skrzętnie ukrywano). Wysłannicy Programu Żywnościowego ONZ, których wpuszczono tylko do wybranych miejsc, zapewne najmniej wyniszczonych, przedstawili wstrząsający raport. Praktycznie przestała istnieć służba zdrowia, w szpitalach brakowało podstawowych leków, w 90 procentach przyczyną śmierci dzieci było niedożywienie, kobiety masowo prostytuowały się, by zarobić na garść ryżu lub kukurydzy, zagraniczną pomoc przechwytywały biurokracja i wojsko, a to, co pozostało w magazynach, łupiły bandy. Konstantin Pulikowski, przedstawiciel prezydenta Putina przy reżimie koreańskim, opublikował książkę Orient Express, w której ujawnił, że w apogeum klęski głodu Kim Dzong Il sprowadzał z Francji najdroższe wina i przy suto zastawionym stole biesiadował w objęciach młodych aktorek.
Gdy sytuacja stała się tragiczna, Ministerstwo Prawdy przekazało krzepiącą wiadomość – Ukochany Przywódca zaleca hodowanie kóz, które żywią się byle czym, szybko rosną i dają zdrowe mleko. Rada była na czasie, bo krowy pozdychały z głodu i nawet w sklepach dla dygnitarzy zabrakło nabiału. Bydło, jak wszystko, stanowi własność państwa, więc hodowcom nie wolno dokonywać jego uboju. Jeśli władze wydawały zezwolenie, mięso trafiało na stoły… klasy uprzywilejowanej. Większość Koreańczyków nigdy nie jadła wołowiny.
Ministerstwo Pokoju
Władza czasem wyjaśnia, dlaczego nie jest tak wspaniale, jak mogłoby być. Winę ponoszą „imperialiści amerykańscy”, którzy już opanowali południe kraju i dążą do podbicia Północy. Dlatego „miłujący pokój” Koreańczycy muszą poświęcić cząstkę swego dobrobytu, by przygotować się do odparcia inwazji. Nigdy nie dowiedzą się, że nikt nie zamierza na nich napadać, więc żyją w wywoływanej przez propagandę psychozie wojennej. Reżim wykorzystuje ją do łamania ostatnich prób samodzielnego myślenia.
Wszyscy mężczyźni – z wyjątkiem wybranych przez partię do innych działań – są zobowiązani do odbycia służby wojskowej, która trwa od pięciu do ośmiu lat i może być dowolnie przedłużana. Po przekroczeniu bram koszar zostają całkowicie odizolowani od otoczenia i poddani fizyczno-ideologicznej tresurze. Bez pozwolenia nie wolno im robić nic, nawet przejść z miejsca na miejsce. Oprócz musztry i ćwiczeń codziennie aplikuje się im kilkugodzinne pranie mózgu. By stali się odpowiednio „twardzi”, nie mogą kontaktować się z cywilami, mają jedynie prawo do przyjęcia kilku listów od rodzin, ale w ramach zacieśniania więzów braterstwa muszą je odczytywać kolegom. W armii służy 1,2 mln ludzi, co czyni ją jedną z największych i najgroźniejszych formacji militarnych świata. Na jej utrzymanie przeznacza się jedną czwartą budżetu państwa, co do reszty rujnuje gospodarkę. Wszyscy mężczyźni do ukończenia 60 lat muszą odbywać służbę w organizacjach paramilitarnych i są regularnie wzywani na ćwiczenia lub szkolenia ideologiczne. Korea Północna w każdej chwili może powołać pod broń sześć milionów ludzi.
OPOWIEŚĆ ŚWIADKA
relacja 32-letniej uciekinierki Kim Ae Sang
Dwa lata temu władze zamknęły fabrykę butów, w której pracowałam wraz z mężem, i straciliśmy przydziały żywności.
Mąż wyjechał na wieś, by zdobyć coś do jedzenia, ale zniknął bez wieści. Nie miałam wyjścia i musiałam znaleźć sposób na uratowanie dwojga moich małych dzieci (…). Zostawiłam je pod opieką dziadka, wzięłam jedyną cenną rzecz, jaką miałam – 2 kilogramy miedzianego drutu, żeby przemycić go do Chin i zamienić na ryż. Na dworcu kolejowym w mieście Hamhung przez tydzień czekałam na pociąg jadący w stronę granicy. Prawie nic nie jadłam. W poczekalni zmarło w tym czasie z głodu 20, może więcej ludzi. W pociągu, tylko w wagonie, którym jechałam, następnych osiem. Na ostatniej stacji policja przeprowadziła rewizję i zabrała mi drut. Mimo to w nocy przeszłam po zamarzniętej rzece przez granicę. Dostałam silnej gorączki, ale siedziałam godzinami na ulicy, żebrząc o jedzenie. Miałam szczęście, gdyż zaopiekowała się mną mieszkająca w Chinach rodzina Koreańczyków. Teraz pracuję w polu i mam nadzieję, że zdołam jakoś przesłać zarobione pieniądze ojcu, by uratował dzieci. Jeżeli jeszcze żyją…”.
(na podstawie „South China Morning Post”)
Reżim decyduje też o tym, jak mają żyć wszyscy mieszkańcy „robotniczego raju”. Dobę dzieli się na trzy części po osiem godzin – jedna przeznaczoną na pracę, druga na sen, trzecia na sprawy osobiste. Tę ostatnią ogranicza się do minimum, zmuszając ludzi do udziału w zebraniach, publicznych „spowiedziach”, szkoleniach i czynach społecznych. Imprezy te organizuje Ministerstwo Prawdy, frekwencję zapewnia Ministerstwo Obfitości, które za każdą nieobecność obniża przydziały żywności, opornymi i niezdyscyplinowanymi zajmuje się Ministerstwo Miłości. Przy Wielkim Wodzu nawet orwellowski Wielki Brat wygląda jak młodszy braciszek.
Kazimierz Pytko
Dziennikarz, publicysta, podróżnik, z wykształcenia politolog. Publikował m.in. we „Wprost”, „Sukcesie”, „Życiu Warszawy”. Laureat Nagrody Kisiela w 1990 roku.
Z książki
Najdziwniejsze kraje
Podszyty psem
Stephen D., dwadzieścia dwa lata, student medycyny, na środkach pobudzających (kokaina, fenocyklidyna, a przede wszystkim amfetamina).
Pewnej nocy miał niezwykle żywy sen; śniło mu się, że był psem w świecie niewyobrażalnie bogatym w zapachy („szczęśliwy zapach wody" „odważna woń kamienia"). Obudził się i okazało się, że znalazł się właśnie w takim świecie. („Tak jakbym był całkowicie ślepy na kolory i nagle znalazł się w świecie pełnym koloru".) Faktycznie, wzbogaciło się też jego widzenie barw („Potrafiłem odróżnić kilkanaście rodzajów brązowego tam, gdzie przedtem po prostu widziałem jeden kolor brązowy. Moje oprawione w skórę książki, które przedtem wyglądały jednakowo, teraz różniły się wyraźnie odcieniami".), a także percepcja i pamięć wzrokowa („Nigdy przedtem nie potrafiłem rysować, nie »widziałem« niczego w głowie, natomiast teraz wyglądało to tak, jakbym miał w niej cameralucida — »widziałem« wszystko jak rzucone z rzutnika na papier i po prostu rysowałem kontury. Nagle potrafiłem wykonać nawet najprecyzyjniejsze rysunki anatomiczne".) Ale tak naprawdę jego świat zmieniło wzmocnienie węchu :
— Śniło mi się, że byłem psem — był to sen zapachowy — i nagle obudziłem się w nieskończenie bogatej w zapachy rzeczywistości, gdzie wszelkie inne wrażenia, mimo że tak bardzo wzmocnione, bladły przy woniach i aromatach.
