Pokochanie innej osoby dowodzi zmęczenia samotnością: jest więc tchórzostwem i zdradą wobec samego siebie (jest rzeczą najwyższej wagi, abyśmy nikogo nie kochali). Fernando Pessoa
środa, 27 listopada 2024
niedziela, 24 listopada 2024
Przepowiednia Lermontowa
Nadejdzie rok, rok czarny krwi, pożarów,
Gdy padnie w proch korona z głów carów,
Zapomni tłum o dawnej czci dla pana
I karmą wielu będzie krew przelana;
Gdy czystych żon przed nożem i niesławą
Zwalone w gruz już nie osłoni prawo,
Ni dzieci ich niewinnych, – gdy wśród sioła
Zarazy duch powstanie i wywoła
Z zapartych chat ukryty trwożnie lud...
I będzie żarł wnętrzności twardy głód,
I ogniem łun zapłonie każda rzeka...
Zabłyśnie wtedy władcza twarz człowieka
I poznasz go, i pojmiesz, patrząc z bliska,
Dlaczego nóż w prawicy jego błyska...
I biada ci! Twój lęk, twej widok trwogi
Zbudzi w nim, wiedz! Li tylko śmiech złowrogi;
I wszystko w okrutne i ponure,
Jak jego płaszcz i skroń wzniesiona w górę...
Jeszcze jaśniej można to odczytać z oryginalnego tekstu. Kto zna rosyjski, może sam się przekonać:
Предсказание
Настанет год, России черный год,
Когда царей корона упадет;
Забудет чернь к ним прежнюю любовь,
И пища многих будет смерть и кровь;
Когда детей, когда невинных жен
Низвергнутый не защитит закон;
Когда чума от смрадных, мертвых тел
Начнет бродить среди печальных сел,
Чтобы платком из хижин вызывать,
И станет глад сей бедный край терзать;
И зарево окрасит волны рек:
В тот день явится мощный человек,
И ты его узнаешь – и поймешь,
Зачем в руке его булатный нож;
И горе для тебя!– твой плач, твой стон
Ему тогда покажется смешон;
И будет все ужасно, мрачно в нем,
Как плащ его с возвышенным челом.
Za Znaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata
zebrał i opracował Andrzej Sarwa
Czym jest Agenda 21?
Najlepiej będzie zacząć od tego, jak Agendę 21 określa sam ONZ na okładce deklaracji:
Agenda 21 to spójny plan działań, które będą podejmowane w skali globalnej, narodowej i lokalnej przez Organizację Narodów Zjednoczonych, rządy państw i wspólnoty wszędzie tam, gdzie ludzkie poczynania wpływają na środowisko. Warto z powagą potraktować to ostatnie sformułowanie, gdyż zasadnie można argumentować, że niemal wszystko, co ludzie robią, ma swój wpływ na środowisko. To, co jemy, jak się przemieszczamy, jak ogrzewamy i ochładzamy mieszkania, bez wątpienia oddziałuje na środowisko.
Co się absolutnie pokrywa z wizją oraz intencjami ONZ.
Główne założenie Agendy 21 polega na tym, iż chodzi w niej przede wszystkim o kontrolę. Kontrolę nad użytkowaniem Ziemi, zasobami naturalnymi, a ostatecznie nad całą ludzkością. Agenda 21 chce mieć pod kontrolą powietrze (regulacja emisji dwutlenku węgla), lądy (regulacja „trwałego i zrównoważonego rozwoju”) oraz morza (regulacja ekologiczna). W tym sensie Agenda 21 bardzo przywodzi na myśl plan wojenny. Jak wiedzą wszyscy dobrzy generałowie, kiedy zapewniona już jest kontrola nad powietrzem i morzami, można rozpocząć kampanię lądową, gdyż wróg niewiele już może zrobić, by się przeciwstawić. Trudno się zatem dziwić, że język Agendy 21 i cele przez nią wskazywane są zwieńczeniem marksistowsko-progresywistycznych fantazji, których namnożyło się przez ostatnie stulecia. Od edukacji i komunikacji poczynając, a na żywności i wodzie kończąc — nie ma takiej sfery ludzkiego życia, której Agenda 21 nie chciałaby w jakiś sposób regulować i kontrolować.
Nie ukrywa ona także, iż osiągnięcie jej celów wymagać będzie znacznych wyrzeczeń. W gruncie rzeczy wszystkie te wzmianki o „słuszności” w poprzednich dokumentach były ledwie przygotowaniem do takiego oto stwierdzenia z Preambuły Agendy 211:
Osiągnięcie celów dotyczących rozwoju środowiska, jakie stawia przed państwami Agenda 21, wymagać będzie uruchomienia nowych i dodatkowych znacznych środków finansowych dla państw rozwijających się, ze względu na konieczność pokrycia zwiększonych kosztów ich działalności związanej z rozwiązywaniem globalnych problemów środowiskowych oraz w celu przyspieszenia ich zrównoważonego rozwoju2.
Słowa te nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że prawdziwym celem tego planu jest redystrybucja bogactwa w skali globu. Skoro kraje rozwijające się mają otrzymać „znaczne środki finansowe”, w naturalny sposób nasuwa się pytanie: a skąd owe środki mają pochodzić? Odpowiedź jest oczywista: ze świata rozwiniętego, a więc Ameryki, Kanady, Europy Zachodniej, Australii itd. A chociaż autorzy planu będą twierdzić, iż środki te pomogą Trzeciemu Światu dorównać Światu Pierwszemu, w istocie ma to działać w przeciwną stronę.
REALIZACJA AGENDY 21
Agenda 21 jest niesłychanie szeroko zakrojona i skomplikowana, dlatego też trzeba jej program czytać w całości, aby zobaczyć, że w istocie ma ona objąć każdy zakątek naszego życia. Niemniej jest kilka punktów, na których trzeba się skupić szczególnie, ze względu na ich wagę w całej opowieści.
Wykorzystanie ziemi
Przekonanie o tym, iż prywatna własność ziemi jest złem, które powoduje koncentrację bogactwa i społeczne nierówności, nie tylko nadal jest obecne, lecz stanowi wręcz jeden z centralnych tematów Agendy 21 (aczkolwiek autorzy stali się ostrożniejsi i dają temu przeświadczenie delikatniej niż w deklaracji z Vancouver).
Zalecenie 7.28. Podstawowym celem jest zapewnienie gruntów pod osiedla ludzkie w sposób wykluczający powstawanie zagrożeń dla środowiska oraz takie wykorzystanie gruntów, które umożliwi dostęp do nich wszystkim gospodarstwom domowym oraz tam, gdzie to konieczne, społecznościom, które same zarządzają wykorzystaniem gruntów. Szczególną uwagę należy zwrócić na uwzględnienie potrzeb kobiet i ludzi miejscowych oraz względy ekonomiczne i kulturowe3.
Mówiąc inaczej, wszyscy powinni mieć dostęp do ziemi. To rzecz jasna jest niemożliwe, dlatego pojawia się wzmianka o „społecznościach, które same zarządzają wykorzystaniem gruntów”. Ponieważ zaś zdaniem autorów planu ziemia jest jednym z „rzadkich zasobów”, więc niepodobna jej zostawić w rękach prywatnych właścicieli.
W naszej opowieści wysnuliśmy z tego przekonania skrajne konsekwencje. Jeśli nie ma prywatnych właścicieli, a większość ludności trzeba przesiedlić, aby ziemię na powrót zalesić czy „zdziczyć”4, to gdzie wszyscy się podzieją?
Zrównoważony i trwały rozwój
Innym z kluczowych pojęć Agendy 21 jest określenie „zrównoważony i trwały rozwój”. Jak większość idei progresywistycznych, brzmi to miło i przyjemnie, aczkolwiek prawdziwa treść okazuje się złowieszcza. Zasadniczą rolę odgrywa przekonanie, że Matka Ziemia będzie mogła przetrwać tylko wtedy, jeśli zdecydowanie ograniczymy swoje poczynania przemysłowe, a wykorzystanie zasobów naturalnych poddamy surowym regulacjom. Termin ten spróbowano zdefiniować w raporcie wydanym w roku 1987 przez powołaną przez sekretarza generalnego ONZ Javiera Péreza de Cuéllara Światową Komisję do spraw Środowiska i Rozwoju:
Rozwój zrównoważony i trwały odpowiada na potrzeby teraźniejszości, nie naruszając możliwości przyszłych pokoleń, by i one mogły realizować swoje potrzeby.
Wystarczy chwilę zastanowić się nad tą definicją, aby zdać sobie sprawę z tego, że jeśli istotnie nie chcecie naruszać możliwości przyszłych pokoleń, aby realizowały swoje (nie wiadomo jakie) potrzeby, to tak naprawdę niewiele możecie zrobić. Chcecie ściąć drzewo, aby nie zagradzało dojazdu do nowo postawionego domu? Bardzo nam przykro, ale drzewa pomagają oczyszczać powietrze z dwutlenku węgla, są więc wręcz nieodzowne dla przyszłych pokoleń. Chcecie ogrodzić swój ogródek? Bardzo nam przykro, ale może to przeszkodzić w swobodnym przemieszczaniu się dzikich zwierząt, co będzie mieć fatalne konsekwencje dla przyszłości. Chcecie latem mieć temperaturę 20°C? Bardzo nam przykro, ale będzie to zwiększało zużycie energii elektrycznej. I tak dalej, i tak dalej.
Niezliczone są sposoby, na jakie władza może realizować cele Agendy 21. Takie jak „powtórne zdziczenie” są zbyt radykalne, aby sięgać po nie natychmiast, na razie więc trzeba się zadowalać czymś mniejszym i bardziej prozaicznym. Kiedy zaś opinia publiczna stanie się mniej zapalczywa (jeśli chcecie zobaczyć dokładniej, jak to się dzieje, polecam moją książkę The Overton Window), władze mogą przejść do idei bardziej ambitnych, które parę lat temu zostałyby z oburzeniem odrzucone.
Po drodze natomiast jest mnóstwo sposobów i sposobików, które pozwalają rządom i zainteresowanym grupom kształtować nasze życie i powolutku urzeczywistniać zasadnicze cele Agendy 21. Ot, na przykład, inteligentne systemy pomiaru zużycia energii są instalowane w coraz liczniejszych amerykańskich domach. Dzięki nim władze państwowe — a nader często niewybierani przez obywateli biurokraci — mogą nadzorować to, kto ile energii zużywa. Jeśli nałożone są limity, urzędnicy mogą zmieniać panującą w domu temperaturę, a nawet w ogóle wyłączyć klimatyzację. „W imię większego dobra zbiorowego.” Regulacja to inny obszar, na którym władza może rozpocząć wdrażanie w skali państwowej niektórych z owych celów. Wprowadzone w roku 1975 przez Kongres USA standardy przeciętnego zużycia paliwa dla różnych typów pojazdów zmuszają producentów do zmian w sposobie wytwarzania samochodów. Ofiarą konieczności sprostania normom — które wcale nie muszą znacząco wpływać na cokolwiek — padają ceny, wygląd pojazdów, a nawet bezpieczeństwo jazdy (auta bardziej efektywnie zużywające paliwo są często lżejsze, a więc gorzej trzymają się drogi). Na przykład Ford Motor Company w przyszłym roku w samochodach dostawczych F-150 stal zastąpić chce aluminium, chociaż wiadomo, że ludzie zapłacą życiem za dostosowanie się do norm.
Podejście profilaktyczne
Podejście takie kieruje się zasadą „winny jest ten, kto nie dowiedzie swej niewinności”. Mówiąc dokładniej, jeśli pojawia się podejrzenie, że coś może zaszkodzić danej osobie czy otoczeniu, odeprzeć je musi osoba planująca działanie. Przykład takiego podejścia mamy w rozdziale 22 Agendy 21, mówiącym o obchodzeniu się z odpadami radioaktywnymi. W punkcie 22.5 (c) wyraźnie wskazuje się, iż przy rozpatrywaniu sprawy trzeba stosować „zasadę etapu wspólnego”5.
