czwartek, 8 lutego 2024

Barnevernet i Polski Rambo


Polski Rambo

Niektórzy rodzice nie próbują nawet walczyć w sądzie. Uważają, że norweski system jest zepsuty do cna, a jedynym sposobem na odzyskanie dziecka jest porwanie. W praktyce na ten desperacki krok decydują się nieliczni, ale wielu go rozważa. Wśród znajomych zawsze znajdzie się ktoś, kto zapyta: „A próbowaliście dzwonić po Rutkowskiego?”.

Po odbiciu Nikoli to norma.

W czerwcu 2011 roku detektyw Krzysztof Rutkowski zapakował do czarnego audi ekipę TVP i wyruszył pod Larvik, gdzie Barnevernet odebrał Helenie i Arkadiuszowi dziewięcioletnią Nikolę. Tam wraz z rodzicami opracował misterny plan: Nikola ma czekać na sygnał, a gdy nadejdzie pora – złapać linę alpinistyczną, przyczepić się i spuścić z pierwszego piętra.

Jak wymyślili, tak się stało. Rodzice zastępczy zorientowali się dopiero rano, gdy auto z rodzicami i dziewczynką było już w Danii.

Skuteczną akcję Rutkowskiego można obejrzeć w filmie dokumentalnym Ucieczka z raju. Pomija on tak drugorzędne kwestie, jak stanowisko Barnevernetu (jeśli urząd odmawiał komentarza, zawsze można było zacytować decyzję o zabraniu dziecka), za to przytacza tytuł wcześniejszego artykułu w „Super Expressie”: Dramat polskiej rodziny. Odebrano im córeczkę, bo… była smutna.

Po odbiciu Nikoli i emisji filmu o sprawie zrobiło się jeszcze głośniej. W lipcu Norwegia zwróciła się do polskiego Ministerstwa Sprawiedliwości o zwrot dziecka. Jednak – to już zupełny happy end – sąd w Szczecinie odmówił. Dziewczynka została w Polsce.

W zrozpaczonych emigrantów wstąpiła nadzieja: może tak da się wygrać z systemem?

– Od czasu Nikoli mieliśmy piętnaście podobnych spraw: Polacy, Litwini, Rosjanie. Nawet jeden Szwed się zgłosił, co mieszkał w Norwegii – mówił mi Rutkowski.

Spotkaliśmy się w Warszawie wiosną 2015 roku, prawie cztery lata po akcji. Wyjaśnił, że do Norwegii już nie jeździ, wysyła tylko swoich ludzi, bo jest „zbyt znany”. Tamtejsze media, choć zniesmaczone porwaniami, faktycznie ochrzciły go mianem „polskiego Rambo”.

– Ostatnio główna telewizja norweska robiła o mnie reportaż dla wiadomości. Skwitowali go jednym: co by pan zrobił, jakby panu Barnevernet zabrał juniora? Obok stała potężna giwera. Przeładowałem i skierowałem w kierunku kamery.

„Polski Rambo” – jak zwykle ubrany na czarno, z telefonem przyklejonym do dłoni – wyłożył mi swój punkt widzenia na norweski system opieki, bawiąc się kluczykami od swego audi.

– Dzieci w Norwegii nie wolno przytulać, nie wolno się z nimi bawić w sposób frywolny. Lanie absolutnie prowadzi do aresztu. Wiadomo, że nasze z Polski, z byłego bloku wschodniego, są traktowane zupełnie inaczej. Są obdarzane ciepłem, przyjaźnią, miłością, pocałunkami, co w Norwegii bardzo się nie podoba. To specyficzny kraj. Niejednokrotnie sen o raju na ziemi rozbija się o to, że dziecko idzie smutne do przedszkola czy szkoły – i jest zabierane.

Zapytałem, czy nie obawia się, że niektórym rodzicom jednak trzeba było odebrać dzieci. Uśmiechnął się pod nosem.

– Oceniamy najpierw sytuację. Widzimy, kto do nas przychodzi. Nasi ludzie jadą na miejsce do domu. Patrzymy, jakie warunki, czy nie nadużywają alkoholu. Wie pan, to są szczegóły.

– A czy zdarzyło wam się nie przyjąć zlecenia?

– Nie.

Odbicie dziecka „z wykorzystaniem dobrych środków technicznych” kosztuje średnio od sześciu do dziesięciu tysięcy euro. Choć w niektórych wypadkach, na przykład trzynastoletniego Saszy Frołowa, który sam zadzwonił po pomoc, Rutkowski „działa społecznie” lub przynajmniej obniża cenę.