Wszystkiemu temu towarzyszyło drżenie, duża emocjonalność i dziwna tęsknota, jakby za utraconym, na poły zapomnianym, na poły przywołanym światem*.
* Podobne stany — dziwny emocjonalizm, czasem nostalgia, „reminiscencje" i poczucie deja vu, związane z intensywnymi halucynacjami węchowymi, są charakterystyczne dla „ataków hakowych", pewnej formy padaczki płatów skroniowych, po raz pierwszy opisanej przez Hughlingsa Jacksona około stu lat temu. Zwykle doświadczenie to jest dość specyficzne, ale czasem występuje uogólnione wzmocnienie węchu, przeczulica węchowa.
Hak, filogenetycznie część starego „mózgu węchowego" (węchomózgowia), jest funkcjonalnie kojarzony z całym systemem limblicznym, który, jak się coraz częściej okazuje, jest bardzo ważny w określaniu i regulowaniu całego emocjonalnego „tonu". Pobudzenie tego układu, obojętne jakimi środkami, powoduje zwiększony emocjonalizm i odczuwanie zmysłowe. Dziedzinę tę, z jej intrygującymi odnogami, badał niezwykle szczegółowo David Bear (1979).
— Poszedłem do perfumerii — ciągnął. — Nigdy przedtem nie miałem szczególnie wyczulonego nosa, ale teraz rozpoznałem natychmiast każdy poszczególny zapach i stwierdziłem, że każdy z nich jest wyjątkowy, przywołuje mnóstwo skojarzeń, kryje w sobie całe światy.
Odkrył, że potrafi rozpoznać po zapachu wszystkich swoich przyjaciół, a także innych pacjentów:
— Wszedłem do szpitala, pociągnąłem nosem jak pies i rozpoznałem, zanim zobaczyłem, dwudziestu pacjentów, którzy się tam znajdowali. Każdy z nich miał swoją zapachową fizjonomię, zapachową twarz, o wiele bardziej żywą, poruszającą, niż twarz, którą się widzi.
Potrafił wyczuć węchem ich emocje: lęk, zadowolonie, podniecenie seksualne. Potrafił rozpoznać po zapachu każdą ulicę, każdy sklep; bez wahania odnaleźć drogę w Nowym Jorku, kierując się jedynie węchem.
Doświadczał potrzeby wąchania i dotykania wszystkiego („Wszystko było nierealne, dopóki tego nie dotknąłem i nie powąchałem".), ale kiedy przebywał z innymi ludźmi, starał się zdusić w sobie ten impuls, by się nie wydać kimś dziwnym.
Zapachy związane z seksem były podniecające i silniej odczuwane — ale nie bardziej niż zapachy jedzenia i inne wonie.
Przyjemne doznania związane z wąchaniem odczuwał niezwykle intensywnie — przykre też — ale wydawało mu się, że nie jest to tylko zwykła przyjemność i przykrość, ale nowa estetyka, nowa zdolność osądzania, nowe znaczenie, które przypisuje światu. — Był to świat przygniatająco konkretny — mówił. — Świat przygniatający w swojej bezpośredniości, w swoim znaczeniu. — Przedtem odbierał świat przede wszystkim intelektem, miał skłonność do refleksji i abstrahowania; teraz myślenie, abstrahowanie i kategoryzowanie było czymś trudnym, mało realnym wobec nieodpartej bezpośredniości każdego przeżycia.
Dość nagle — po trzech tygodniach — ta dziwna przemiana cofnęła się, wszystko się skończyło: węch i wszystkie inne zmysły powróciły do normy. Stephen D. odkrył, z poczuciem straty i ulgi jednocześnie, że znów znajduje się w swoim bladym świecie słabych zmysłów, gdzie wszystko jest mało konkretne i abstrakcyjne. — Cieszę się, że wróciłem — powiedział — ale czuję też, że utraciłem coś ważnego. Widzę teraz, z czego rezygnujemy, kiedy stajemy się cywilizowani.
Potrzebujemy także tego innego, „prymitywnego" świata.
Minęło szesnaście lat — i studenckie czasy, czasy amfetaminy dawno się skończyły. Nie wydarzyło się już nic, co choć trochę przypominałoby tamto przeżycie. Doktor D. jest mającym wielkie wzięcie młodym internistą, moim kolegą i przyjacielem, mieszka w Nowym Jorku. Niczego nie żałuje, ale czasem ogarnia go tęsknota: — Ten świat zapachów, aromatów — wykrzykuje.
— Taki wyraźny, taki prawdziwy! To było jak wizyta w innym świecie, w świecie czystej percepcji, bogatym, żywym i pełnym. Gdybym tak mógł czasem tam wrócić, stać się znów psem!
Freud pisał wiele razy o zmyśle powonienia człowieka jako „ofierze" złożonej w procesie rozwoju i cywilizowania się, wraz z przyjęciem postawy wyprostowanej i stłumięniem prymitywnego, pregenitalnego seksualizmu. Okazuje się, że specyficzne (i patologiczne) wzmocnienie węchu występuje w zboczeniach płciowych, fetyszyzmie i pokrewnych perwersjach i regresjach*. Ale opisane tutaj odhamowanie wydaje się o wiele bardziej ogólne i choć połączone z podnieceniem — prawdopodobnie wywołanym przez amfetaminę pobudzeniem dopaminergicznym — nie było ani wyraźnie seksualne, ani związane z seksualną regresją. Podobna przeczulica węchowa, czasem napadowa, może występować w stanach pobudzenia dopaminergicznego, na przykład u niektórych pacjentów w stanach pośpiączkowych, którym podano L-Dopę, oraz u niektórych pacjentów z zespołem Tourette'a.
To zahamowanie jest czymś uniwersalnym, nawet na najbardziej podstawowym poziomie postrzegania. Zahamowaniu ulega to, co Head uważał za podstawowe, charakteryzujące się obecnością tonu uczuciowego, i nazywał „protopatycznym", aby pojawiło się „epikrytyczne" — skomplikowane, kategoryzujące, pozbawione uczucia.
Potrzeby zahamowania nie można redukować do poglądu Freuda ani też nie należy jej zmniejszenia traktować, tak jak Blake, w sposób romantyczny i egzaltowany. Być może, jak sugeruje Head, potrzebujemy tego, że możemy być ludźmi, a nie psami**. A jednak przeżycie Stephena D. przypomina nam, jak wiersz Chestertona The Song of Quoodle, że czasem potrzebujemy być psami, a nie ludźmi:
Nie czują
Upadłe dzieci Ewy...
Ach, tego szczęśliwego zapachu wody,
tej odważnej woni kamienia!
*Opisał to bardzo dobrze A.A. Brill (1932) i zestawił ze wspaniałością świata zapachów zwierząt, które mają dobry węch <np. psów), „dzikusów" i dzieci.