I o co robić taki wielki szum? Otóż o to, że w ten sposób na głowie zostaje postawiony cały system prawny. Zastanówcie się nad taką oto sytuacją: wylewacie do oceanu szklankę kawy, więc żeby was za to ukarać, władze, korzystając z argumentacji naukowej, musiałyby wykazać, że rozmyślnie zatruliście środowisko. Jeśli natomiast zastosować „zasadę etapu wstępnego”, wtedy wy musielibyście najpierw wykazać, że żadna szkoda dla środowiska nie jest możliwa.
Dzięki takiemu podejściu możliwe stają się wszelkiego rodzaju restrykcje, które w innej sytuacji byłyby zbyt kosztowne lub skomplikowane. Firmy, a może nawet pojedyncze osoby będą musiały wydatkować czas i pieniądze, aby wykazać nieszkodliwość poczynań, które wydają się wątpliwe jakimś agendom krajowym czy międzynarodowym. To bardzo głęboka przemiana, której konsekwencje mogą odcisnąć się na wszystkich aspektach naszego życia — a wcale nie najmniejszą spośród nich byłoby to, że koszta takich procedur musieliby ostatecznie pokryć konsumenci.
WSZELKA POLITYKA JEST LOKALNA
Jedną z różnic między Agendą 21 a innymi szeroko zakrojonymi programami ekonomicznymi jest nacisk położony na decyzje podejmowane na szczeblu lokalnym, a jedną z głównych organizacji kładących na to akcent jest Międzynarodowa Rada Lokalnych Inicjatyw Środowiskowych (International Council of Local Environmental Initiatives — ICLEI). Rada mająca siedzibę w niemieckim Bonn oferuje szkolenia i pomoc władzom samorządowym, które chcą realizować program Agendy 21. Tej sporej, chociaż nie bardzo znanej sieci udało się zgromadzić spore prywatne dotacje (sam Instytut Otwartego Społeczeństwa George’a Sorosa wpłacił w 1997 roku 2,1 miliona dolarów), dzięki którym mogła usadowić swoje przedstawicielstwa w licznych miastach i hrabstwach USA.
Na stronie internetowej ICLEI USA czytamy:
ICLEI USA powstała w roku 1995 i z garstki samorządowych wspólnot uczestniczących w projekcie pilotażowym rozrosła się do solidnej sieci obejmującej ponad sześćset miast, miasteczek i hrabstw, które aktywnie dążą do wydatnego ograniczenia redukcji gazu cieplarnianego i stworzenia korzystniejszych dla środowiska i ludzi warunków życia. ICLEI USA jest krajowym liderem, jeśli chodzi o ochronę klimatu i forsowanie zrównoważonego rozwoju na poziomie władz samorządowych.
Austin w Teksasie to jedno z miast, których władze dały się urzec propagandzie ICLEI. Zanim doszło do głosowań rady nad przyjaznymi Agendzie 21 inicjatywami, John Bush, członek stowarzyszenia „Teksańczycy na rzecz Odpowiedzialnych Władz” („Texans for Accountable Government” — TAG), zaprezentował ICLEI oraz Agendę 21 w sposób nawiązujący do tradycyjnej wartości teksańskiej: własności ziemi.
Pośród jawnie formułowanych celów Agendy 21 znajdujemy „powtórne zdziczenie Ameryki”. Chodzi tu ni mniej, ni więcej o usunięcie ludzi z ponad połowy terenów USA, aby uczynić z nich obszary „na powrót dziewicze”. Nie będzie się liczyło to, gdzie kiedyś mieliście gospodarstwo — tak czy owak ani wasza, ani niczyja inna stopa nie będzie mogła tam stanąć. Wokół nich powstaną na dodatek ściśle kontrolowane strefy buforowe, w których ruch będzie znacznie ograniczony.
Ta zwięzła argumentacja przeciw projektowi na nic się nie zdała, gdyż chwilę później jednogłośnie (7:0) został on przyjęty.
A daleko do tego, by Austin było jedyną taką miejscowością.
Syracuse w stanie Nowy Jork to inny przykład wspólnoty, która zamierza zgodnie ze wskazaniami Agendy 21 kontrolować własność ziemi, a także nie dopuścić do „rozrastania się” miast za sprawą „Planu zrównoważonego rozwoju hrabstwa Onondaga”. I sam tytuł, i inne sformułowania (np. „Zrównoważony rozwój przynosi wielkie dywidendy w przyszłości”) jasno wskazuje na to, że źródłem inspiracji była Agenda 21.
Kalifornia może być wprawdzie praktycznym bankrutem, jednak ani myśli wycofywać się z niezwykle kosztownego projektu superszybkiej kolei, który wymyśliła grupa zdecydowanie opowiadająca się za rozwojem zrównoważonym, a nosząca nazwę America 2050. (Jednym z jej donatorów jest Surdna Foundation, która jasno deklaruje, iż jej „inicjatywy ekologiczne wyrastają ze zrozumienia tego, jak wzajemnie na siebie wpływają otoczenie, gospodarka i społeczna sprawiedliwość”).
W Kalifornii mają też nadzieję na to, iż na jej terenie do przeszłości będą należeć samodzielne, wyizolowane domostwa. Artykuł z „Wall Street Journal” California Declares War on Suburbia („Kalifornia wypowiada wojnę przedmieściom”) wyjaśnia, w jaki sposób Złoty Stan chce pół swej ludności przesiedlić do wzorowanych na Agendzie 21 gęsto zaludnionych centrów:
Stowarzyszenie Samorządów Południowej Kalifornii chce, aby więcej niż połowa nowych mieszkań w hrabstwie Los Angeles i pięciu innych hrabstwach południowych była skoncentrowana w gęsto zaludnionych „osiedlach przelotowych”, ze wskaźnikiem 30 i więcej jednostek mieszkalnych na akr6… Kampania przeciw przedmieściom jest efektem uchwalonej w roku 2006 ustawy w sprawie globalnego ocieplenia, która wymusiła redukcję emisji gazu cieplarnianego, oraz uchwalonej w roku 2008 ustawy o planowaniu urbanistycznym. Ta ostatnia, jak to celnie ujął „Los Angeles Times”, „ma za zadanie kontrolować rozrastanie się przedmieść, sprzyjać budowaniu domów bliżej centrów miejskich, zmniejszając intensywność przejazdów, co z kolei powoduje mniejszą emisję gazu cieplarnianego”. Mówiąc krótko, chodzi o zniechęcanie do używania samochodów osobowych.
Podobną kwestię rozważa Stanley Kurtz w swej książce Spreading the Wealth: How Obama Is Robbing the Suburbs to Pay for the Cities [Rozsmarowywanie bogactwa: jak Obama łupi przedmieścia, aby móc zapłacić za miasta]:
Prezydent Obama nie jest fanem przedmieść amerykańskich. Mówiąc prawdę, bardzo pragnie je zlikwidować… Od dawna jest zagorzałym zwolennikiem „regionalizmu”, czyli poglądu, że winny być one wchłonięte przez miasta, czego efektem będzie koncentracja szkół, zaludnienia, komunikacji, a przede wszystkim podatków. W tym celu Pan Prezydent uruchomił już realizację planów, które w trakcie jego drugiej, przewidywanej kadencji pchnęłyby społeczeństwo na drogę takiej transformacji, której zasadniczym celem jest wyrównanie dochodów dzięki gigantycznemu przeniesieniu podatków z przedmieść do miast.
Miasto Hailey w stanie Idaho postawiło sobie za cel zredukowanie do roku 2050 emisji dwutlenku węgla o 50% (w stosunku do poziomu z roku 2001). Czyżby istotnie burmistrz tej niewielkiej (7960 mieszkańców) miejscowości chciał zgodnie z poradami i wskazaniami ICLEI ukrócić o połowę jej gospodarkę? Jak wiele innych małych miasteczek szykuje się do podjęcia takich drastycznych działań?
Skoro już mowa o emisji dwutlenku węgla, Barack Obama chciałby nałożyć na przemysł węglowy regulacje utrzymane w duchu Agendy 21. Przed wyborami w roku 2008 udzielił „San Francisco Chronicle” wywiadu, w którym przedstawił swoje stanowisko w kwestii węgla:
Jeśli więc ktoś chce zbudować fabrykę zasilaną energią węglową, proszę bardzo, ale tyle będzie musiał zapłacić za emisję gazu cieplarnianego, że po prostu zbankrutuje…
W tekście napisanym dla FoxNews.com Phil Kerpin pokazuje, jak efektywna okazuje się ta strategia:
Z raportu The US Energy Information Administration wynika, że w pierwszym kwartale roku 2012 nastąpiła gwałtowna redukcja zużycia węgla w branży energetycznej. Zakłady węglowe dostarczają teraz 36% amerykańskiej elektryczności, podczas kiedy rok temu było to 44,6%. To efekt bezprecedensowych regulacji.
UWAŻAJCIE, CO MÓWICIE
I tak oto się dzieje, że miasteczka i miasta w całym kraju zaczynają używać języka Agendy 21, często nawet o tym nie wiedząc. Rada Planistyczna w Kingwood, w New Jersey, postanowiła ostatnio przeprowadzić następującą zmianę w planie zagospodarowania przestrzennego:
Rada Miasta chce utrzymać status ulokowanych wzdłuż pasa autostrady 12 niewykorzystanych terenów rolniczych, aby dzięki temu zachować rustykalny charakter miejscowości oraz wspaniałe miejsca krajobrazowe…
Owo zachowanie „rustykalnego charakteru” oraz „miejsc krajobrazowych” pochodzi właśnie ze słownika Agendy 21, a podobne sformułowania bez trudu można znaleźć w oświadczeniach i deklaracjach innych rad samorządowych. Chociażby w dokumentach Scandii, stan Minnesota, Tacoma, Waszyngton, Torry Pines, Kalifornia, Charleston, Karolina Południowa, Rancho Palos Verdes, Kalifornia, Dacula, Georgia, Hemet, Kalifornia, Davis, Kalifornia możemy odnaleźć wszystkie cele Agendy 21. I najpewniej większość z orędowników tych pomysłów nie ma nawet pojęcia, jakie jest ich pochodzenie.
CO MOŻNA ZROBIĆ?
Ta sytuacja ma jednak także dobrą stronę. Skoro Agenda 21 tak bardzo zależy od akceptacji oraz inicjatyw władz samorządowych, to można skutecznie zablokować postępy w jej realizacji. Kluczową rolę odgrywa edukacja. Najczęściej wystarczy, by ludzie dojrzeli prawdziwe zamierzenia Agendy 21, a stają się jej poważnymi krytykami. I chociaż wydaje się, że w ostatnich latach znacznie wzrosła świadomość odnośnie do tego, o co tak naprawdę chodzi, ciągle bardzo wiele jest jeszcze do zrobienia. Wielu lokalnych działaczy samorządowych wykazuje wciąż dużo naiwności w tej kwestii i nie wiedzą oni, za czym i za kim, a przeciwko czemu i komu w rzeczy samej występują.
Spośród świadomych przeciwników Agendy 21 na szczególne wyróżnienie zasługuje, moim zdaniem, pewna mieszkanka Kalifornii, Rosa Koire. To liberalna demokratka, która rozumie, że Agenda 21 zniszczy Amerykę taką, jaką znamy. Jeździ po całym kraju i występuje zarówno przed zwolennikami, jak i przeciwnikami swoich poglądów, wytaczając solidne argumenty przeciw ICLEI oraz Agendzie 21. Adres jej strony internetowej podany jest niżej, a naprawdę warto się zapoznać z tymi informacjami, jeśli chcecie wspomagać prawdę przeciw złotoustej propagandzie.
Glenn Beck Harriet Parke
Agenda 21
sobota, 23 listopada 2024
Hipis z Luftwaffe
Rozmowa z amerykańskim historykiem COLINEM D. HEATONEM
Ile nieprzyjacielskich maszyn zestrzelił Hans Marseille?
158.
Ile miał lat, gdy tego dokonał?
Niecałe dwadzieścia trzy.
Czy to czyni go najlepszym pilotem myśliwskim w dziejach?
Myślę, że tak. Tajemnica jego niebywałych zwycięstw była prosta: łamał wszelkie zasady i reguły walki powietrznej. Podręcznik Luftwaffe po prostu wyrzucił do kosza. Wypracował własny styl, który opierał się na wariackich akrobacjach powietrznych, szalonym ryzyku i osobistym instynkcie. Miał świetny ogląd pola walki, zawsze wiedział, gdzie są maszyny wroga i gdzie będą za chwilę. W efekcie puszczał serie w powietrze, a nieprzyjacielskie samoloty w nie wlatywały.
