Nadawano również programy muzyczne, przynosiły one niespodziewaną ulgę, pozwalały na chwilę oderwać się od obozowej rzeczywistości. Szczególnie silnie oddziaływały utwory Fryderyka Chopina, zawsze utożsamiane z niezłomnym polskim duchem. Były wykorzystywane zarówno przez nazistowską, jak i bolszewicką propagandę, jednak do różnych celów. Niemcy chcieli pozbawić mieszkańców Polski wszelkiej nadziei, jaką mogłyby im przynieść uwodzicielskie Chopinowskie melodie. Granie i słuchanie Chopina było surowo zabronione Polakom w całej Rzeszy, a zakaz ten egzekwowano szczególnie brutalnie w okupowanej Polsce. Sowieci natomiast nie mieli skrupułów, by regularnie nadawać takie koncerty. Utwory Chopina, w równej mierze kojące, co przygnębiające, głęboko poruszały jeńców, czyniąc ich bardziej podatnymi na manipulację psychologiczną. Tak w każdym razie uważały sowieckie władze. W rzeczywistości, wnikając w serca i dusze uwięzionych żołnierzy, muzyka Chopina, niczym modlitwa, na ogół wzmacniała determinację w obliczu zniewolenia.
W tym samym obozie starobielskim, gdyśmy brnęli po śniegu z wiadrami zupy dla kolegów albo dźwigali belki, nagle w twarz rzucało nam chrypiące radio strzępy Etiudy rewolucyjnej, Poloneza As-dur i zdawało się nam, jakby ta muzyka docierała tu tylko dla nas, tylko przez nas tu tajnie usłyszana, że nam na pomoc została napisana, byśmy się na nowo odnaleźli poprzez tę scalającą nas wszystkich jedyną wibrację i jedyny rytm[68].
Bolszewicy byli sumiennymi archiwistami. Po przybyciu do obozu od każdego jeńca pobierano odciski palców i robiono mu zdjęcie; jedno en face, następne z profilu, lewego i prawego. Wszyscy musieli wypełnić drukowany formularz, podając wymagane dane dotyczące swojego życia, pracy i rodziny. Lęk przed przesłuchaniem, na który nikt nie był uodporniony, stanowił jedną z najokropniejszych stron obozowego życia. Ponieważ Stalin lubił pracować do późnej nocy, ogromna sowiecka biurokracja musiała się odpowiednio dostosować; jeńcy byli wzywani przez strażników w środku nocy. Wyrwani ze snu, wyciągnięci z łóżka, zmuszeni ubrać się w pośpiechu, prowadzeni z baraków do pokoju przesłuchań, popychani przez strażników z bagnetami – wszystko po to, żeby manipulować jeńcem, wzmagając w nim poczucie bezbronności i strach. Przesłuchania ciągnęły się godzinami, często do chwili, kiedy na niebie świtał poranny brzask. Stosowano rozmaite metody; każdy przesłuchujący miał własny styl. Bywało, że proszono jeńca, by usiadł, albo kazano mu stać. Przesłuchujący palił – mógł poczęstować jeńca papierosem bądź nie, zaproponować herbatę albo nie. Wyszukana grzeczność stanowiła jedną z póz, jakie mógł przybrać śledczy, uznając człowieczeństwo jeńca. Inną były krzyki, groźby, ostentacyjne wymachiwanie rewolwerem i walenie nim w biurko. Pytania dotyczyły głównie poglądów politycznych jeńca, jego przynależności partyjnej i stosunku do ZSRR.
Prowadzący przesłuchania funkcjonariusze NKWD dysponowali bardzo zróżnicowanymi umiejętnościami. Zdolni do zadawania tortur fizycznych, często ledwie umieli czytać i pisać we własnym języku, większość nie znała polskiego. Wielu nie miało pojęcia o świecie, z którym polscy oficerowie byli obeznani. Często prowadziło to do nieporozumień. Niektórzy po mistrzowsku wywierali presję psychologiczną na przestraszonych więźniów, sondując ich gotowość do współpracy w roli informatorów. Śledczy zazwyczaj próbowali zdezorientować jeńca, zadając mu pytania o sprawy na pozór z niczym niezwiązane, w nadziei, że podstępnie wydobędą z niego wyznanie czegoś, o czym w ogóle nie myślał, że może mu zagrażać. Niektórzy żołnierze byli wzywani na przesłuchania kilka razy w ciągu długich miesięcy, innych przesłuchiwano co noc przez dwa lub trzy kolejne tygodnie. W pokoju niemal zawsze obecny był milczący podwładny śledczego. Za każdym razem procedura przesłuchiwania zaczynała się od nowa. Sporządzano obszerne protokoły. Dla każdego jeńca prowadzono, aktualizowane po każdym przesłuchaniu, akta z zarejestrowanymi uwagami śledczego oraz datami i godzinami spotkań. Przesłuchania te uważano za ściśle tajne. Jeńców przestrzegano, że w żadnych okolicznościach nie mogą zdradzać ich treści.