** Patrz krytyczny wobec Heada artykuł Jonathana Millera pt. The Dog Beneath the Skin w piśmie „Listener" (1970).
Postscriptum
Natknąłem się niedawno na pewien rodzaj uzupełnienia do tego przypadku. Spotkałem mężczyznę, który odniósł uraz głowy, ciężko uszkadzający jego pasma węchowe (są one bardzo wrażliwe na wstrząsy w czasie swojej długiej drogi przez przedni dół czaszkowy) — i który w rezultacie całkowicie utracił zmysł węchu.
Efekty zdumiały go i unieszczęśliwiły.
— Zmysł powonienia? — mówił. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Normalnie nikt się nad tym nie zastanawia. Ale kiedy wypadek mnie go pozbawił — po czułem się, jakbym nagle oślepł. Życie straciło wiele ze swego smaku; nie zdajemy sobie sprawy, ile „smaku" daje zapach. Czujesz zapach ludzi, książek, miasta, wiosny — może sobie tego nie uświadamiamy, ale jest to niezwykle bogate tło wszystkiego, co cię otacza. Mój cały świat nagle stał się o wiele uboższy...
Miał dojmujące poczucie straty i czuł wielką tęsknotę za zapachami. Pragnął przypomnieć sobie świat zapachów, któremu przedtem nie poświęcał uwagi, ale który — jak to teraz odczuwał — stanowi prawdziwą podsta wę życia. A potem, po kilku miesiącach, ku jego zdumieniu i wielkiej radości, ulubiona poranna kawa, która po wypadku stała się „mdła", znów nabrała smaku. Zapalił fajkę, której nie tykał przez tych kilka miesięcy, i tu też poczuł ślad tytoniowego aromatu, który kiedyś tak lubił.
Podniecony — neurolodzy nie dawali mu żadnej nadziei na wyzdrowienie — wrócił do swego lekarza. Ale ten, po szczegółowych badaniach, stwierdził:
— Nie, bardzo mi przykro, nie ma nawet śladu powrotu do zdrowia. Ma pan wciąż całkowity brak węchu. To jednak niezwykłe, że „czuje" pan zapach tytoniu i kawy...
Wydaje się, że nastąpił tu — istotne jest, że uszkodzone zostały jedynie pasma węchowe, a nie kora mózgowa — wielki rozwój wyobraźni węchowej. Można by powiedzieć, że są to niemal halucynacje węchowe. Ten człowiek, pijąc kawę albo paląc fajkę (te sytuacje były przedtem bogate w skojarzenia zapachowe), jest w stanie nieświadomie przypomnieć sobie na nowo ich zapach z taką siłą, iż początkowo uważał, że są „prawdziwe".
Ta zdolność — częściowo świadoma, częściowo nieświadoma — pogłębiła się i przeniosła na inne obszary. Teraz, na przykład, ten mężczyzna pociąga nosem i „czuje" zapach wiosny. Przywołuje pamięć zapachu albo obraz zapachu w tak intensywny sposób, że niemal oszukuje siebie i innych, że rzeczywiście ten zapach czuje.
Wiemy, że taka kompensacja występuje często u niewidomych i głuchych. Pamiętamy o głuchym Beethovenie i niewidomym Prescotcie. Ale nie mamy pojęcia, czy jest to powszechne w przypadkach braku węchu.
Oliver Sacks
MĘŻCZYZNA, KTÓRY POMYLIŁ
SWOJĄ ŻONĘ Z KAPELUSZEM
Przełożyła Barbara Lindenberg
niedziela, 3 listopada 2024
Kukliński i inni podejrzani bohaterowie
ŚWIATŁO W OCZACH SWEGO PARTNERA
Zbigniew Błażyński, redaktor audycji Światły z Radia Wolna Europa, z których powstała słynna książka Mówi Józef Światło, rysuje jego portret:
Był niskiego wzrostu, ciemny blondyn o pełnej twarzy, grubych wargach i szklanych szarych oczach, które potrafią patrzeć, nie widząc. A jednocześnie w pewnych momentach patrzył tak przenikliwie, że — wydawałoby się — przenika rozmawiającego z nim na wskroś, do najgłębszych niemal tajników tego, co rozmówca myśli. (...) Cały czas pykał fajkę. Miał ruchy powolne i opanowane, dłonie grube, o krótkich, grubych palcach. Ale równocześnie były to ruchy, które potrafią być błyskawiczne, jeżeli coś go dotknie i jeżeli zachodzi potrzeba. Często słuchał, jakby nie słyszał. Ale wiedział doskonale i pamiętał, co się powiedziało. Był elegancko, dobrze i czysto ubrany. Dbał o swój wygląd. Sprawiał czasem wrażenie dobrodusznego, niemal rozbawionego dziecka.
Z. Błażyński,
Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii 1940-1955,
Warszawa 2003, s. 7
Mówi wysoki urzędnik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego...
Wieczorem 5 grudnia 1953 roku na posterunek amerykańskiej żandarmerii wojskowej MP w Berlinie Zachodnim zgłosił się dobrze ubrany, krępy, mniej więcej 40-letni mężczyzna i wyjął na kontuar pistolet, a następnie legitymację służbową, z której wynikało, iż jest Józefem Światłą, wysokim rangą oficerem polskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Kim był i jak doszło do jego ucieczki?
Urodził się i stycznia 1915 roku we wsi Medynia koło Zbaraża jako Izaak Fleischfarb w rodzinie podrzędnego urzędnika. Choć niewątpliwie inteligentny, nauką się nie przemęczał, bo zakończył ją na poziomie dzisiejszej podstawówki. Pracując w rodzinnych stronach, a następnie w Krakowie, związał się z syjonistyczną organizacją Gordonia, a później z Komunistycznym Związkiem Młodzieży; dwukrotne paromiesięczne areszty pasowały go już na działacza. Ta ideologiczna genealogia nie jest jednak oczywista, bowiem zdaniem niektórych zwierzchników Światło w ogóle nie miał do czasów wojny żadnego kontaktu z komunizmem, co zresztą paradoksalnie liczyło mu się na plus.
W swych życiorysach podawał, że w roku 1939 walczył w szeregach 6. Dywizji Piechoty i dostał się do niewoli niemieckiej. Rzekomo uciekł z niej, aby przebić się przez słabo strzeżony jeszcze kordon do „ojczyzny światowego proletariatu”. Tak jak i inni naiwniacy został wkrótce wysiedlony i wywieziony do łagru. Po amnestii roku 1941 podjął pracę jako szewc.
W tym czasie poznał Justynę Światło, uciekinierkę z Warszawy, także przed wojną komunizującą, wziął z nią ślub i przybrał jej nazwisko. Gdy w roku 1943 wcielono go do służby budowlanej (strojbatu), zbiegł i jako ochotnik zgłosił się do wojska organizowanego przez Związek Patriotów Polskich. Po ukończeniu kursu dla połitruków został zastępcą dowódcy plutonu, a po bitwie pod Lenino — był już wtedy w stopniu chorążego — zastępcą dowódcy kompanii i samodzielnego dywizjonu artylerii.
Na ziemiach polskich wypatrzyło go dwu wyższych oficerów mających bezpośrednie powiązania z Sowietami, Roman Romkowski (krajan) i Konrad Świetlik, wkrótce wiceministrowie bezpieczeństwa publicznego i generałowie. Prawdopodobnie rekomendowali go osławionemu gen. Iwanowi Sierowowi z budzącgo grozę SMIERSZ-a (kontrwywiadu wojskowego). Użył on Światły w akcji aresztowania 16 przywódców Polski Podziemnej (osądzonych następnie w Moskwie), do zatrzymania liderów ruchu ludowego: b. premiera Wincentego Witosa i b. ministra spraw wewnętrznych Władysława Kiernika, a później do zwalczania podziemia niepodległościowego.