A odwaga osobista?
U Marseille’a graniczyła z szaleństwem. Wpadał w sam środek alianckiego szyku i zestrzeliwał maszyny jedną po drugiej. Brytyjczycy byli zupełnie zdezorientowani, nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Stawiał im czoło, nawet gdy mieli miażdżącą przewagę liczebną. Wkrótce stał się słynny i jego messerschmitt z żółtą czternastką na kadłubie wzbudzał wśród nieprzyjaciół przerażenie. Był dla nich zbyt szybki i – co w walce powietrznej ma ogromne znaczenie – miał olbrzymie szczęście.
A mięśnie brzucha?
(śmiech) Oczywiście one także odegrały rolę. Marseille był w świetnej formie fizycznej, jego mięśnie brzucha były jak ze stali. Przy olbrzymich przeciążeniach napinał je do granic wytrzymałości i w efekcie krew z jego mózgu nie odpływała do nóg. Dzięki temu nie tracił przytomności nawet przy najbardziej karkołomnych akrobacjach. Mało kto wie, że mnóstwo pilotów myśliwców straciło życie właśnie na skutek utraty przytomności, a nie od pocisków wroga.
Jego największe osiągnięcie?
Bez wątpienia pamiętny dzień 1 września 1942 roku. To było nad Afryką Północną – gdzie stoczył zdecydowaną większość swoich podniebnych walk.
Otóż tego dnia zestrzelił siedemnaście samolotów wroga. Gdy wreszcie wylądował na lotnisku, mechanicy i koledzy nieśli go na rękach. Strzelały korki od szampanów. Natychmiast zadzwonił do niego z gratulacjami sam marszałek Albert Kesselring. W końcu Marseille doszedł do niesamowitej średniej:
piętnaście pocisków na jedno zestrzelenie i trzy zestrzelenia na jeden lot.
Nie jest tajemnicą, że podczas II wojny piloci myśliwscy wszystkich armii naciągali sobie listę zestrzeleń. Składali fałszywe raporty o wygranych walkach.
W wypadku Marseille’a to nie wchodzi w rachubę. Każde z jego zwycięstw było potwierdzone albo na ziemi – znajdowano wraki strąconych maszyn – albo przez dwóch, trzech świadków. Czyli innych pilotów biorących udział w bitwie.
Wystarczy również zajrzeć do archiwów alianckich, by się przekonać, że Marseille nie zmyślał. Znalazłem w nich nazwiska pilotów i numery zestrzelonych przez niego samolotów. Procedura uznawania zestrzeleń była w Luftwaffe bardzo restrykcyjna.
W jednostce Marseille’a – Jagdgeschwader 27 – doszło jednak do oszustwa.
Rzeczywiście dwaj piloci z tej formacji w swoich raportach jako zestrzelone podawali te brytyjskie samoloty, do których tylko otworzyli ogień. Ale nie widzieli, jak rozbijają się na ziemi. Potem nawzajem sobie te rzekome zwycięstwa potwierdzali. Sprawa została jednak szybko wykryta i mieli oni poważne nieprzyjemności. Marseille nie miał z tym nic wspólnego.
W Gwieździe Afryki pisze pan o Marseille’u jako o „rycerzu”. Dlaczego?
Bo w powietrzu zachowywał się szlachetnie. Był wierny honorowemu kodeksowi walki powietrznej, który wywodził się z czasów I wojny światowej.
Był żołnierzem, znajdował przyjemność w walce, ale nie był mordercą i nie lubił zabijać. Alianckich pilotów nie traktował jak wrogów, raczej jak rywali. Jego walki przypominały średniowieczne pojedynki, tyle że zamiast na koniu szarżował na swoim messerschmitcie.
Na czym konkretnie polegała ta szlachetność?
Marseille nigdy nie zestrzelił brytyjskiego pilota, który wyskoczył z płonącego samolotu i opadał na spadochronie. Znany jest wypadek, gdy podleciał do straszliwie uszkodzonego brytyjskiego myśliwca i zaczął dawać znaki jego pilotowi. Następnie pomógł mu wylądować, odeskortował go na ziemię. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale po latach opowiadali mi o tym piloci Luftwaffe, którzy widzieli to na własne oczy. Do legendy przeszły również słynne wiadomości, które dostarczał Brytyjczykom.
Czyli?
Otóż Marseille bardzo lubił rozmawiać z zestrzelonymi przez siebie brytyjskimi pilotami. Uważał ich za kolegów. Gdy udawało mu się wziąć przeciwnika do niewoli, zapraszał go do swojego namiotu na drinka. Wymieniał się z nim adresami i obiecywał, że odwiedzi go po wojnie. Starał się dopilnować, żeby w niewoli niczego mu nie brakowało. Następnie zaś wsiadał do samolotu, leciał nad nieprzyjacielskie lotnisko i – nie zważając na ostrzał artylerii przeciwlotniczej – zrzucał na pas startowy paczkę z listem.
Co w nim było?
Wiadomość, że taki a taki pilot aliancki został przez niego zestrzelony. Że jest w niewoli i że jego rodzina nie musi się o niego martwić. Znamy na przykład taki jego list: „Z przykrością informujemy, że porucznik Byers został strącony 14 września przez samolot z naszej jednostki. Gdy opuszczał kokpit, był ciężko poparzony. Znajduje się obecnie w szpitalu w Darnie i wraca do zdrowia.
W imieniu Luftwaffe pragniemy przekazać wyrazy ubolewania”.
Co na to wszystko dowódca Luftwaffe, Hermann Göring?
Doprowadzało go to do szału. Był zdeklarowanym narodowym socjalistą i uważał, że trzeba odrzucić stare „przesądy”, takie jak honor czy moralność.
Dlatego też – delikatnie mówiąc – niemieccy piloci myśliwscy za nim nie przepadali. Mimo że Göring surowo zabronił Marseille’owi latać nad brytyjskie lotniska i zrzucać wiadomości, ten rozkazu nie posłuchał i dalej robił swoje.
Sprawiło to, że Marseille był nie tylko uwielbiany przez kolegów z Luftwaffe, ale również darzony szacunkiem przez nieprzyjaciół.
I tak doszliśmy do kwestii jego stosunku do narodowego socjalizmu.
Marseille, który był pochodzenia francuskiego – jego przodkowie byli hugenotami, którzy schronili się w Niemczech po nocy świętego Bartłomieja – tej ideologii po prostu nie znosił. Był wielkim indywidualistą, liberałem, brzydził się narodowosocjalistycznym szowinizmem. Zresztą głośno dawał temu wyraz. Uważał, że nie walczy za Hitlera, ale za ojczyznę. Hitler prędzej czy później odejdzie – mówił – ale Niemcy będą trwały.
Ze względu na swoje niesamowite wyniki szybko jednak wzbudził w Berlinie zainteresowanie.
Tak, postanowiono zrobić z niego idola młodzieży. Zaczęły o nim pisać gazety, kręcono o nim kroniki filmowe, w pokojach niemieckich nastolatków wisiały plakaty z jego wizerunkiem. Problem polegał na tym, że Marseille – jak stwierdził jeden z narodowosocjalistycznych dygnitarzy, Artur Axmann – był świetnym wzorem dla niemieckiej młodzieży, ale… dopóki nie otworzył ust. Był bowiem wielkim nonkonformistą i buntownikiem, który zawsze mówił to, co myślał. W 1942 roku Hitler udekorował go Krzyżem Żelaznym z Mieczami.
Gdy wrócił do Afryki, natychmiast opadli go koledzy. Wszyscy chcieli wiedzieć, jakie wrażenie zrobił na nim Führer. Marseille odparł krótko: „To jakiś świr”.
Ten wyjazd przeszedł do legendy.
Ceremonia dekoracji odbyła się w Wilczym Szańcu. Marseille dopuścił się tam niesamowitego nietaktu. Otóż nie włożył galowego munduru i stanął przed Führerem w wymiętym, wiszącym na nim mundurze polowym w kolorze pustynnym. Adiutanci Hitlera nie mogli w to uwierzyć. Jeden z nich opowiadał mi, że Marseille wyglądał, jakby miał na sobie worek na pranie. Gdy ów adiutant spytał go, dlaczego tak się ubrał, Marseille odparł, że dla wygody… To był chyba dopiero początek.
Marseille niesamowicie narozrabiał na uroczystym bankiecie z udziałem Hitlera, Goebbelsa i innych dygnitarzy. W pewnym momencie Göring powiedział do niego, że słyszał, iż ma już na koncie ponad sto zdobyczy. „Ma pan na myśli samoloty czy kobiety?” – zapytał pilot. Po chwili zaś głośno, tak że słyszał to zarówno Hitler, jak i Göring, wygłosił komentarz na temat polakierowanych paznokci szefa Luftwaffe. Zasugerował, że Göring jest homoseksualistą.
Marseille naprawdę nie ukrywał, że uważa Hitlera i jego ekipę za bandę klaunów.
Miał świętą rację.
O, bez wątpienia (śmiech). Szczytem wszystkiego był jednak wybryk na przyjęciu w domu przemysłowca profesora Messerschmitta. Tam z kolei oprócz Hitlera byli Himmler i Bormann. Ponieważ Marseille był znany ze świetnej gry na fortepianie, poproszono go, by dał koncert. Zaczął od klasycznych kawałków Beethovena, Brahmsa i Chopina. Wszyscy byli zachwyceni. Na koniec zaś, ku niedowierzaniu zebranych, zagrał jeden z jazzowych utworów murzyńskiego pianisty Scotta Joplina. Było to po prostu niepojęte! Jazz był przecież w Niemczech zabroniony jako „zgniła muzyka amerykańskich czarnuchów”.
Hitler był wściekły i demonstracyjnie opuścił salę. „Nie mogłem uwierzyć, że ten idiota naprawdę to zrobił!” – mówił mi po latach ze śmiechem jeden ze świadków.
À propos – kim był Mathias Letulu?
To był murzyński żołnierz z armii południowoafrykańskiej, którego Niemcy wzięli do niewoli pod Tobrukiem. Marseille wyciągnął go zza drutów i zrobił swoim osobistym adiutantem. Zamieszkali razem w jednym namiocie i serdecznie się ze sobą zaprzyjaźnili. Pili razem alkohol, którego Marseille pochłaniał ogromne ilości. Obaj panowie stanowili nierozłączną parę.
Jak Marseille znosił dyscyplinę wojskową?
Marseille i dyscyplina wojskowa to jak połączenie benzyny i ognia. On był najbardziej niepokornym i buntowniczym żołnierzem w całej niemieckiej armii.
Właściwie, jak mówili jego koledzy, zupełnie nie nadawał się do wojska. Nigdy nie nauczył się nawet przyzwoicie salutować. Dopuszczał się za to najbardziej rażących wykroczeń. Jego teczka personalna pękała w szwach od setek nagan i upomnień. Właśnie dlatego bardzo długo nie mógł awansować.
Jakie to były wykroczenia?
Jeszcze w Niemczech, będąc w powietrzu, poczuł parcie na pęcherz. Wylądował więc na środku autostrady i jak gdyby nigdy nic, na oczach zdumionych kierowców, udał się w rosnące na poboczu krzaki. W mieście, w którym były jego koszary, „wykorzystał” córkę szefa miejscowego Gestapo. Kilka razy ukradł samochód przełożonego i jeździł nim na dziewczynki. Uciekał z koszar, nie wracał z przepustek, żandarmeria musiała siłą sprowadzać go z burdeli.
Z kolei już w Afryce przeleciał nad transporterem opancerzonym marszałka Rommla, omal nie strącając mu czapki. Innym razem ostrzelał z powietrza namiot przełożonego, który nadepnął mu na odcisk.
Do tego dochodził jego ekscentryczny wygląd.