Wszyscy przechodziliśmy przez liczne, przeważnie nocne, badania, bardzo różne w natężeniu i formie. Próby szantażu, nawet przekupywania, były na porządku dziennym. Styl badania był nadzwyczaj różnolity, od uprzejmego indagowania o wojskowe poglądy na ówczesną sytuację militarną przez przybyłych z Moskwy wyższych urzędników NKWD, aż do badań, które trwały trzy doby z rzędu, prawie bez odpoczynku, do rozczulania się: „ach, biedna wasza młoda żona, nigdy już was więcej nie zobaczy, jeżeli nie powiecie... jeżeli nie zobowiążecie się...”. O ile wiem, podczas badań w Starobielsku nie bito i nie katowano jak w więzieniach we Lwowie, w Kijowie, w Moskwie i w tylu innych miejscach.
Ja osobiście nie byłem specjalnie męczony podczas badań ani fizycznie, ani nawet moralnie. Parogodzinne badania prowadzone przeważnie późno wieczorem, które przeżyłem, miały również elementy humorystyczne. (Zresztą humorystyczne dla mnie dzisiaj, nie wtedy, kiedy wiedziałem dobrze, że od jednego niebacznego słowa wypowiedzianego przeze mnie, od jednego odruchu humoru mego rozmówcy zależy cały mój los). Badało mnie trzech NKWD-zistów. Dowiedzieli się ode mnie, że w przeciągu ośmiu lat pracowałem w Paryżu jako malarz. Było to dla nich podejrzane.
„Jakie wskazówki dał panu Minister Spraw Zagranicznych, kiedy pan wyjeżdżał do Paryża?” – pytał mnie badający.
Odpowiadałem, że minister nie wiedział nawet, że wyjeżdżam.
„A więc co nakazał panu zastępca ministra”.
„Ależ i on nie wiedział o moim wyjeździe” – odpowiadam, przecież jechałem jako malarz, nie jako szpieg.
„Czy pan myśli, że my nie rozumiemy, że pan właśnie jako malarz mógł narysować plan Paryża i ten plan przesłać ministrowi do Warszawy?”
Nie mogłem w żaden sposób wytłumaczyć mojemu rozmówcy, że plan Paryża można dostać za kilkadziesiąt centymów na każdym rogu ulicy w Paryżu i że malarze polscy jeżdżący do Paryża nie byli szpiegami rysującymi tajne plany. Do końca nikt z badających mi nie uwierzył, by można było wyjeżdżać za granicę w innych celach niż szpiegowskie.
Nie miałem zaszczytu być badany przez wytrawnych speców[69].
Dość rozbrajająca relacja Czapskiego z takiego spotkania brzmi beztrosko, niemal uroczo. Nie pisał, w jak poważnym był wtedy niebezpieczeństwie. Jego komentarz, że „badania [...] miały również elementy humorystyczne”, brzmi nonszalancko. Śledczy sprawiali, że jeńcy wili się jak w ukropie. Bez względu na to, w jak fatalnym położeniu znalazł się cudzoziemski wróg w ZSRR, jego sytuacja zawsze mogła się pogorszyć, i to zdecydowanie. Czapski nie próbuje wypowiadać się w imieniu innych jeńców obozu, opisuje tylko własne przeżycia. Ale wie, co pisze. Opisana scena wydaje się błazenadą, lecz jest klasyczną sceną orwellowską – jeniec mógł się zetknąć na przemian z porażającą głupotą i czymś w rodzaju złośliwego uporu.
Z innej perspektywy pozwala nam spojrzeć na życie obozowe autor wspomnień z obozu w Starobielsku, człowiek, który był Czapskiemu przyjacielem i współwięźniem, Bronisław Młynarski. Był on synem kompozytora Emila Młynarskiego, współtwórcy, dyrektora i pierwszego dyrygenta Filharmonii Warszawskiej. Porównanie opisów życia w Starobielsku u Czapskiego i Młynarskiego równie dużo mówi o ich autorach, co o wydarzeniach, w których uczestniczyli. Czapski, którego książka ukazała się wkrótce po wojnie, starał się obiektywnie patrzeć na świat oczami malarza, a Młynarski, pisząc wspomnienia wiele lat po wojnie, w centrum opowieści umieszcza siebie. Wspomnienia Młynarskiego potwierdzają relację Czapskiego i pozwalają ocenić jego obiektywizm. Sprawozdanie z odwiedzin u Czapskiego w obozowej izbie chorych jest bardziej drastyczne i niepokojące niż jakiekolwiek napomknienia samego malarza na ten temat.