W 1945 roku Światło znalazł się już w MBP, gdzie był kierowany na najtrudniejsze odcinki — jako zastępca szefa urzędów bezpieczeństwa na województwo warszawskie, Olsztyn i Kraków. W roku 1948 Romkow-ski ściągnął go do centrali i postawił na czele grupy specjalnej, badającej ślady prowokacji w partii. Jego zdaniem Światło nadawał się do tego najlepiej. Uchodził za bardzo rzutkiego pracownika, a nadto miał absolutnie bezbarwny, nieskalany żadnymi niewłaściwymi powiązaniami życiorys z lat II RP i II wojny światowej.
Gdy w roku 1951 powstał X Departament, Światło jako podpułkownik został jego wicedyrektorem. Z uwagi na to, że ja byłem pochłonięty całkowicie pracą śledczą — notował płk Anatol Fejgin, przedwojenny komunista i osobisty przyjaciel Bieruta, nominalny szef nowej jednostki — pozostała część spraw, poza wiązią z KC i CKKP [Centralną Komisją Kontroli Partyjnej] oraz sprawami personalnymi, spoczywała niemal wyłącznie w rękach Światły.
Wyżywał się w działaniach operacyjnych. To on osobiście, czym się chlubił, aresztował Gomułkę z żoną, b. wiceministra obrony gen. Mariana Spychalskiego (Wita się ze mną, podaje mi rękę. A ja już tę rękę trzymam i nie puszczam), marsz. Michała Rolę-Zymierskiego, biskupa Czesława Kaczmarka oraz kilku innych wysokich rangą urzędników państwowych i funkcjonariuszy partyjnych. Nie stronił od prowadzenia śledztw. Bił podczas przesłuchań, nie po to jednak, aby samemu katować więźnia, sadystą bowiem nie był, ale by dać przykład podkomendnym. On też wprowadził sowiecką „metodę ołówka” — wkładanego pomiędzy ściskane następnie palce przesłuchiwanego.
Żyło mu się dobrze, tym bardziej że za naturalne uważał swobodne dysponowanie mieniem swych ofiar, łącznie z meblami. Otrzymywał też od zwierzchników gratyfikacje, np. złote suweniry z rozgrabionych przez MBP zbiorów hrabiego Andrzeja Potockiego.
W grudniu 1953 roku Światło natarczywie prosił o pozwolenie na wyjazd z Fejginem do NRD, na co w końcu Romkowski wyraził zgodę. Celem podróży było uzgodnienie z I sekretarzem SED Walterem Ulbrichtem i wiceministrem tamtejszej bezpieki Erichem Miełkem sposobu „uciszenia” występującej od jakiegoś czasu przed mikrofonami Głosu Wolnej Polski RWE Wandy Pampuch-Brońskiej. Jako córka jednego z historycznych przywódców polskiego ruchu komunistycznego opowiadała o losach kierownictwa KPP, wymordowanego przez Stalina. Światło, korzystając z okazji, wyciągnął Fejgina na zakupy do Berlina Zachodniego i tam po prostu zwiał, pozostawiając szefa w obskurnym sklepiku w trakcie wymiany pieniędzy.
Po przewiezieniu do Stanów został poddany wyczerpującym, trwającym blisko rok przesłuchaniom, w tym badaniom na wariografie (wykrywaczu kłamstw), które dały zadowalające efekty. Amerykanie, zawsze uznający prymat swego doraźnego interesu nawet nad normy prawa międzynarodowego, przyjęli odłowioną grubą rybę nad wyraz ciepło. Wszelkie żądania ignorowania go lub nawet sądzenia jako komunistycznego zbrodniarza spłynęły po nich jak woda po kaczce. Dyrektor sekcji polskiej RWE Jan Nowak-Jeziorański także postanowił potraktować sprawę pragmatycznie (inie wolno wypuszczać z rąk niepowtarzalnej szansy zadania ciosu aparatowi represji), uznając zbiega za swego rodzaju „świadka oskarżenia”.
Fejgin, gdy Światło znikł mu z pola widzenia, odczekał dzień, mając nadzieję, że towarzysz się jednak znajdzie, i dopiero wtedy zawiadomił centralę. W MBP powołano komisję, przeprowadzono dogłębne śledztwo, a ponieważ nie przyniosło ono rezultatów, przyjęto najwygodniejszą wersję — porwania przez wywiad amerykański. Romkowski forsował przy tym tezę, że jego faworyt, być może dręczony gdzieś w lochach w Niemczech Zachodnich jako przykładny komunista opiera się z pewnością skutecznie wszelkim groźbom i torturom.
ŚWIATŁO JAKO BOHATER LITERACKI
Sprawę ucieczki Światły opisał Jerzy Putrament, czyniąc ją kanwą swej niepozbawionej głębi psychologicznej powieści Małowierni.
Bohater książki to płk Lichtner, szef specjalnej komórki w MBP, rozpracowujący zdradę we własnych szeregach. Uczciwy, choć komunista z późnego powojennego zaciągu, jest swego rodzaju marionetką, kierowaną podpowiedziami „faceta bez funkcji” (czyli, co oczywiście nie zostało napisane wprost, sowieckiego doradcy). Gdy ten po śmierci Stalina znika i na dodatek rozchodzi się wiadomość o aresztowaniu Berii, Lichtner — czując, że sam może stać się ofiarą rozrachunków — przechodzi w Berlinie Zachodnim granicę, aby następnie ze swoimi rewelacjami dostać się na pierwsze strony gazet.
CIA dodatkowo splątała ślady — sprawiła, że w jednej z zachodnio-niemieckich gazet ukazała się wzmianka o wyłowieniu ze Sprewy ciała niezidentyfikowanego topielca, którego rysopis pasował do wyglądu zaginionego.
Ostateczne ujawnienie „zdrady” Światły okazane przez Amerykanów na konferencji prasowej 28 września 1954 roku wywołało trzęsienie ziemi w MBP, a następnie na szczytach władzy PRL. Wymuszone w ten sposób oficjalne upublicznienie faktu jego ucieczki i obietnica rewizji spraw, jakie prowadził Światło, dała nieco nadziei tysiącom rodzin udręczonych losem najbliższych — aresztowanych i więzionych.
Fragmenty komunikatu Polskiej Agencji Prasowej z 25 października 1954 roku:
■ (...) Władze weszły na trop prowokatora i agenta wywiadu amerykańskiego Józefa Światły, który — fałszując dane dotyczące swej przeszłości i maskując się oraz wykorzystując brak dostatecznej kontroli — zdołał usadowić się w aparacie bezpieczeństwa publicznego. (...) Za pomocą różnych przestępczych machinacji i fabrykowanych przez siebie fałszywych dowodów prowadził zbrodniczą akcję oczerniania i uwikłania szeregu obywateli. (...) Doprowadzał w niektórych wypadkach w celach prowokacyjnych do nieuzasadnionych oskarżeń i aresztowań upatrzonych przez siebie osób. Jedną z takich osób był obywatel amerykański Hermann Field. (...) Przecięto również szereg innych bezzasadnie i fałszywie skonstruowanych oskar-żeń przeciwko niektórym obywatelom polskim, wypuszczając na wolność poszkodowanych.