Marseille właściwie się nie strzygł, jak na standardy armii III Rzeszy nosił stanowczo zbyt długie włosy. Jest taka kapitalna scena. Bazę lotniczą w Afryce wizytuje jakiś generał, nagle z namiotu wyłania się Marseille. Ma na sobie rozpiętą kolorową koszulę, szorty i sandały zrobione z kawałka opony. Na nosie okulary przeciwsłoneczne, w jednej ręce szklaneczkę brandy, a w drugiej parasolkę. W ślad za nim kroczy oczywiście Mathias. Wyglądali, jakby szli na plażę.
(śmiech) Jak to możliwe, że Marseille mógł sobie na to wszystko pozwolić?
Najpierw pomagało mu to, że jego ojcem był generał Siegfried Marseille. Inni oficerowie patrzyli więc na jego wybryki przez palce. Potem zaś chroniła go już własna sława. Zwycięstwa powietrzne Marseille’a były tak wielkie, że dowództwo machnęło ręką na wszystkie jego wybryki i niesubordynację. Był zbyt cennym pilotem, żeby zesłać go za karę do służby w piechocie na froncie wschodnim.
Teraz temat najsympatyczniejszy – Marseille i kobiety.
Na temat jego podbojów łóżkowych powstało chyba więcej legend niż o jego walkach powietrznych. Miał romanse z gwiazdami filmowymi, córkami dygnitarzy III Rzeszy, a nawet z Leni Riefenstahl. Słynna reżyserka była po prostu zafascynowana Marseille’em. Na ich pierwszym spotkaniu powiedziała mu, że nadaje się na aktora i mógłby zagrać samego siebie w filmie o zwycięstwach Luftwaffe. „Myśli pani, że takie produkcje będą popularne po przegranej wojnie?” – odpowiedział.
Podobno w Bengazi miał sekretną garsonierę.
Ponoć przyjmował w niej bratanicę Mussoliniego, żony niemieckich generałów, marokańską tancerkę brzucha, agentkę brytyjskiego wywiadu, węgierską hrabinę oraz słynne piosenkarki. Część z tych opowieści była pewnie zmyślona, ale Marseille bez wątpienia miał olbrzymie powodzenie u kobiet. Przysyłały mu do koszar butelki szampana, tony pachnących perfumami listów i swoje rozbierane zdjęcia.
Koniec kariery Marseille’a był dość zaskakujący.
Tak, Marseille nie zginął w walce, jak mu przepowiadano. 30 września 1942 roku podczas rutynowego lotu w jego samolocie doszło do awarii. W kabinie pojawiło się mnóstwo dymu. Marseille zbyt długo pozostał w kokpicie, za wszelką cenę chciał dolecieć nad niemieckie terytorium. Gdy wreszcie wyskoczył, statecznik samolotu uderzył go w pierś i pachwinę. Nie zdołał otworzyć spadochronu i runął na ziemię. Znaleziono go w pobliżu wraku samolotu ze zmiażdżoną czaszką. Największy as myśliwski II wojny światowej zginął więc w wyniku głupiego wypadku lotniczego.
Miało to jednak i „dobrą stronę”.
Tak, pozostał niepokonany przez wroga.
COLIN D. HEATON jest amerykańskim historykiem wojskowości. Napisał szereg książek, m.in. Luftwaffe Eagle, Night Fighters i Noble Warrior. W Polsce nakładem wydawnictwa Replika ukazała się jego biografia Hansa Marseille’a Gwiazda Afryki.
Źródło: „Historia Do Rzeczy”, marzec 2015
Piotr Zychowicz
Niemcy
piątek, 22 listopada 2024
Ostatnia orgia gestapo czyli o żydowskiej pornografii holocaustycznej
Holokaust i pornografia
Helga jest funkcjonariuszką SS-Totenkopfverbände. Nosi długie oficerki wypastowane na wysoki połysk. Na ramieniu ma krwistoczerwoną opaskę ze swastyką, a jej kształtne ciało opina obcisły czarny mundur.
Bryczesy uwydatniają jej krągłe pośladki, a kurtka jest do połowy rozpięta. Inaczej być nie może, bo Helga ma wyjątkowo bujny biust, który nie mieści się w mundurze SS. Jej piersi dosłownie wylewają się z dekoltu. Stroju dopełniają skórzane rękawiczki, pejcz i czapka z trupią czaszką, spod której wypływają blond loki.
Helga jest komendantką w obozie jenieckim o zaostrzonym rygorze. Za dnia pilnuje, żeby nikt z niego nie uciekł, a w nocy zaspokaja swój nienasycony temperament seksualny. Każe sprowadzać do swojej kwatery młodych, przystojnych jeńców i dokonuje na nich czynów lubieżnych. Gwałci ich, bije i upokarza.
Pewnej nocy jeden z jeńców, dzielny amerykański pilot – nazwijmy go John – wyłamuje zamek w drzwiach swojego baraku. Obezwładnia strażnika i zdobywa broń. Nie rzuca się jednak do ucieczki. Zamiast w stronę drutów i majaczącej za nimi ciemnej ściany lasu kieruje się do kwatery demonicznej Helgi…
Przerażona Niemka zostaje bezceremonialnie wyrwana z łóżka. Jest w samej bieliźnie. Z lękiem patrzy na mierzącego do niej z parabellum Amerykanina. Teraz John kontroluje sytuację. Kobieta bez munduru, pejcza i pistoletu jest bezradna, bezbronna. Młody mężczyzna może z nią zrobić, co chce. Rzuca Helgę na podłogę, a drugą ręką powoli rozpina rozporek. Nadszedł czas zemsty.
To typowy zarys fabuły „Stalagów”, czyli tanich brukowych powieści pornograficznych osadzonych w stylistyce Trzeciej Rzeszy. Książeczki te, sprzedawane na izraelskich dworcach i w kioskach, na początku lat sześćdziesiątych cieszyły się zawrotnym powodzeniem. Wabiące krzykliwymi, ociekającymi seksem okładkami, były dosłownie rozchwytywane przez młodych Żydów.
Proces Eichmanna
– Konwencja była na ogół taka sama – tłumaczy profesor Hanna Jablonka z Uniwersytetu Ben Guriona. – Narratorem pisanej w pierwszej osobie opowieści był młody amerykański lub brytyjski pilot zestrzelony przez Luftwaffe nad terytorium wroga. Wzięty przez Niemców do niewoli trafiał do obozu jenieckiego.
Tam wpadał w oko wyuzdanej, jurnej teutońskiej strażniczce o niezdrowych skłonnościach. Potem następował ciąg ostrych pornograficznych scen, w których bohater z najdrobniejszymi szczegółami opisywał kolejne perwersyjne praktyki, których padł ofiarą. – Były to praktyki sadomasochistyczne – podkreśla profesor Jablonka.
Wyobraźnia autorów tej „literatury” przekraczała wszelkie granice. Obok klasycznego batożenia, ściskania genitaliów, przeczołgiwania po podłodze i szczucia owczarkami niemieckimi w „Stalagach” można było znaleźć opisy wyrafinowanych tortur. Jedna z esesmanek na przykład wysmarowała jądra swojej ofiary miodem, a następnie wypuściła na niego rój rozwścieczonych os.
Wyobraźnię czytelnika pobudzały liczne fetysze: swastyki, runy SS, wysokie buty na obcasach, pejcze i skórzane pasy, pistolety maszynowe oraz drut kolczasty.
Prawdziwa i brutalnie szczera opowieść o życiu jeńców dręczonych przez sadystyczne dziewczęta – głosiła notka reklamowa na odwrocie jednego ze „Stalagów”. – Esencją ich działań jest przepełnione pożądaniem czerpanie perwersyjnej przyjemności z bólu. Bezwzględne wykorzystywanie męskości jeńców, którzy znajdują się na ich łasce.
Największym wrogiem pornografii jest monotonia, wszystko więc rozgrywało się w rozmaitych konfiguracjach. Dwie panie z jednym panem, dwóch panów z jedną panią. Czasami opisywane były całe orgie, a niekiedy strony zamieniały się rolami. W części książek to sadystyczni niemieccy strażnicy znęcali się nad niewinnymi anglosaskimi dziewczętami.
Niezależnie od pomniejszych różnic „fabuły” finał „Stalagów” zawsze był taki sam: ofiary krwawo mściły się na swoich dręczycielach. Gwałciły ich, upokarzały, a następnie brutalnie uśmiercały.
Choć wydawcy informowali, że „Stalagi” są hebrajskimi tłumaczeniami autentycznych wspomnień byłych anglosaskich jeńców – było to kłamstwo. A raczej chwyt marketingowy. W rzeczywistości książki były taśmowo produkowane na miejscu, w Izraelu.
Pod pseudonimami pisali je żydowscy literaci. To oni wymyślali imiona rzekomych jeńców – Mike Longshot, Ralph Butcher czy Mike Bader – i ich niesamowite, pełne seksu i przemocy przygody. Czasy dla ludzi pióra były wówczas w Izraelu trudne, a pisanie „Stalagów” uznawano za nieźle płatną chałturę.
Książki te pojawiły się w sprzedaży na początku lat sześćdziesiątych. Był to w historii Izraela okres szczególny. W Jerozolimie w kwietniu 1961 roku ruszył bowiem proces Obersturmbannführera SS Adolfa Eichmanna, uprowadzonego z Argentyny narodowosocjalistycznego zbrodniarza, jednego z organizatorów masowej eksterminacji Żydów podczas II wojny światowej.
To właśnie na fali zainteresowania procesem Eichmanna i Holokaustem wydawcy „Stalagów” odnieśli największy komercyjny sukces. Izraelscy czytelnicy dosłownie rzucili się na książki o gwałtach i bezeceństwach dokonywanych w hitlerowskich obozach.
W tych samych gazetach, które ze szczegółami informowały o przebiegu jerozolimskiego procesu, drukowane były reklamy „Stalagów” z kiczowatymi rysunkami półnagich esesmanek wymachujących batami. Bohaterem jednej z pornograficznych książeczek był zresztą sam Eichmann.
Najpopularniejsza pozycja tej serii, Stalag 13, sprzedała się w 25 tysiącach egzemplarzy. Biorąc pod uwagę, że w Izraelu mieszkały wówczas zaledwie 2 miliony ludzi, był to zawrotny sukces. Wydawcy „Stalagów” zarabiali krocie.
Trauma Zagłady
Kto czytał „Stalagi”? Głównie młodzi mężczyźni (choć nie tylko), w przeważającej części synowie ocalałych z Holokaustu. Dlaczego izraelskie nastolatki sięgały po ten rodzaj literatury? Dziś, po latach, część z nich odpowiada na to pytanie bez ogródek:
– Byliśmy młodzi, nasze hormony szalały – mówi mój znajomy Izraelczyk, który do Palestyny przyjechał po wojnie jako mały chłopczyk – „Stalagi” były zaś jedyną pornografią dostępną wówczas w państwie żydowskim. Służyły nam do bardzo prozaicznej rzeczy. Do czego? Do pobudzenia się w trakcie masturbacji. Ot i całe wytłumaczenie. Nie ma sensu dorabiać do tego jakiejś wielkiej historii.
Zdaniem badaczy tego fenomenu przyczyny popularności „Stalagów” były jednak znacznie głębsze.
– Przede wszystkim był to protest przeciwko rodzicom i ich wartościom – tłumaczy profesor Hanna Jablonka. – Izraelskie społeczeństwo w tamtych czasach było bardzo konserwatywne, zachowawcze. Ówczesne nastolatki buntowały się przeciwko temu. A jednym z przejawów było czytanie pod kołdrą z wypiekami na twarzy kolejnych „Stalagów”. To był ówczesny owoc zakazany.
Nie przypadkiem jednak szczyt popularności „Stalagów” przypada na proces Adolfa Eichmanna. Do tego czasu w Izraelu niewiele bowiem mówiło się i pisało o Holokauście.
– Lata czterdzieste i pięćdziesiąte to w dziejach Izraela okres niezwykle trudny – mówi profesor Jablonka. – Żydzi z mozołem budowali swoje państwo, borykając się przy tym z poważnymi problemami ekonomicznymi. Musieli przyjąć i zintegrować olbrzymie masy imigrantów. I toczyć walkę z otaczającymi ich Arabami. Wszystko to sprawiało, że Holokaust nie był wówczas tematem z pierwszych stron gazet. Izraelczycy mieli inne, bardziej palące problemy. Zajmowała ich teraźniejszość, a nie przeszłość.