Odwiedzałem tam mego drogiego przyjaciela J., gdy w gorączce, trawiącej go od kilku tygodni, pluł gruźliczą krwią. Cieszył się na mój widok. Unosił głowę z poduszki, różowe plamy barwiły jego zapadnięte policzki, długie nogi wyłaziły daleko za pręty małego łóżka. [...] – kościstymi długimi palcami tkliwie gładził żółtawe gładkie płótno i szorstki koc [...] – „Ze strachem myślę o powrocie tam do was na te opluskwiałe prycze, gdy, da Bóg, wyliżę się z choroby. Rozstać się z łóżkiem..., a przede wszystkim z ciszą, tą rozkoszną ciszą! I wpaść znowu w ten wieczny potworny zgiełk i hałas – gorszy chyba od wszystkiego!”
Uspokajam go, trzymam jego wychudłe drżące ręce; staram się go pocieszyć [...].
Głowa opadła na poduszkę, przymknął powieki, leżał tak chwilę cichutko. Jedynie uśmiechem na spieczonych ustach wyrazić chciał, że nie śpi. Czuję się przykuty wzrokiem do tej głowy, jakbym ją po raz pierwszy widział. Co za bajeczne malarskie studium! Tylko że on jest malarzem, nie ja. Czaszka wielka, podłużna, o wyniosłym czole, suchy, orli nos wysoko wyrasta z zapadniętych oczodołów i wklęśniętych skroni. Rudosiwe gęste i długie włosy zrastają się na policzkach z kilkutygodniową brodą. Wyglądał jak święty...
„Nie odchodź jeszcze – wyszeptał – posłuchaj:
Je sens vibrer en moi toutes les passions
D’un vaisseau qui souffre;
Le bon vent, la tempête et les convulsions
Sur l’immense gouffre
Me bercent. D’autre fois, calme plat, grand miroir
De mon désespoir!...
To z Baudelaire’a La Musique. Posłuchaj jeszcze...”.
Gorączka go trawi. Dodaje jeszcze strofę z Apollinaire’a, potem ledwo dosłyszalnie maluje obrazek z dzieł Prousta, którego uwielbia.
Nagle wypręża się, prawie unosi się cały. Wydaje się olbrzymem. Straszny kaszel go porywa i dusi. Tłumi go, przykładając do ust zsiniałych zakrwawioną szmatę. Spazmy trwają jeszcze długą chwilę[70].
Młynarski opuszcza przyjaciela, przegnany od łóżka chorego przez wrzaskliwą pielęgniarkę. Znalazłszy się z powrotem na zlodowaciałym śniegu, wspomina głos Czapskiego recytujący fragmenty francuskich wierszy, ale gdy wraca do wyziębionego baraku, ich magia się rozwiewa, zostaje tylko przygnębienie. We własnym opisie czasu spędzonego w obozowym szpitalu Czapski nie cofa się przed stwierdzeniem, że jego stan był poważny, szybko jednak przechodzi do zjadliwej pobocznej uwagi o wyposażeniu szpitala, kończąc optymistycznym podsumowaniem swojego przedłużonego pobytu:
Bardzo prędko po przybyciu do obozu zachorowałem na płuca. Z 40-stopniową gorączką, plując krwią, dostałem się do izby chorych. Opowiadano mi jak w bajce, że jest tam wanna, że można się wykąpać. Rzeczywiście zaprowadzono mnie do pokoiku z wanną. Wanna jednak była dziurawa, a na jej dnie stała miska z zaledwie ciepłą wodą. To było wszystko. Niemniej jednak otrzymałem czystą koszulę i kiedy położono mnie w malutkim pokoiku z 5 ludźmi chorymi na suchoty, miałem wrażenie, że jestem prawie w raju.
Leczyli nas koledzy, polscy lekarze, i jedna młoda lekarka bolszewicka, troskliwa, inteligentna, którą wszyscy pacjenci wspominają z wdzięcznością.
Dziwnie to brzmi, ale muszę przyznać, że te trzy czy cztery tygodnie spędzone w szpitalu zaliczam do prawie szczęśliwych. [...]
Po nieustającym, gwałtownym napięciu nerwów, po dniach sponiewierania i życia w gęstym, zawszonym tłumie ludzi w rozpaczy, mogłem leżeć bez ruchu w czystej koszuli, w pokoiku, gdzie nas było pięciu, a nie stu. Wpływało to również bardzo na ten stan „szczęśliwy”.
Potem gorączka zaczęła spadać, wracały siły. Wówczas postanowiłem się ratować od rdzewienia umysłowego, próbowałem wieczorami, gdy koledzy już spali, pisać historię malarstwa z pamięci, od Davida do naszych czasów[71].
[68]Idem, Na nieludzkiej ziemi, Instytut Literacki, Paryż 1949; cytat za wyd.: Czytelnik, Warszawa 1990, s. 249.
[69]Idem, Wspomnienia starobielskie, op.cit., s. 37–38.
[70] Bronisław Młynarski, W niewoli sowieckiej, Gryf, Londyn 1974, s. 145–146.
[71] Józef Czapski, Wspomnienia starobielskie, op.cit., s. 32, 33.
Z książki: Prawie nic. Józef Czapski. Biografia malarza
Autor Eric Karpeles
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.