Po konsultacjach z sowieckimi „towarzyszami” MBP podzielono na dwa resorty: Komitet do spraw Bezpieczeństwa, odpowiednik KGB, na którego czele stanął partyjny aparatczyk Władysław Dworakowski, oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Wiązało się to z licznymi zmianami kadrowymi, a także korektami politycznego kursu.
Nowy kierunek zapowiedziała narada aktywu partyjnego, a następnie III Plenum KC PZPR. Poddano tam ostrej, bezprecedensowej krytyce kierownictwo partii, przyznając się jednocześnie do wyolbrzymienia roli MBP, które dopuszczało się karygodnych wypaczeń w pracy z agenturą, a także do niedopuszczalnych aresztowań niewinnych osób z jednej i deprawacji części odpowiedzialnych pracowników z drugiej strony. Przekładając uchwałę na język praktyki: nakazano zwolnienie ze stanowiska i wykluczenie z partii wiceministra Romkowskiego.
Bezpośrednim następstwem [rewelacji Światły] były polowania na kozły ofiarne w aparacie bezpieczeństwa — wspominał Seweryn Bialer, były funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej, aparatczyk partyjny średniej rangi, obracający się w kręgach Politbiura — próby zrzucenia przez Bieruta i Bermana odpowiedzialności na innych (...). Przyczyniły się one poważnie (...) do dwukrotnej reorganizacji aparatu bezpieki, i wytworzyły chaos i zamieszanie w tym resorcie. Podobnie ujmował to Fejgin: pierwszy ujawnił, w jak wielkim stopniu ówczesne kierownictwo partyjne, z Bierutem na czele, ukrywało prawdę o swojej faktycznej roli w zakresie kierowania bezpieczeństwem. Zatem w chwili, gdy w 1956 roku pomoc z jego strony stała się konieczna, aby dawna ekipa utrzymała się siłą przy władzy, nie można było już na nią liczyć.
Dlaczego jednak Światło, znajdując się u szczytu kariery, uciekł? Jest na ten temat kilka sprzecznych teorii.
Pierwsza: bał się rozliczeń, jakie musiały nastąpić także w polskim aparacie bezpieczeństwa po aresztowaniu, a może już i po śmierci Ław-rientija Berii. I zdawał sobie sprawę, że po zniknięciu sowieckich doradców za ich polecenia odpowiedzą tacy jak on.
Druga: był brytyjskim agentem zwerbowanym w roku 1948, który na polecenie CIA celowo rozkręcał w Polsce kierowane przeciw komunistycznej elicie prowokacyjne represje (tę widowiskową wersję przedstawił Stewart Steven w książce Operation Splinter Factor).
Trzecia: zniechęcony do komunizmu, postanowił sprzedać swą wiedzę Amerykanom (nie wyklucza to hipotezy nr 1).
I czwarta: jako sowiecki agent miał za zadanie doprowadzić do destabilizacji sytuacji w Polsce i przyspieszyć tam wymianę ekipy politycznej, na czym zależało Chruszczowowi.
Ostatnia możliwość — bezpośredniego działania na rzecz Moskwy — wydaje się z różnych powodów najbardziej kusząca, z kilkoma jednak zastrzeżeniami. Po pierwsze, jest oczywiste, że Światło nie mógł przewidzieć nagłośnienia swej sprawy przez RWE, a dopiero jej audycje odegrały rolę zapalnika detonującego prawdziwą bombę u tronu Bieruta i nadzorującego bezpośrednio władze bezpieczeństwa Jakuba Bermana. Po drugie, nie wiemy, co w istocie powiedział Amerykanom — czy np. zgodnie z zasadą fałszywego defektora (odstępcy) mieszał umiejętnie kłamstwo i prawdę?
Po trzecie, co zresztą wiąże się z poprzednim, na pewno przygotowywał się do ucieczki: pobrał szpiegowski aparat fotograficzny i filmy. Co ciekawe z Warszawy wziął ze sobą akurat złoty zegarek i papierośnicę (z napisem „From Baba”) skonfiskowane Bolesławowi Biedze, który pytany przez CIA oba przedmioty i przesłuchującego go przed wyjazdem na Zachód oficera oczywiście rozpoznał. Ostatecznie rozwiało to wątpliwości Amerykanów, who is who. Czyżby zatem Światło został uprzednio powiadomiony, że ów fant, jakich miał dziesiątki, jeśli nie setki, będzie stanowić swego rodzaju znak identyfikacyjny i glejt?
Dość dziwne były także trwające jeszcze przez dłuższy czas manewry wokół dossier zbiega w Polsce. Generał Franciszek Szlachcic przyznawał w swoich wspomnieniach, że jako wiceminister spraw wewnętrznych w latach 60. wyczyścił niektóre materiały, aby jacyś głupawi historycy nie wyciągnęli z dokumentów operacyjnych fałszywych wniosków.
Sam Światło, wycofany z publicznego obiegu w 1955 roku, miał pracować jakiś czas jako ekspert CIA, a potem, podobno po operacji plastycznej i zmianie tożsamości, dostać w prezencie masarnię. Jedna z wersji wydarzeń mówi, że zmarł w roku 1985. Wywiad PRL podejmował kroki, aby go namierzyć w celu podjęcia „działań operacyjnych”, czyli likwidacji, ale nic z tego nie wyszło z powodu sprzeciwu Moskwy. Były szef MSW, gen. Szlachcic, który zwykł powierzać swym rozmówcom tylko cząstki prawdy, twierdzi, że to Sowieci odradzili na początku lat 60. przywiezienie za 100 tysięcy dolarów Światły do Polski — wszak był on w istocie ich agentem i mieli z nim swoje porachunki.
Sławę zapewniła mu jednak nie ucieczka, ale stała audycja na falach Radia Wolna Europa. Tam też trafił w niecodzienny sposób. Taśma z przesłuchaniami Światły wylądowała „przypadkiem” na biurku Nowaka--Jeziorańskiego, przeadresowana z konsulatu amerykańskiego w Monachium na Głos Wolnej Polski RWE. W ten sposób tajemniczy przyjaciele (z Departamentu Stanu?) złamali monopol CIA, która chciała zachować swą zdobycz w sekrecie. Amerykanie zezwolili przy tym na audycje, ale zakazali mówić na antenie o Sowietach, dokładnej strukturze UB, członkach dawnej PPS z Józefem Cyrankiewiczem itd., natomiast nakazali pozytywnie — o uwięzionym Gomułce i jego najbliższych, represjonowanych towarzyszach. Sam Światło wpadł zresztą na ten sam koncept i „Wiesław” jawi się w programach jako ofiara systemu, jedyny sprawiedliwy pomiędzy bandytami.
Na partnera rozmów Nowak wyznaczył Zbigniewa Błażyńskiego, formalnie dziennikarza, a w rzeczywistości kadrowego oficera wywiadu brytyjskiego i zapewne także amerykańskiego.