Jest jeszcze jeden powód milczenia na temat Zagłady. Część bliskowschodnich Żydów wstydziła się za swoich krewniaków z Europy, którzy poszli do komór gazowych jak „owce prowadzone na rzeź”. Ocalałych z Holokaustu – którzy dzisiaj w Izraelu mają status świętych – w latach czterdziestych i pięćdziesiątych część współobywateli traktowała z niechęcią i pogardą. Ich traumatyczne przeżycia nikogo nie interesowały.
Mało tego, według niezwykle rozpowszechnionego, krzywdzącego stereotypu, Żydzi, którym udało się przeżyć niemieckie obozy, musieli mieć coś na sumieniu. Kobiety zapewne oddawały się esesmanom, a mężczyźni sprawowali funkcje obozowych kapo. Aby ratować życie – uważano – musieli się dopuścić jakichś niegodnych czynów.
Była to oczywiście fałszywa generalizacja. Opinie te docierały jednak do dzieci ocalałych z Holokaustu i wywoływały w nich wstyd i frustrację. Wstyd za rodziców, którzy nie walczyli z nazistami, więc byli bezwolnymi tchórzami. Frustrację z powodu tego, że oprawcy ich bliskich nie ponieśli kary za swe potworne czyny.
Według części badaczy lektura „Stalagów” pozwalała to wszystko odreagować. Młodzi czytelnicy książek identyfikowali się z dręczonymi i gwałconymi jeńcami – a na koniec mogli poznać słodki smak zemsty. Z wypiekami na twarzy czytali, jak role się odwracają i teraz hitlerowskie strażniczki wiją się i pełzają u stóp swoich ofiar.
– Nie jestem zwolenniczką tej teorii – mówi profesor Hanna Jablonka. – Choć rzeczywiście w ówczesnej kulturze masowej skierowanej do młodzieży pojawiały się podobne wątki. Weźmy choćby niezwykle popularne komiksy z cyklu „Dan-Tarzan”, czyli izraelską wersję przygód Tarzana. Główny bohater tych opowieści był żydowskim mścicielem, który łapał i przykładnie karał ukrywających się na całym świecie niemieckich zbrodniarzy.
Według części badaczy uczynienie głównymi postaciami „Stalagów” amerykańskich pilotów było kamuflażem. Czytelnicy doskonale zdawali sobie sprawę, że te książki tak naprawdę dotyczą Holokaustu. To żydowskie ofiary Zagłady miały być prawdziwymi bohaterami „Stalagów”.
Duchowym ojcem „Stalagów” był popularny izraelski pisarz Jechiel De-Nur. Był to polski Żyd z Sosnowca, który dwa lata przesiedział w Auschwitz. Po wojnie wyjechał do Palestyny, gdzie zrobił zawrotną karierę literacką. Napisał tam szereg wspomnieniowych książek pod pseudonimem Kacetnik 135633, łączącym popularne określenie więźnia niemieckiego kacetu z numerem obozowym autora.
Choć De-Nur utrzymywał, że jego książki są w stu procentach prawdziwe, w rzeczywistości były fikcją literacką. Autor mocno popuszczał wodze wyobraźni, a jego dzieła roiły się od wymyślonych, ale niezwykle naturalistycznych opisów seksu i przemocy.
Jego najsłynniejszą książką był wydany w 1955 roku Dom lalek. De-Nur przedstawił w niej losy swojej siostry, która trafiła do Auschwitz, gdzie została zmuszona do pracy jako prostytutka w słynnym burdelu w bloku 24. Gdy zamieniła się w strzęp człowieka – została przez Niemców zgładzona.
Wszystko to było konfabulacją. Jechiel De-Nur nie miał siostry, a do bloku 24 nie przyjmowano Żydówek. W Izraelu Dom lalek cieszył się jednak wielkim powodzeniem. Nieco mniej pikantne fragmenty powieści trafiły nawet do kanonu lektur szkolnych. Uczniowie czytali je jako autentyczną, wstrząsającą opowieść o Holokauście.
Sześć lat później De-Nur poszedł za ciosem i napisał książkę Piepel. Tym razem jej bohaterem był jego rzekomy brat, który miał być w obozie gwałcony przez homoseksualnych esesmanów. Choć proza De-Nura stała na nieco wyższym poziomie niż „Stalagi”, to właśnie on wyznaczył kierunek tego nurtu.
Warto dodać, że De-Nur wystąpił na procesie Eichmanna i był to najbardziej dramatyczny moment całego spektaklu. Pisarz miał zeznawać jako świadek. Zamiast tego wygłosił płomienne oświadczenie o horrorze Auschwitz. A potem spojrzał w oczy Eichmannowi i teatralnie zemdlał. Policjanci musieli wynieść go z sali rozpraw.
– Bez wątpienia twórczość Kacetnika wywarła duży wpływ na autorów „Stalagów” – mówi profesor Jablonka. – W jego książkach i zeznaniach ocalałych składanych na procesie Eichmanna pojawiły się niezwykle drastyczne opisy prześladowań, których ofiarą padli Żydzi. Między innymi przemocy seksualnej. To wtedy izraelskie społeczeństwo po raz pierwszy zetknęło się z relacjami o Szoah mówionymi w pierwszej osobie. Holokaust, który do tej pory był abstrakcją, nagle zyskał ludzkie, namacalne oblicze. Był to przełomowy moment w procesie kształtowania się świadomości narodu izraelskiego.
Tajne archiwum
Wydawcy i autorzy „Stalagów” ukrywali, że prawdziwymi bohaterami książek z tego cyklu są Żydzi, nie tylko dlatego, że „amerykańskie powieści” lepiej się sprzedawały. Chodziło również o to, by zbytnio nie przeciągnąć struny i nie prowokować władz.
Rozmaite izraelskie urzędy i tak były zasypywane skargami oburzonych obywateli i obywatelek. Według nich „Stalagi” „wypaczały młode pokolenie” i „siały zgorszenie”, przyczyniały się do epidemii onanizmu wśród nastolatków i wzrostu przestępczości na ulicach izraelskich miast.
Wydawcy „Stalagów” stąpali więc po kruchym lodzie. O tym, że ich obawy były uzasadnione, świadczy historia najgłośniejszej książki tego nurtu. Mowa o wydanej w 1963 roku powieści Byłam prywatną suką pułkownika Schultza. Po raz pierwszy autor odważył się wówczas uczynić głównym bohaterem Żyda. A konkretnie Żydówkę.
Była to kobieta, która znalazła się w obozie koncentracyjnym – i napotkała tam tytułowego pułkownika Schultza. Ten zdeprawowany do szpiku kości, zboczony oficer SS uczynił z nieszczęsnej dziewczyny swoją seksualną niewolnicę. Zrobił to w sposób osobliwy, bo… kazał jej udawać psa.
Kobieta musiała chodzić na czworakach na smyczy, jeść z miski, szczekać i spełniać wszystkie lubieżne zachcianki swojego niemieckiego „pana”. W finale powieści doszło jednak do nieoczekiwanego zwrotu akcji. Tak, nietrudno się domyślić – bohaterowie zamienili się rolami. Pułkownik Schultz został psem Żydówki.
Powieść wywołała eksplozję oburzenia Izraelczyków. Władze nie miały wyjścia – musiały wkroczyć do akcji. Na nic zdały się zapewnienia wydawcy, że Byłam prywatną suką pułkownika Schultza ma „cenne walory edukacyjne”. Sąd uznał, że zawiera ona antysemicką pornografię, i wydał bezwzględny zakaz jej sprzedaży. Mało tego, nakazał konfiskatę wszystkich wydrukowanych egzemplarzy.
Zaczęło się od policyjnego rajdu na kioski przy dworcu autobusowym w Tel Awiwie. W miejscu tym przecinały się wszystkie drogi ówczesnego Izraela i było to jednocześnie prawdziwe zagłębie „Stalagów”. Cały teren dworca został otoczony przez policję, a następnie metodycznie przeszukany. Wszystkie egzemplarze zakazanej powieści trafiły do radiowozów. To samo powtórzyło się w innych miastach.
Był to początek wojny, którą państwo Izrael wypowiedziało „Stalagom”. Wkrótce wszystkie pornograficzne książki musiały zniknąć z kiosków i cały przemysł zszedł do podziemia. „Stalagi” od tej pory sprzedawano spod lady. Było to jednak nieopłacalne, bo nakłady siłą rzeczy były znacznie niższe, a za dystrybucję pornopowieści groziły wysokie grzywny.
W efekcie fenomen „Stalagów” przeminął. Egzemplarze skonfiskowane przez władze zostały zniszczone. A te, które się zachowały, trafiły do prywatnych kolekcjonerów. Do dzisiaj w Izraelu prężnie działa niewielkie środowisko fanów i zbieraczy pornograficznych książek sprzed sześćdziesięciu lat. Interesuje się też nimi kilku badaczy izraelskiej kultury popularnej.
Konwencja „Stalagów” jednak miała się dobrze. Zainspirowały one filmowców z kilku innych krajów do nakręcenia szeregu filmów klasy B. Najsłynniejszym z nich była bez wątpienia kultowa Ilsa – wilczyca z SS. Ten powstały w 1974 roku w Kanadzie film wyreżyserował Amerykanin żydowskiego pochodzenia David F. Friedman.
W główną rolę wcieliła się obdarzona nadzwyczaj obfitym biustem Dyanne Thorne, była striptizerka z Las Vegas. Grała ona esesmankę, która na zmianę gwałciła więźniów i poddawała ich dziwacznym, okrutnym eksperymentom medycznym.
Podobnych filmów powstało więcej, głównie we Włoszech i Francji. Aby wyrobić sobie o nich zdanie, wystarczy kilka tytułów: Nazistowski obóz miłości 7, SS Girls, Fräulein Diablica, Piekielny pociąg miłości SS, Ostatnia orgia Gestapo. Miejscem akcji tych „dzieł” był albo obóz, albo burdel.
Wróćmy jednak do „Stalagów”. W całym Izraelu zachowała się tylko jedna pełna kolekcja tych książek. Znajduje się ona w Bibliotece Narodowej w Jerozolimie. Instytucja ta ma obowiązek przechowywać wszystkie druki, które kiedykolwiek zostały wydane na terenie państwa żydowskiego.
„Stalagi” zostały tam jednak potraktowane w sposób szczególny – trafiły do prohibitów. Znajdują się w zamkniętym na klucz pomieszczeniu, do którego wpuszczani są tylko nieliczni naukowcy zaopatrzeni w odpowiednie zezwolenie. Zakaz wydany przez izraelski sąd w 1963 roku wciąż bowiem obowiązuje. „Stalagi” są zakazane.
Piotr Zychowicz
Żydzi 2
czwartek, 21 listopada 2024
Ocalenie polskiej krwi, którą tak hojnie i bezmyślnie szafował rząd na uchodźstwie...
Zadaniem narodu jest
szukać sobie dróg życia, a nie śmierci.
Stanisław Cat-Mackiewicz
Rozdział 1
Naród wyjątkowy
Jednym z dogmatów polskiej polityki historycznej jest duma z tego, że byliśmy jedynym narodem okupowanej Europy, który nie wydał z siebie Quislinga. Czyli że żaden polski polityk i żadne polskie ugrupowanie polityczne podczas II wojny światowej nie zhańbiło się współpracą z III Rzeszą. Tak oto Polacy mieli po raz kolejny udowodnić, że są narodem lepszym niż wszystkie inne. I odnieść jeszcze jedno moralne zwycięstwo, w którego blasku mogą się grzać kolejne pokolenia.
Spokojna, wyzbyta emocji analiza straszliwej tragedii, która dotknęła nas w latach 1939–1945, skłania jednak do wyciągnięcia przeciwnych wniosków.
Po pierwsze, Polacy nie powołali kolaboracyjnego rządu nie dlatego, że wszyscy byli tacy niezłomni, ale dlatego, że Niemcy sobie takiego rządu nie życzyli. Kandydatów na polskiego Quislinga było sporo. Jak pisał w tym kontekście jeden z historyków, nietrudno zachować cnotę, gdy się nie ma okazji do jej utraty.
Po drugie, należy żałować, że proniemiecki rząd w Polsce nie powstał. Jak wskazują doświadczenia innych państw okupowanych, powołanie takiej instytucji znacznie ograniczało terror okupanta. Straty narodów, które poszły na ugodę z Niemcami, były znacznie niższe niż straty narodu polskiego.
Po trzecie wreszcie, choć Polacy nie podjęli masowej kolaboracji z III Rzeszą, to podjęli ją z drugim naszym wrogiem – Związkiem Sowieckim. Opowieści o tym, że z II wojny światowej wyszliśmy „czyści jak łza”, można więc włożyć między bajki.
Samą kolaborację uważa się w Polsce za najgorszą zbrodnię, a podejmującego ją polityka za zdrajcę, zaprzańca, człowieka nie tylko bez uczuć patriotycznych, ale i zwykłej przyzwoitości. To podejście charakterystyczne dla narodu nie wyrobionego politycznie. Narodu, który nie kieruje się chłodną analizą, ale emocjami i uczuciami. A więc przesłankami, na które w polityce miejsca być nie może.
W polityce nie ma bowiem znaczenia, czy coś jest słuszne czy niesłuszne, moralne czy niemoralne. Znaczenie ma tylko to, czy jest skuteczne. Oczywiście jest to godne potępienia, ale tak po prostu jest i nic na to nie poradzimy. Takie są zasady tej brudnej gry. I każdy gracz na arenie międzynarodowej musi się do tych zasad dostosować, inaczej przepadnie. Tak jak ktoś, kto zasiadając do pokera z szulerami, zamierza grać uczciwie.
Kolaboracja jest więc li tylko narzędziem politycznym, podlegającym takiej samej ocenie jak wszelkie inne narzędzia. A więc jeżeli służy ona interesom narodowym – jest dobra, jeżeli interesom narodowym szkodzi – jest zła.
Co zaś leżało w interesie narodowym Polski, gdy przegrała kampanię 1939 roku? Oczywiście to, żeby jak najwięcej Polaków przeżyło okupację i dotrwało do końca wojny. Tak aby na koniec tego konfliktu nasz potencjał był jak najmniej uszczuplony. Wyłonienie własnych proniemieckich władz – które rządziłyby Polską zamiast Hansa Franka i bandy sadystów z Gestapo – bez wątpienia poważnie by się do tego przyczyniło.
Gdy idziemy z rodziną ulicą i ktoś próbuje nas zamordować, możemy ratować życie na dwa sposoby. Zabić napastnika albo spróbować negocjacji. Oczywiście pierwszy sposób jest znacznie bardziej honorowy. Drugi niesie ze sobą upokorzenie i konieczność ustępstw. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie jednak walczył gołymi rękami z bandziorem uzbrojonym w pistolet. Szczególnie gdy ma na tych rękach małe dziecko, a u boku żonę.
W takiej właśnie sytuacji znaleźli się Polacy jesienią 1939 roku. Kontynuowanie otwartej walki z okupantem przy tak rażącej dysproporcji sił było oczywiście dowodem bohaterstwa, ale i nieodpowiedzialności. Te dwa motywy splatają się zresztą w naszych dziejach bardzo często, a skutki tego są na ogół opłakane. Porównanie potencjałów oraz prosta kalkulacja zysków i strat – a więc rzeczy w polityce absolutnie podstawowe – powinny były skłonić Polaków do szukania jakiegoś modus vivendi z Niemcami.
Warszawski robotnik Kazimierz Szymczak w sierpniu 1942 roku notował w dzienniku: „Jestem dumny z tego, że należę do tego narodu, w którym nie ma zbiorowych zdrajców, są tylko zbiorowe mogiły i pojedynczy zdrajcy współpracujący z okupantem”. Wiem, że tym, co teraz napiszę, narażę się miłośnikom naszych narodowych rzezi, ale uważam, że znacznie lepsza byłaby sytuacja odwrotna: gdyby w Polsce byli zbiorowi „zdrajcy”, a nie było zbiorowych mogił.
Słowo „zdrajcy” celowo wziąłem w cudzysłów. Jak bowiem przekonają się państwo, czytając Opcję niemiecką, niemal wszyscy Polacy, którzy próbowali porozumieć się z Niemcami podczas II wojny światowej, nie byli wcale renegatami, ale patriotami. To właśnie oni są pozytywnymi bohaterami tej książki. Ludźmi godnymi szacunku, obdarzonymi wielką odwagą cywilną. Gotowi byli bowiem iść pod prąd, działać wbrew uczuciom i odruchom własnego narodu, byle tylko ratować go przed eksterminacją.
Od razu odpowiadam moim polemistom: Opcja niemiecka nie jest częścią żadnej pedagogiki wstydu, której zadaniem jest wywlekanie na światło dzienne i wyolbrzymianie czarnych kart naszej historii. Nie mam zamiaru upokarzać rodaków, pokazując im, że wśród nas były czarne owce. Odwrotnie. Większości opisanych w książce „polskich kandydatów na Quislinga” nie uważam wcale za żadne czarne owce, ale za postacie, z których możemy być dumni.
Głównym motywem ich postępowania była bowiem troska o biologiczne przetrwanie narodu polskiego. Ocalenie polskiej krwi, którą tak hojnie i bezmyślnie szafował rząd na uchodźstwie i dowództwo naszego podziemia. Trudna i nieprzyjemna współpraca polityczna z wrogiem miała być więc drogą do zamknięcia Auschwitz i Majdanka, wstrzymania ulicznych egzekucji, pacyfikacji i łapanek. Każdy chyba się zgodzi, że był to cel chwalebny.
Mimo to skazano ich na zapomnienie. Mówienie o nich jest niezgodne z obowiązującą linią naszej historycznej propagandy, noszącej – nie wiedzieć czemu – nazwę historiografii. Polski naród podczas ostatniej wojny był antyniemieckim monolitem i basta. Historia polskiej „opcji niemieckiej” podczas II wojny światowej ma zaś pozostać nieznana szerszej opinii publicznej. Polaków trzeba przed tą groźną wiedzą chronić niczym małe dzieci.
Gdy już zaś nie ma wyboru i trzeba o tych postaciach wspomnieć, to na ogół obrzuca się je inwektywami i opluwa. O ile podejście takie w czasach PRL nie mogło dziwić, o tyle fakt, że zostało bezkrytycznie przeniesione do wolnej, niepodległej Polski, zdumiewa.
(...)
Rozróżnianie między tymi dwoma rodzajami kolaboracji na Zachodzie nie jest niczym nowym. Pisał o tym już przed wielu laty francuski historyk Jacques Sémelin.
Po pierwsze – przekonywał – występuje kolaboracja państwa taktyczna i strategiczna, decydowana na najwyższym szczeblu władzy, która ma być sposobem obrony interesów pokonanego kraju. Należy wyraźnie odróżnić ją od kolaboracjonizmu, który jest ideologicznym wyborem polegającym na politycznej walce na rzecz okupanta, którego system się podziwia.
Mój redakcyjny kolega Piotr Semka, recenzując Obłęd ’44, napisał, że jak tak dalej pójdzie, to w kolejnej książce postawię tezę, że szkoda, iż w Polsce nie było Quislinga. Mogę go więc uspokoić. Całe szczęście, że w Polsce nie było Quislinga. Szkoda natomiast, że nie było Pétaina.
W Polsce podobne różnicowanie, choć oparte na zdrowym rozsądku i faktach, uznawane jest za herezję. U wyznawców patriotycznej poprawności wywołuje furię. Miałem już „przyjemność” odbyć na ten temat szereg dyskusji i zawsze byłem zasypywany gradem pustych frazesów. „Polacy mieliby powołać kolaboracyjny rząd?! – słyszałem. – Toż to nie do pomyślenia! Jak pan może w ogóle coś takiego mówić?! Stracilibyśmy honor i skompromitowali się po wsze czasy!”
Argument, że kolaborację podjęły wszystkie inne okupowane państwa i narody – Francuzi, Holendrzy, Belgowie, Czesi, Grecy, Duńczycy czy Norwegowie – i jakoś wcale nie „skompromitowały się po wsze czasy”, padał w próżnię. Mogłem usłyszeć, że oni wszyscy byli głupi, a my jedyni mądrzy. Przykro to pisać, ale wniosek nasuwa się zupełnie inny. Wystarczy sprawdzić, jakie straty te narody poniosły podczas wojny. I zestawić je ze stratami, jakie ponieśliśmy my.
Najgorszy jest jednak w tym wszystkim ten odwieczny polski lęk, co też by sobie pomyśleli o nas na Zachodzie. Na Zachodzie, który wszędzie, gdzie to możliwe, kolaborował z niemieckim okupantem. Gdy na szali z jednej strony jest pijar, a z drugiej życie setek tysięcy rodaków – moim zdaniem – odpowiedź może być tylko jedna. Pijar niewiele mnie obchodzi, za to los współobywateli bardzo.
Życia jednego polskiego dziecka nie warto zamienić na sto artykułów w „New York Timesie” pełnych zachwytów nad bohaterstwem Polaków. Ani na sto pustych komplementów od brytyjskiego premiera. Niestety – piszę to z przykrością – wielu moich rodaków miało i ma w tej sprawie przeciwny pogląd. Najsmutniejsze jest to, że ta nasza wspaniała honorowa postawa nie tylko nie przyniosła nam żadnych korzyści realnych – wojnę, jak wiadomo, przegraliśmy – ale nawet korzyści wizerunkowych.
Zdecydowana większość narodów, które kolaborowały z III Rzeszą, ma dziś na świecie wyśmienitą prasę i wzbudza powszechną sympatię. Polaków tymczasem się na świecie nie znosi. Oskarża się nas o antysemityzm, zaściankowość i – jakżeby inaczej – wysługiwanie się niemieckim okupantom i współudział w Holokauście. To właśnie Polak, a więc przedstawiciel „jedynego niezłomnego narodu Europy”, jest dziś uznawany za symbol kolaboranta.
Francuzów, z racji sposobu, w jaki wykręcili się od wojny, która nam przyniosła zagładę, podziwiam – napisał w wydanej niedawno książce Jakie piękne samobójstwo Rafał Ziemkiewicz. – A w każdym razie im zazdroszczę. Zazdroszczę, że w trudnym historycznym momencie trafił im się u władzy Pétain, a nie jakiś idiota, który by ogłosił, że priorytetem francuskiej polityki zagranicznej ma być honor. I że dla tego honoru warto zaryzykować nie tylko istnienie państwa francuskiego, ale nawet biologiczną zagładę francuskiego narodu.
Czy Francja w II wojnie światowej honor straciła? Z naszego punktu widzenia pewnie tak, ale nie sposób zauważyć, by ktokolwiek na świecie tak ją kiedykolwiek traktował. Czemu tak różne są nasze wizerunki w świecie, i tak bardzo odwrotne od tego, jak naprawdę historia wyglądała?
Bo za cenę dania Hitlerowi ciała zachowała Francja realny potencjał, który sprawił, że i w czasie wojny, i w polityce powojennej pozostawała wciąż liczącym się podmiotem. Tego, kto się liczy, nie depcze się i nie poniża, bo jeśli się za to obrazi, oznaczać to będzie realną stratę.
Polacy zaś, postawiwszy wszystko od razu na jedną kartę, wszystko z punktu stracili, na samym początku wojny. Od tego momentu liczyć mogli ze strony świata – i liczyli, i wciąż to robią – co najwyżej na wdzięczność i współczucie. Ani jedno, ani drugie nie jest zaś, niestety, w światowej polityce walutą wymienialną. Jako w czasie wojny światowej, tak i dziś.
Tak, podczas II wojny światowej świat udzielił nam twardej i gorzkiej lekcji, na czym polega polityka międzynarodowa. Miejmy nadzieję, że tamten konflikt był ostatnim akordem polskiego braku politycznej odpowiedzialności, a co za tym idzie – ostatnią taką wielką rzezią w dziejach naszego narodu. Miejmy nadzieję, że wyciągnęliśmy z tej wojny odpowiednie wnioski i jeżeli – odpukać – przyjdzie nam podejmować kiedyś równie dramatyczne decyzje jak pokoleniu żyjącemu w latach 1939–1945, nie popełnimy jego błędów.