Od 28 września 1954 do końca 1955 roku nadano łącznie 141 programów zwykłych i 30 specjalnych. Pomimo zagłuszania cieszyły się one w Polsce nieprawdopodobnym zainteresowaniem. Światło, który kłamał bardzo rzadko, raczej czasem coś podkoloryzowywał, przedstawiał barwną panoramę życia politycznego toczącego się za zamkniętymi szczelnie murami Belwederu oraz innych partyjnych i rządowych budynków i rezydencji. Obraz kompromitował całą klasę rządzącą, a wrażenie było porażające. Młody aparatczyk Kazimierz Barcikowski zapamiętał, że rewelacje Światły stały się przedmiotem pytań na zebraniach partyjnych i oficjalnych komentarzy. Niewątpliwie wówczas przerwana została bariera zastraszenia i niewiedzy szerokich kręgów społecznych.
Anonim z Białegostoku, najwyraźniej wierny RWE, zwrócił się do audycji Polskiego Radia „Fala 49”: Dlaczego „Prasa Polska” i „Polskie Radio” mimo że ppłk Józef Światło zbiegł w grudniu 1953 roku, nic nie podawały? A jak dr John [szef wywiadu zachodnioniemieckiego i zarazem agent Stasi, wywiadu wschodnioniemieckiego] przeszedł do NRD, prasa aż się roiła od komentarzy. Dlaczego wy nie podajecie, kto uciekł na Zachód, tylko kto przyszedł?
Odpowiednio zredagowane opowieści Światły powielono w nakładzie ponad 820 tysięcy egzemplarzy. Wysłano je do Polski, podczepiając pod małe baloniki i korzystając ze stałego układu wiatrów z zachodu na wschód. Do zwalczania balonowej propagandy postawiono w stan gotowości nie tylko MBP i KBW, ale i wojska lotnicze. Piloci myśliwscy mieli strącać wraże baloniki, niczym ich poprzednicy z Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii rakiety V-1, tak, aby nigdy nie dotarły do celu.
Przeciw sowietyzacji LWP
Wymuszone rewelacjami Światły zwolnienie z więzienia Władysława Gomułki z jednej strony i poderwanie zaufania do władz bezpieczeństwa, co skutkowało o wiele większą śmiałością w życiu publicznym, z drugiej legło u źródeł polskiego Października. Dość daleko idące przemiany nie zahamowały jednak ucieczek funkcjonariuszy wywiadu i policji politycznej. Powody były już nieco inne: wyjeżdżali idealiści rozczarowani po-łowicznością i samoograniczaniem reform lub pragmatycy, zniechęceni ostatecznie do komunizmu. Wśród defektorów znajdowali się też czujący się gorzej w nowym układzie personalnym, a wciąż liczni w służbach oficerowie pochodzenia semickiego. I wreszcie tacy, którzy na przykładzie Światły skalkulowali opłacalność dezercji.
(...)
To ja, carewicz Aleksy
Do dzisiaj jest jednym z nielicznych Polaków, których nazwiska padają w każdym opracowaniu dotyczącym wojny wywiadów. Odegrał w niej rolę niebagatelną, jako jeden z groźniejszych defektorów. To jego informacje pozwoliły m.in. zdemaskować wybitnego sowieckiego agenta w strukturach brytyjskich tajnych służb, George a Blake a, wtyczkę KGB w wywiadzie zachodnioniemieckim Heinza Felfego, a także głęboko zakonspirowanego w Wielkiej Brytanii Gordona Lonsdale a vel Konona Mołodogo i jego siatkę oraz pracownika dowództwa lotnictwa szwedzkiego, płk. Stiga Wennerstróma, łącznie 12 osób.
Podpułkownik Michał Goleniewski, wedle najpełniejszego biogramu (opublikował go Leszek Pawlikowicz w pracy Tajny front zimnej wojny. Uciekinierzy z polskich służb specjalnych 1956-1964, wyd. Rytm, 2004), urodził się 16 sierpnia 1922 roku w Nieświeżu w rodzinie urzędniczej. Jego życiorys biegł dość typowo: niedokończone przez wojnę gimnazjum, udział w tajnej organizacji, aresztowanie przez Niemców, praca w niemieckiej firmie, dająca mocne papiery i względne poczucie bezpieczeństwa. W roku 1945 Goleniewski zgłosił się jako wartownik do MBP, gdzie dostrzegło go czujne oko jednego z mandarynów tego resortu, płk. Stefana Antosiewicza. Dość szybko doszedł do bardzo wysokich stanowisk: zastępcy szefa kontrwywiadu cywilnego i wojskowego oraz szefa wywiadu naukowo-technicznego MSW. Źle układało mu się natomiast życie prywatne: żona, schizofreniczka, była Rosjanką, co z góry niemal uniemożliwiało przeprowadzenie rozwodu.
W roku 1958 w ambasadzie USA w Warszawie znalazła się podrzucona przesyłka zawierająca materiały wywiadowcze. Gdy zaczęły pojawiać się następne (łącznie 14), sprawę potraktowano poważnie, a tajemniczy darczyńca, który przedstawiał się anonimowo jako wysoki funkcjonariusz wywiadu polskiego, otrzymał roboczy pseudonim „Sniper”. Zgodnie z wcześniejszymi obietnicami zjawił się w Berlinie Zachodnim ze swą wschodnioniemiecką przyjaciółką (i agentką) Irmgard Kampf na początku 1961 roku. CIA wydobyła wówczas wedle jego wskazówek ze skrytek w Warszawie klisze z kilkuset kluczowych dokumentów (łącznie cały łup liczył około 5000 stron tekstów polskich i 800 sowieckich!). Podobno wśród „wiana” znajdowało się mnóstwo bezcennych dla każdego wywiadu teczek personalnych, łącznie z teczkami osobowymi pracowników. Trudno się zatem dziwić, że z Goleniewskim pracowano nad tymi materiałami już w Stanach dwa do trzech lat.
Niektóre z jego wiadomości były tak sensacyjne, że budziły niedowierzanie, np. o szefie gestapo Heinrichu Mullerze, odszukanym po wojnie przez Sowietów i wywiezionym do Moskwy, a wreszcie o zwerbowaniu przez Moskwę Henryego Kissingera. Inny rzekomy agent, jakiego „zdemaskował”, to późniejszy szef kontrwywiadu brytyjskiego (MI5) Michael Hanley.
Clou miało jednak nastąpić jakiś czas potem. Goleniewski zaczął się bowiem podawać za... zamordowanego, jak powszechnie wiadomo, wraz z rodzicami następcę tronu Wszechrusi, wielkiego księcia Aleksego. Jako taki w roku 1964 wziął ślub ze swoją niemiecką konkubiną i rozpoczął wielką kampanię w prasie amerykańskiej, aby podeprzeć swe roszczenia do niebagatelnych depozytów bankowych, czekających na prawnego spadkobiercę dynastii Romanowów. Jego carskie pochodzenie potwierdzić miały testy biologiczne...
Oto jak rolę Michała Goleniewskiego widzieli szefowie wywiadu MSW.
■ Ppłk Henryk Wendrowski: Moim zdaniem Goleniewski był wariatem. Aie nie aż tak wielkimi, żeby się od razu można było na nim poznać. (.. .) Sypnął wiele ważnych spraw dotyczących naszych działań na terenie Niemiec, Wielkiej Brytanii i Izraela. Aby zneutralizować szkody wynikłe z tej ucieczki, wymyślono wiele „historyjek" na jego temat i sprzedano je na Zachód. (...) Z naszych informacji wynikało, że Amerykanie „kupili" dezinformację. (...) Aie nawet jeśli nie „kupili", to i tak było sporo zamieszania i wywiad Stanów Zjednoczonych do końca nie miał pewności, co jest naprawdę grane.