Polska musi bowiem wreszcie zacząć prowadzić politykę realną. Swoją krew należy cenić.
Rafał Ziemkiewicz wspomnianą książkę rozpoczął od wyliczenia, o czym ona nie będzie. Wezmę z niego przykład.
Opcja niemiecka nie dotyczy takich zjawisk jak donosicielstwo i szmalcownictwo. Nie miały one bowiem nic wspólnego z polityką. Mieszczą się w zupełnie innej kategorii – kategorii indywidualnych podłości. Ich podłożem była na ogół chęć wzbogacenia się lub załatwienia osobistych porachunków.
Nie interesowała mnie również instytucja granatowej policji. Jej współdziałanie z Niemcami miało charakter czysto zawodowy, nie różniący się wiele od współdziałania straży pożarnej czy poczty. Indywidualne przypadki kolaboracji podejmowanej przez ludzi w granatowych mundurach miały zaś na ogół posmak kryminalno-alkoholowo-sadystyczny.
Jedynie marginalnie w książce tej poruszona zostanie sprawa współpracy agenturalnej Polaków z niemieckimi tajnymi służbami. Jest to temat, który zasługuje na odrębną książkę, kto wie, czy nie bardziej kontrowersyjną od tej. Skala infiltracji Polskiego Państwa Podziemnego przez niemieckie służby bezpieczeństwa była bowiem – w porównaniu z naszymi wyobrażeniami – bardzo duża.
W Opcji niemieckiej nie poruszam wreszcie problemu współdziałania z III Rzeszą obywateli II Rzeczypospolitej pochodzenia niemieckiego – jak choćby służba kilkuset tysięcy z nich w Wehrmachcie – ani przedstawicieli innych mniejszości: Żydów, Ukraińców czy Litwinów.
Nie piszę również o, skądinąd bardzo ciekawym, przypadku Goralenvolk. Skoro ludzie, którzy podjęli tę akcję, uznali się za odrębny naród, sami wypisali się z polskiej wspólnoty. Bohaterami Opcji niemieckiej są zaś tylko Polacy. Ludzie, którzy prowadzili swoją grę z Niemcami pod biało-czerwonym sztandarem i w imię Orła Białego. Z całym naciskiem podkreślam również, że nie wszystkie opisane w tej książce postacie można określić mianem kolaborantów. Trudno bowiem o kolaborantów – powtórzmy – w sytuacji, w której okupant na kolaborację nie pozwala.
Antybohaterami książki są zaś właśnie Niemcy. A konkretnie Adolf Hitler i skupiona wokół niego dworska kamaryla narodowosocjalistycznego betonu. To bowiem z winy tych zbrodniarzy starania i zabiegi rozsądnych Polaków zostały odrzucone i do ugody między Polakami a Berlinem nie doszło. To oni zdecydowali o wprowadzeniu i utrzymaniu – używając ich języka – „twardego kursu” wobec pokonanego wschodniego sąsiada. Za tym eufemizmem ukrywa się sześć lat bezwzględnego terroru: gwałtów, masowych egzekucji, grabieży, wypędzeń i szargania godności narodowej Polaków. Mówiąc krótko: ludobójstwo.
Führer w czasie wojny konsekwentnie odrzucał wszelką myśl o ugodzie z Polakami, nie słuchał logicznych argumentów rozsądnych doradców, dawał za to posłuch takim krwiożerczym bestiom jak Heinrich Himmler. Wściekły na Polaków za odrzucenie oferty wspólnej wyprawy na Związek Sowiecki, którą składał w latach trzydziestych, zamiast na współpracę, postawił na eksterminację. Uznał, że ze Stalinem poradzi sobie jednak bez nas. Jak wiadomo, grubo się przeliczył.
Po tym, gdy napisałem swoje dwie poprzednie książki, Pakt Ribbentrop–Beck i Obłęd ’44, często stawiano mi zarzuty, że jestem germano- czy wręcz hitlerofilem. Myślę, że Opcja niemiecka udowodni głosicielom podobnych głupstw, jak bardzo się mylą. Jest to bowiem książka antyhitlerowska. To, że akurat Adolf Hitler rządził Niemcami podczas ostatniej wojny, uważam za potworne nieszczęście Polski, Niemiec i całej Europy Środkowo-Wschodniej.
Ten żałosny człowiek – zaślepiony osobistymi urazami, rasizmem i ideologicznymi mrzonkami – wepchnął bowiem połowę Europy w bolszewicką otchłań, a obok bezmiaru zbrodni obciążają go kolosalne błędy. Pierwszym, i kto wie, czy nie największym z nich, było rozegranie sprawy Polski. Słusznie bowiem pisał jeden z bohaterów Opcji niemieckiej, pisarz Jan Emil Skiwski, że „kłótnia polsko-niemiecka jest maszynką, która miele mięso Europy tak, żeby Azjata, jak tu przyjdzie, mógł przełknąć bez gryzienia”.
Piotr Zychowicz
Opcja niemiecka
Polityka Polski podczas drugiej wojny światowej nosiła wszelkie znamiona obłędu
PAKT Z DIABŁEM
Rozdział 1
Przegrana wojna
Polska w wyniku drugiej wojny światowej poniosła największą klęskę spośród wszystkich państw, które brały udział w tym konflikcie. Była to również największa klęska w długich i tragicznych dziejach narodu polskiego. Dwaj zbrodniczy okupanci, Niemcy i Związek Sowiecki, eksterminowali nasze elity i zgładzili kilka milionów naszych obywateli.
W gruzy obrócona została nasza stolica. Straciliśmy połowę terytorium i - na pół wieku - niepodległość. Przetrącono nam kręgosłup.
Mimo wręcz apokaliptycznej skali tej katastrofy Polacy patrzą dziś na drugą wojnę światową z bezbrzeżnym samozachwytem. Już od szkolnej ławy wbija nam się do głów, że z klęski tej musimy być dumni. Że nasi ówcześni przywódcy polityczni i wojskowi byli nieomylnymi mężami stanu, którzy podejmowali „jedynie słuszne” działania. Że nie popełnili ani jednego błędu, nie zrobili żadnego fałszywego kroku, a całe zło, które na nas spadło, jest winą naszych zbrodniczych sąsiadów i wiarołomnych sojuszników.
Niestety piękne baśnie mają na ogół niewiele wspólnego z rzeczywistością. Służą zabawianiu dzieci, którym nie wypada mówić, jak paskudne jest prawdziwe życie i jak odpychający jest prawdziwy świat. Nie można jednak być dzieckiem wiecznie. Od końca drugiej wojny światowej minie niedługo siedemdziesiąt lat i najwyższa pora wreszcie powiedzieć sobie pewne rzeczy wprost. Nawet jeżeli są to rzeczy nieprzyjemne i przykre, których wolelibyśmy nie słyszeć.
Otóż głęboko zakorzenione w polskiej świadomości mity dotyczące drugiej wojny światowej są fałszywe. Darzony przez Polaków tak niezasłużoną miłością Napoleon Bonaparte powiedział kiedyś, że wojnę wygrywa ten, kto popełnia najmniej błędów.
Powiedzenie to do żadnego innego narodu i do żadnego innego okresu historycznego nie pasuje lepiej niż do Polaków podczas drugiej wojny światowej. Konflikt ten z naszej strony był bowiem jednym wielkim pasmem koszmarnych błędów.
Polityka prowadzona przez Polskę podczas drugiej wojny światowej szła wbrew polskiemu interesowi narodowemu. Polityka ta była dla sprawy polskiej ogromnie szkodliwa, spowodowała olbrzymie straty. Na najważniejszych stanowiskach wojskowych i politycznych
- zarówno na wychodźstwie, jak i w Polskim Państwie Podziemnym - zamiast mężów stanu znaleźli się ludzie, którzy nie dorośli do rządzenia. Bez charyzmy, inteligencji, wyobraźni. A przede wszystkim zrozumienia, na czym polega polityka międzynarodowa.
Elity polityczne naszego państwa w latach drugiej wojny światowej całkowicie oderwały się od rzeczywistości i zatraciły poczucie racji stanu. Ludzie, którzy decydowali o losie Rzeczypospolitej, nie podejmowali decyzji, opierając się na chłodnej analizie rzeczywistości, ale na swoich hurraoptymistycznych przewidywaniach i nadziejach. Nadziejach, które okazały się mirażami.
Wskazać tu trzeba przede wszystkim na dwóch premierów - Władysława Sikorskiego i Stanisława Mikołajczyka. A także na kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego z generałem Tadeuszem Borem-Komorowskim na czele. Byli to ludzie, których rozumowanie polityczne stało na poziomie rozumowania egzaltowanej pensjonarki. Ślepo wpatrzeni w ”sojuszników” do końca wierzyli w ”papierowe gwarancje” i byli święcie przekonani, że za „wielki wkład w zwycięstwo nad Niemcami” nie ominie Polski nagroda.
Żaden naród podczas drugiej wojny światowej nie ulegał też tak łatwo jak polski prowokacjom i podszeptom obcych agentów. Żaden tak lekkomyślnie, bezsensownie i na tak wielką skalę nie szafował krwią swoich najlepszych synów i córek. Jeżeli rzeczywiście w narodzie polskim drzemią jakieś mistyczne skłonności samobójcze, to nigdy wcześniej i nigdy później nie dały one o sobie znać tak mocno jak w tragicznych dla nas latach 1939-1945.
Wedle największego z polskich mitów dotyczących drugiej wojny światowej naród polski od pierwszego do ostatniego dnia wojny niezłomnie walczył przeciwko dwóm wrogom
- Niemcom i Związkowi Sowieckiemu. Oparł się totalitarnej pokusie i - jako jedyny naród okupowany - nie wydał z siebie Quislinga. W efekcie rzekomo zachowaliśmy czystość i dzisiaj, chociaż wojna skończyła się dla nas straszliwą porażką polityczną, możemy ze spokojem patrzeć w lustro. Jesteśmy bowiem moralnymi zwycięzcami.
Niestety to nieprawda. Wcale nie walczyliśmy niezłomnie przeciwko dwóm wrogom. Walczyliśmy niezłomnie tylko przeciwko jednemu wrogowi - Niemcom. Z drugim wrogiem, Związkiem Sowieckim, nie tylko nie walczyliśmy, ale też ochoczo współpracowaliśmy.
Zasada podwójnych standardów, jaką stosowaliśmy wobec obu zbrodniczych najeźdźców, zaczęła obowiązywać już 17 września 1939 roku. Podczas gdy Wojsko Polskie w zachodniej Polsce dzielnie przeciwstawiało się Wehrmachtowi, marszałek Edward Śmigły-Rydz jednostkom rozlokowanym na wschodzie kraju wydał rozkaz „Z bolszewikami nie walczyć”. W efekcie oddaliśmy Stalinowi połowę ojczyzny niemal bez jednego wystrzału.
Nieliczne starcia polsko-sowieckie, do których doszło we wrześniu 1939 roku, wynikały z tego, że rozkaz naczelnego wodza albo nie dotarł do poszczególnych oddziałów, albo został przez niektórych oficerów uznany za prowokację i odrzucony.
Najbardziej fatalną konsekwencją tej zadziwiającej postawy było niewypowiedzenie wojny Związkowi Sowieckiemu przez Polskę, choć państwo to napadło na nas i oderwało połowę naszego terytorium. Rzeczpospolita znalazła się więc wobec bolszewików w dziwacznym położeniu. W stanie wojny de facto, ale nie de iure. Potem już było tylko gorzej. Kolejny polski rząd, kierowany przez generała Sikorskiego, który z taką mściwością i zacięciem zwalczał wszystko, co pachniało sanacją, akurat w tej sprawie wszedł w buty swoich poprzedników. Pod kierownictwem Sikorskiego Polska wstąpiła na otwartą drogę ugody ze Związkiem Sowieckim. Zaczęło się w 1941 roku od podpisania paktu Sikorski-Stalin, który do historii - aby nie drażnić Polaków, większą wagę przywiązujących do pozorów niż do treści układów politycznych - przeszedł jako pakt Sikorski-Majski.
Przez cały okres trwania tego kuriozalnego „sojuszu” Polacy w sposób pożałowania godny nadskakiwali Stalinowi. Nie zmieniło się to ani na jotę w roku 1943 po ujawnieniu zbrodni katyńskiej i zerwaniu stosunków dyplomatycznych przez Sowiety. Choć bolszewicy nie ukrywali, że zamierzają odebrać Polsce połowę jej terytorium, zarówno rząd na uchodźstwie, jak i Polskie Państwo Podziemne udzielały im wszelkiej możliwej pomocy i uparcie dążyły do kompromisu. Nie ośmielono się tknąć palcem działającej na terenie Polski niezwykle groźnej bolszewickiej agentury, próby podjęcia walki z sowiecką partyzantką były surowo potępiane przez czynniki rządowe. Tak to Polacy sami kręcili stryczek na własną szyję.
Polityka Polski podczas drugiej wojny światowej nosiła wszelkie znamiona obłędu.
Jego apogeum przypadło na rok 1944, kiedy najpierw Polacy podjęli masową kolaborację z sowieckim okupantem. Akcja „Burza” - bo o niej mowa - była jednym z najbardziej zawstydzających epizodów naszych dziejów. A jej ukoronowanie - hekatomba Powstania Warszawskiego - największym tych dziejów dramatem. W roku 1944, w akompaniamencie chórów anielskich, patriotycznych pieśni i obleśnego rechotu Stalina, popełniliśmy zbiorowe samobójstwo.
Powstanie Warszawskie, którego skutkiem była zagłada polskiej elity i najważniejszego polskiego ośrodka kulturalno-politycznego, leżało tylko i wyłącznie w interesie Związku Sowieckiego. Powstanie, z którego jesteśmy dzisiaj tak dumni, było nie tylko bezsensowną rzezią najlepszych Polaków, ale i otworzyło Józefowi Stalinowi drogę do sowietyzacji i łatwego ujarzmienia Polski. Po wyrżnięciu Armii Krajowej łapskami Hitlera nie miał już kto przeciwstawić się nowemu okupantowi.
Tragiczny bezsens Powstania Warszawskiego nakazuje wreszcie zadać głośno pytanie, które można czasami usłyszeć wypowiadane szeptem w kuluarach konferencji naukowych i w gabinetach uniwersytetów. Na ile decyzja o wywołaniu powstania na ulicach milionowego miasta była suwerenna? Jaki wpływ na tę fatalną decyzję Komendy Głównej Armii Krajowej miała sowiecka prowokacja i działanie czerwonych agentów na szczytach polskiej machiny władzy? Wnioski, które nasuwają się na podstawie analizy dostępnych materiałów, są szokujące.
Książka, którą trzymają państwo w rękach, jest przede wszystkim próbą odpowiedzi na pytanie, jak to było możliwe. Dlaczego Polacy, tak niezłomni wobec jednego okupanta, byli tak ugodowi wobec drugiego. Dlaczego do jednego okupanta strzelali, a przed drugim się płaszczyli.
Jako Polak nie potrafię bowiem myśleć bez wstydu o roku 1944, gdy młodym żołnierzom Armii Krajowej kazano witać na polskiej ziemi chlebem i solą morderców z katyńskiego lasu. Nie mogę myśleć bez wstydu o tym, że 200 tysięcy moich rodaków zostało pogrzebanych pod gruzami stolicy mojego kraju, bo kilku panów wpadło na pomysł, że będą uroczyście witać w Warszawie „sojusznika naszych sojuszników”. A w rzeczywistości - czego nie mogli lub nie chcieli zrozumieć - największego z wrogów, jakich kiedykolwiek miała Polska: Związek Sowiecki.
Liczne fakty i tezy zawarte w tej książce dla wielu czytelników mogą być wstrząsające. Są one bowiem sprzeczne z utartymi poglądami i propagandowymi tezami, którymi faszerują nas media, podręczniki szkolne, dyżurni telewizyjni historycy i przede wszystkim politycy. Uważam jednak, że nie ten jest prawdziwym patriotą, kto powtarza piękne frazesy, żeby utrzymać swoich rodaków i siebie w błogim samozadowoleniu. Patriotą jest ten, kto ma odwagę cywilną wskazać popełnione błędy. Bez uznania tych błędów i wyciągnięcia z nich wniosków będziemy bowiem skazani na ich powtarzanie w przyszłości.
Rozdział 2
Na wschodzie trzymamy kciuki za Wehrmacht
Pierwszym ogniwem łańcucha kolejnych fatalnych pomyłek, które uczyniły z nas największą ofiarę drugiej wojny światowej, było zarzucenie logicznego rozumowania. Logika jasno wskazywała bowiem, że skoro we wrześniu 1939 roku Rzeczpospolita została napadnięta przez dwóch wrogów i przez dwóch wrogów została rozebrana, to niepodległość odzyska, jeżeli obaj ci wrogowie zostaną pokonani. Oprócz logiki wskazywało na to również niedawne doświadczenie historyczne.
W wyniku pierwszej wojny światowej Rzeczpospolita odrodziła się niczym feniks z popiołów właśnie dlatego, że konflikt ten przegrały zarówno Niemcy, jak i Rosja. Najpierw w roku 1917 Niemcy rozbiły Rosję, a rok później same załamały się na froncie zachodnim. W efekcie Polacy nie tylko odzyskali wolność, ale jeszcze rozepchnęli się łokciami na mapie Europy.
Jasne więc było, że podczas kolejnego światowego konfliktu Polska będzie mogła odzyskać niepodległość, tylko jeśli ten scenariusz się powtórzy. Dla wielu Polaków wychowanych na PRL-owskiej propagandzie to teza szokująca, ale jest ona niepodważalna.
Polska mogła wyjść zwycięska z ostatniego konfliktu europejskiego tylko i wyłącznie wtedy, gdyby na froncie wschodnim III Rzesza pokonała Związek Sowiecki, a w drugiej fazie wojny kapitulowała na zachodzie na rzecz Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Obaj nasi wrogowie leżeliby wówczas w gruzach i wybiłaby nasza godzina.
Bezsporność tej tezy potwierdził przebieg wydarzeń. Polska przegrała drugą wojnę światową wyłącznie dlatego, że wygrał ją Związek Sowiecki. Załamanie się III Rzeszy nie przyniosło nam automatycznie - jak to się wydawało naszym „genialnym strategom” z Londynu i podziemnej Warszawy - odzyskania wolności. Na placu boju pozostał bowiem zwycięski Związek Sowiecki, który naszą ojczyznę zalał swoimi armiami i ujarzmił.
W efekcie na niepodległość musieliśmy czekać aż do czasu, gdy to państwo się załamało, co niestety nastąpiło dopiero w roku 1991. Jest więc oczywiste, że w interesie Polski leżało, żeby Sowiety upadły już podczas wojny, i do takiego rozwoju wypadków Polacy powinni się byli przyczyniać. Niestety postąpiliśmy na opak, robiąc wszystko, by pomóc bolszewikom zwyciężyć Niemcy i zająć naszą ojczyznę. Było to skutkiem błędnej polityki sterowanego przez Brytyjczyków rządu na uchodźstwie i suflującego mu kierownictwa ruchu oporu w kraju.
Nie, nie są to żadne wydumane teorie snute po latach zza biurka. Podczas drugiej wojny światowej byli Polacy, którzy właśnie tak rozumowali i usiłowali zawrócić naród z drogi wiodącej prosto ku przepaści. Mało tego, przez pewien, niestety bardzo krótki czas zdrowy rozsądek zdawał się dominować nawet wśród czynników kierowniczych Polskiego Państwa Podziemnego.
Zacznijmy od „Biuletynu Informacyjnego”, oficjalnego organu Związku Walki Zbrojnej, poprzednika Armii Krajowej. W pierwszym numerze tego pisma, który ukazał się po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, zamieszczony został artykuł pod wiele mówiącym tytułem Panu Bogu chwała i dziękczynienie.
Żaden z nas nigdy nie wątpił w zwycięstwo Wielkiej Brytanii nad Niemcami - pisał
jego autor. - Ale dalekowzroczni politycy polscy z troską myśleli o tej chwili, w której runie wreszcie potęga germańska, gdyż oprócz nas na ten dzień zachwiania się Niemiec czekał również olbrzym rosyjski, potężnie uzbrojony, nietknięty wyczerpaniem wojny. To, co się stało 22 czerwca 1941 roku, wyzwala nas od zmory nierównej walki z Moskwą nazajutrz po załamaniu się Rzeszy. Albowiem przed własnym upadkiem Rzesza przygotuje Polsce cudny dzień na odrodzenia podarunek: podważenie, a może nawet rozbicie imperium sowieckiego!
I dalej:
Gdyby nawet Rzeszy udało się zdobyć całą Rosję - nie wzmocni to Niemiec. Łatwo sobie wyobrazić, ile ten kraj wchłonie po przypuszczalnym pobiciu niemieckich wojsk okupacyjnych. Zwycięstwo nad Rosją nie da Rzeszy żadnych korzyści. Na odwrót - niesie z sobą same tylko straty! Hitler tak samo dobrze jak my zdaje sobie sprawę, że zwycięstwo nad Rosją będzie zwycięstwem nikomu na nic nie przydatnym. Nikomu na nic nie przydatnym? Źle powiedzieliśmy! Zwycięstwo to będzie zbawienne dla Rzeczypospolitej Polskiej i ludów ciemiężonych przez Sowiety.
Czytając te ustępy, trudno nie pochylić czoła przed rozumem politycznym autora. I trudno nie czuć żalu na myśl o tym, że ta przenikliwa analiza sytuacji nie stała się podstawą do opracowania polskiej strategii wobec konfliktu dwóch naszych zaborców. Ileż cierpień i ile upokorzeń zostałoby wówczas oszczędzone narodowi polskiemu.
Anonimowy autor Panu Bogu chwała i dziękczynienie nie był zresztą wcale odosobniony. W podobnym duchu pisała „Rzeczpospolita Polska”, organ podziemnych władz cywilnych, czyli Delegatury Rządu na Kraj, piłsudczykowska „Polska Walczy”, a także narodowy „Szaniec”. Dowcip opowiadany wówczas na ulicach Warszawy mówił, że tory, którymi niemieckie pociągi wiozły wojsko na front wschodni, Polacy chętnie wysmarowaliby masłem.
W ”Biuletynie Informacyjnym” z 3 lipca 1941 roku napisano tymczasem, że w wojnie między Hitlerem a Stalinem „dla wyzwolenia naszej Ojczyzny korzystniejsza jest przegrana Sowietów”. A trzy tygodnie później artykuł wstępny pisma nosił charakterystyczny tytuł Niemartwmy się niemieckimi zwycięstwami. „Sukcesy niemieckie na Wschodzie wywołały w niektórych środowiskach polskich zdenerwowanie i przygnębienie - pisał autor. - Czy istnieją choćby najmniejsze powody do smutku? Stanowczo nie. Rozbicie zaborczej potęgi moskiewskiej jest nieodzownym warunkiem dla odzyskania przez nas wolności”.
Święte słowa! Musimy zdać sobie sprawę i wreszcie przyjąć do wiadomości to, co pisał „Biuletyn”. Że „rozbicie zaborczej potęgi moskiewskiej było nieodzownym warunkiem dla odzyskania przez nas wolności”. Jest to jedno z najmądrzejszych zdań napisanych przez Polaków podczas drugiej wojny światowej. Szkoda, że tak szybko o nim zapomniano.
Wydaje się, że na ówczesne ideowe oblicze Polskiego Państwa Podziemnego olbrzymi wpływ miał pierwszy dowódca ZWZ generał Stefan Grot-Rowecki. W rozkazie wysłanym jeszcze w 1940 roku do komendantów okręgów wschodnich pisał on: „Najwygodniejszym dla nas rozwiązaniem byłoby, gdyby Niemcy, zaatakowawszy Rosję, zniszczyli jej siłę militarną”. Jak widać, był to nie tylko znakomity żołnierz, oficer obdarzony olbrzymim autorytetem i charyzmą, ale również człowiek zdolny do racjonalnego politycznego myślenia. Aresztowanie go w roku 1943 przez Niemców było jedną z największych polskich tragedii drugiej wojny światowej. Po jego odejściu polskie podziemie znalazło się na równi pochyłej.
Piotr Zychowicz
Oblęd ' 44