■ Płk Witold Sienkiewicz: Sprawa Goleniewskiego miała być specjalną /com-binacją operacyjną, przeprowadzoną przez wywiad MSW wspólnie z wywiadem Związku Radzieckiego. (...) Później się dowiedziałem, że od towarzyszy radzieckich otrzymał radę, aby szukał kontaktów z CIA, miał to robić w taki sposób, aby wyglądało, że Amerykanie go sami złowili. Jak wiadomo, udało mu się to doskonale. (...) Dezercja była powtórzeniem manewru wykonanego wcześniej przez Józefa Światłę.
H. Piecuch, Imperium służb specjalnych.
Od Gomułki do Kani, Warszawa 1997, s. 247-248
Podane wyżej argumenty płk. Sienkiewicza, oficera sowieckiego, szefa wywiadu MSW w latach 1950-1961, wydają się przekonujące z kilku powodów. Sowieci mieli charakterystyczny zwyczaj powtarzania czy nawet kalkowania modus operandi gier wywiadowczych do czasu, aż poznał się na nich przeciwnik. Sprawa Goleniewskiego aż nazbyt przypomina ucieczkę Światły. Ponadto w obydwu wypadkach na Zachód wydostawali się „ich” oficerowie, cieszący się najwyższym zaufaniem, bowiem podstawowym zadaniem w Warszawie, jakie wykonywali, poza prowadzeniem rutynowej działalności, był nadzór nad „Polaczkami”. Tacy ludzie nie zdradzają i tylko tacy mogli być uznani za przygotowanych do podjęcia z Amerykanami diablo trudnej podwójnej gry.
Wątpliwości co do roli „Snipera” mieli najwyżsi rangą funkcjonariusze CIA — zastępca szefa Richard Helms i szef kontrwywiadu James Angleton. Argumentem pośrednim jest także nikłe zainteresowanie KGB „zdradą” Goleniewskiego, jakby w Moskwie z góry wiedziano, co i kiedy wysypie. Jego oficerem prowadzącym, i to z ramienia KGB (lub sowieckiego wywiadu wojskowego GRU) była zapewne Kampf (po co brałby ją ze sobą na Zachód, zwiększając wielokrotnie ryzyko wpadki i w jaki sposób jej związek z Polakiem umknąłby uwadze Stasi, która w innym razie wyszłaby ze skóry, aby ujawnić aferę i dopiec znienawidzonym sojusznikom zza Odry?). I jeszcze jedno. Z uwagi na szkody wyrzą-dzone wspólnej sprawie Sowieci powinni domagać się rozliczenia winnych w Warszawie: jednym z nich był opiekujący się Golenie-wskim ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych gen. Moczar...
Przeciwko tej tezie przemawiają pozornie wymierne szkody, jakie pułkownik poczynił swymi zeznaniami. Bilansując je, wydaje się jednak, że rachunek nie jest jednoznacznie negatywny: podrzucenie wiadomości o infiltracji CIA i MI5, co sparaliżowało obydwa wywiady zajęte poszukiwaniem domniemanych „kretów” najmniej na kilka lat, za cenę wydania paru niewątpliwie wartościowych agentów. Zapomina się też o pewnej zasadzie działań sowieckich, a potem rosyjskich służb, które mają od czasu do czasu zwyczaj zasypywania swoich ludzi, albo zbyt drogich, a nieefektywnych, albo nadto samodzielnych, albo też skazanych, aby odwrócić uwagę od innych, cenniejszych agentów.
(...)
Bohater czy zdrajca
Były szef Oddziału Planowania Operacyjnego w Zarządzie Operacyjnym Sztabu Generalnego, płk Ryszard Kukliński, kandydat do pośmiertnego awansu na generała Wojska Polskiego, honorowy obywatel miasta Krakowa. Bohater narodowy. Czy aby na pewno?
Generał Kiszczak o swoim koledze:
■ Był niepozornym, drobnym, łysiejącym blondynem. Nigdy nie odzywał się nie pytany, niczym się nie wyróżniał. Idealny agent Byłem z nim na „ty", studiowaliśmy razem na kursie w Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie. Był cichym, uczynnym, skromnym, pracowitym służbistą, ładnie malował mapy. Ściągał buty i w skarpetach chodził po olbrzymich mapach leżących na podłodze. Robił je dla siebie i kilkunastu kolegów. Miał też fenomenalną pamięć Jak teraz na to patrzę, to widzę, że był aż nazbyt służbisty. (...) Nigdy się nie napił i nigdy, pomimo zachęt, nie rozmawiał ze mną na tematy, które nie wchodziły w zakres jego obowiązków.
W. Bereś, J. Skoczylas, Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko,
Warszawa 1991, s. 172
Obok heroicznej wersji legendy o Konradzie Wallenrodzie w mundurze w grę wchodzą jeszcze co najmniej dwie inne, mniej miłe dla narodowej dumy. Mecenas Władysław Siła-Nowicki, jedna ze sztandarowych postaci opozycji lat 80., sądził, że choć Kukliński był co prawda tym, za kogo się potem podawał, tzn. agentem CIA, polskie służby wypuściły go jednak z kraju świadomie, aby wykonał misję, która i im przyniosła korzyść.
Inne wątpliwości miał gen. Kiszczak: Natomiast nie jest wykluczone, że (...) mógł być agentem wywiadu radzieckiego, chociaż jest to hipoteza karkołomna. (...) Możliwości zwerbowania Kuklińskiego „radzieccy” mieli setki i tysiące razy. Podobne opinie wypowiadali prywatnie i inni generałowie i admirałowie LWP/WP i Polskiej Marynarki Wojennej, mający okazję zapoznać się z tajną dokumentacją w tej sprawie.
Obowiązkiem historyka jest wątpić. Przypomina lekarza, który nie może poddawać się euforii pacjenta, którego nic już nie boli, ale musi zbadać go sumiennie, aby wykluczyć diagnozy najgorsze. Dlatego postaramy się przytoczyć tu argumenty na potwierdzenie obydwu wersji, nie rozstrzygając o ich słuszności na tych łamach. Jest i trzecia, pokrewna: nieświadomym pułkownikiem mogli posłużyć się raczej Sowieci niż Polacy. W tym wypadku nafaszerowany specjalnie preparowanymi wiadomościami miał nimi zarzucić Amerykanów (sposób nienowy, bowiem kontrwywiad sowiecki zastosował go m.in. w sprawie rozpoznanego na jakieś pół roku przed aresztowaniem amerykańskiego superszpiega na Kremlu płk. Olega Pieńkowskiego w roku 1963).
Kukliński żył w Polsce na wysokiej stopie, co musiało budzić rutynowe choćby zainteresowanie kontrwywiadu, tym żywsze, im szybciej awansował. Mówił w rozmowie jeden z jego szefów, że gdy po ucieczce pułkownika zaczęto badać wszelkie tropy, przesłuchano i wysokiego rangą oficera WSW, nadzorującego Sztab Generalny Podobno nachodził naszego bohatera i prowadził z nim następujące dialogi:
— Słuchaj, Rysiu, jak to jest, ja pułkownik, ty pułkownik, a ja mieszkam z żoną i dwójką dzieci w M-3, a ty w generalskiej willi?
— Wiesz, żona spadek dostała...
— ...
— Rysiu, jak to jest, ja pułkownik, ty też pułkownik, ja do pracy jeżdżą tramwajem, a ty podjeżdżasz do firmy swoją luksusową limuzyną?
— Ano, wiesz, za oszczędności z Wietnamu kupiłem tego trupa w Wiedniu za bezcen w składnicy używanych samochodów.
— ...
— No, Rysiek, my oba pułkowniki, ja mogą sobie kajakiem popływać, a ty posuwasz po tym Bałtyku własnym jachtem?
— Sam go latami budowałem w wakacje...
Pułkownik przekonany, że Rysio robi go w konia, zameldował o swych wątpliwościach zwierzchnikom. Usłyszał, że Kukliński jest czysty, a kierownictwo służby wie o wszystkim. Sprawdziliśmy — powiedział nasz rozmówca — kierownictwo nie wiedziało. Można się domyślać, że wiedziało, tyle że to w Moskwie, a nie to w Warszawie.
Kolejnym „dowodem” przemawiającym za Kuklińskim-Wallenrodem są setki dokumentów dowództwa Układu Warszawskiego (w tym np. pięcioletnie plany strategiczne sojuszu), jakimi miał obdarzyć Amerykanów. W swoim czasie zespół badawczy prof. Jerzego Poksińskiego [w którym brałem udział — przyp. P.W.] odbył kilkadziesiąt godzin rozmów z czołówką generalicji polskiej lat 60., 70. i 80. właśnie na temat paktu i udziału w nim Polaków. Na ich podstawie można sformułować jeden pewnik: nawet najwyżsi rangą generałowie, przewidywani na dowódców liniowych w przyszłej wojnie, o jej planach sporządzanych w Moskwie nie mieli pojęcia, ponieważ nie widzieli ich na oczy. O skali zaufania (czy też raczej nieufności) do Polaków w dowództwie Armii Sowieckiej świadczy fakt, że pierwszy przedstawiciel LWP przy dowództwie Układu Warszawskiego gen. Pióro w ramach swej pracy wchodził do biura, dostawał zeszyt w kratkę (który po zakończeniu urzędowania musiał zdać do depozytu), ołówek i najnowsze wydanie „Prawdy”. Owe dokumenty, o których piszą akolici, pułkownik musiałby zatem dostać od wysokich rangą oficerów sowieckich; inaczej zdobyć ich nie miał sposobu.
Dla propagatorów legendy superszpiega niepodważalnym dowodem są obfotografowane groby obu jego synów, zmarłych ich zdaniem nie tylko w tragicznych, ale i tajemniczych okolicznościach. I tu znowu — na zasadzie advocatus diaboli: nieznane są wypadki, aby w latach 70. i 80., a nawet wcześniej, tajne służby sowieckie, a tym bardziej satelickie, imały się zemsty nie tylko na rodzinie uciekiniera, ale nawet i na nim samym. Przeczyłoby to zresztą elementarnej zasadzie gry, jaką defektorzy podejmują z dawnymi mocodawcami, „dezerterując”. Szkodzą im, ale tylko do pewnych granic, zachowując część swej wiedzy dla siebie, jako swoisty glejt. Postąpił tak np. najwyższy rangą przed wojną sowiecki „pieriebieżczik” Aleksandr Orłów vel Lejba Feldbin, który opublikował wstrząsającą, prawdziwą i bardzo w swoim czasie pokupną pracę Tajna historia zbrodni Stalina, ale mimo to nie wydał Amerykanom agentury działającej u nich i w Wielkiej Brytanii. Oczywiście po złamaniu tego rodzaju gentlemens agreement uciekinier nie miałby już żadnych oporów. A dodajmy, że przecież synowie Kuklińskiego, podobnie jak i on, musieli podlegać procedurze, jaką określamy potocznie mianem ochrony świadków. Zatem być może zniknęli, ale nie zginęli.
I wreszcie pytanie główne: komu rewelacje Kuklińskiego zaszkodziły, a komu przyniosły zysk? Paradoksalne, ale wydaje się, że z faktu ostrzeżenia Amerykanów co do czasu i trybu wprowadzenia stanu wojennego wszyscy byli ogromnie zadowoleni. Sami Amerykanie, ponieważ mogli przestać obawiać się interwencji sowieckiej w Polsce i groźby, że rozpędzające się nad Bugiem czołgi z czerwoną gwiazdą ochłodzą silniki dopiero w wodach kanału La Manche. Szczęśliwi byli Kubańczycy, bo dzięki temu prezydent Reagan zrezygnował z planu retorsyjnej inwazji ich wyspy. Powody do satysfakcji mieli także Sowieci, wiedząc, że świadomi tego, co się zdarzy, ich rywale zachowają się w sposób przewidywalny. A wreszcie głęboką wdzięczność powinni okazać pułkownikowi Stanisław Kania i gen. Wojciech Jaruzelski, bowiem w artykule opublikowanym w grudniu 1986 roku w paryskiej „Kulturze”, a przedrukowanym niemal natychmiast w postaci niezwykle popularnej drugoobiegowej broszurki („Wojna z narodem widziana od środka”), opowiedział on — sami musieli o tym do 1991 roku milczeć — o gehennie sowieckich nacisków.
Ale rzecz najważniejsza: w jaki sposób Moskwa czy Warszawa mogła przekazać Amerykanom najbardziej wiarygodną informację o swych planach? Miał to zrobić ambasador Romuald Spasowski czy przestawiciel dyplomatyczny Związku Sowieckiego Anatolij Dobrynin?! W grę wchodziła tylko osoba ciesząca się zaufaniem... CIA. Na marginesie zastanawia fakt, że w Polsce przemilczano i zlekceważono wyznania jednego z sowieckich generałów, dyplomatów i szpiegów w jednej osobie, który kilka łat temu w rosyjskiej prasie opisał okoliczności werbunku Kuklińskiego i bodaj podał jego pseudonim w wywiadzie sowieckim. To oczywiście mogła być zemsta i prowokacja Moskwy, ale czy na pewno?!
Nikt nie zadał też jeszcze jednego, fundamentalnego pytania. Jak to się stało, że gen. Kiszczakowi — odpowiedzialnemu przez dłuższy czas za wojskowy wywiad — ta liczba skumulowanych w czasie porażek czy nawet, jak sam przyznaje, klęsk uszła zupełnie na sucho? Przecież nawet jeśli miał w Warszawie mocnego opiekuna w postaci gen. Jaruzelskiego, to pasy powinien drzeć z niego w Moskwie sowiecki odpowiednik i de facto zwierzchnik, szef złowrogiego GRU — gen. Piotr Iwaszutin. A do tego wszyscy ci Sumińscy czy Korycińscy (nie mówiąc o Kuklińskim!), jakaż to byłaby gratka dla ostro rywalizującego z Kiszczakiem o rzeczywiste zwierzchnictwo nad tajnymi służbami gen. Mirosława Milewskiego, notabene stuprocentowego człowieka Moskwy. Za o wiele mniejsze błędy wyleciał z funkcji szefa WSW gen. Włodzimierz Oliwa (na początku 1971 roku urwał mu się w Londynie bez śladu jeden jedyny ppłk Kazimierz Stefański). A może jednak w KGB i GRU wiedziano nieco więcej i według dokonanego przez obydwie te potężne służby rozpoznania na koncie gen. Kiszczaka nie widniały same tylko niepowodzenia?
Paweł Wieczorkiewicz, Justyna Błażejowska
Przez Polskę Ludową na przełaj i na przekór