W akcji biorą udział minimum dwa samochody z czterema pracownikami. Jeden „czyści drogę”: sprawdza, czy nie ma blokady, informuje o patrolach drogówki. Drugi wiezie dziecko. Dobrze mieć w ekipie kobietę, bo w razie dyskusji na granicy „jest lepiej postrzegana”.

– Granice nie są szczelne. Są lajtowe. Wie pan, nie wszystkim się chwalimy. Powiem tylko, że zgłosił się do nas nawet pracownik polskiego korpusu dyplomatycznego, choć nie z Norwegii. Tam miał córkę. Zabrali mu jedno dziecko, szykowali się na drugie. Przywieźliśmy dwoje.

W czerwcu 2016 roku portal Patriot24.net podał, że powstaje „lista Rutkowskiego” – „spis dzieci na wzór listy Schindlera, które należy wydobyć z norweskiej niewoli socjalnej i zwrócić rodzicom”.

– Nie ma zgody na zniewalanie dzieci i ich rodziców w świetle chorego, patologicznego prawa przyjętego przez władze Norwegii. Tworzymy listę dzieci, które trzeba wyciągnąć z tajnych rodzin zastępczych, często homoseksualnych i z dewiacjami seksualnymi. I oddać naturalnym rodzicom, którzy z tęsknoty odchodzą od zmysłów – miał powiedzieć portalowi „polski Rambo”.

Rodzice, którzy decydują się na porwanie, czasem nie zdają sobie sprawy z ryzyka. Jeśli zostaną złapani, grozi im więzienie. Nieudana próba dramatycznie zmniejsza też szanse na odzyskanie dziecka w sposób legalny. Ci, którzy stracili prawo do opieki na stałe i przegrali apelację w sądzie, mogą raz w roku wnosić o powtórne zbadanie sprawy.

Polskie sądy nie zawsze zachowują się tak jak ten w Szczecinie. Znam przypadek, w którym matka przewiozła swe dzieci do Polski wbrew wyrokowi norweskiego sądu (akurat bez udziału Rutkowskiego), a polski sędzia nakazał ich powrót do Norwegii.

Po spotkaniu z Rutkowskim napisałem do matki Nikoli, proponując spotkanie. Chciałem zobaczyć, jak żyje się jej córce kilka lat po głośnej akcji. Odmówiła.

Trud zbadania jej sprawy zadała sobie Ewa Winnicka w artykule dla „Polityki” z 4 stycznia 2012 roku. Z racji parabolicznego języka opowieści niełatwo wyłuskać z niej fakty, ale wygląda na to, że Nikola była świadkiem awantur rodziców (w tym przemocy), że rodzice wplątywali ją w owe awantury, że poskarżyła się w szkole na brak jedzenia, a Barnevernet starał się wcześniej pomóc (na przykład zapewniając terapię dla matki w depresji i pomoc w lekcjach dla Nikoli), lecz rodzice tego nie chcieli.

Według tabloidu „Verdens Gang” w ostatniej dekadzie norweskie Ministerstwo Sprawiedliwości zwróciło się do różnych państw o zwrot ponad pół tysiąca porwanych dzieci. Typowy przypadek dotyczy wcale nie podopiecznych Barnevernetu, lecz małżeństwa mieszanego: jedno z rodziców to Norweg, drugie – obcokrajowiec. Rozwodzą się, sąd przyznaje opiekę Norwegowi. Zdesperowany partner wywozi dzieci do swojego kraju.

Czasem taka sprawa ma ciąg dalszy. Zdarza się bowiem, że obce sądy, tak jak w sprawie Nikoli, nie przychylają się do wniosku Norwegii. Wtedy do akcji wkraczają prywatne firmy – „norwescy Rutkowscy”. W ciągu dziesięciu lat przewiozły one do Norwegii dwieście trzydzieścioro siedmioro dzieci.

Najemnicy działają na granicy prawa i choćby dlatego wyobrażanie sobie, że zatrudnia ich Barnevernet, byłoby absurdem. Zlecenie daje zwykle norweski rodzic, by odbić dziecko byłemu partnerowi za granicą.

(...)

Biuro porad

Dorota z Kristiansand stara się pomagać Polakom zupełnie inaczej: prowadzi facebookową stronę „Moje doświadczenia z Barnevernet”, która w lipcu 2016 roku miała ponad 2,1 tysiąca członków (to najprężniejsze forum na ten temat w polskim internecie). Udziela też darmowych porad przez telefon. Dzwonią do niej Polacy z całej Norwegii.

– Papierki to nie dla mnie. Skupiam się na człowieku, jego historii, psychice. Najważniejsze, by miał dużo siły do walki o swoje dziecko – opowiadała mi Dorota.

Dorota nie lubi pisać maili. Woli gadać (jak mówi, zawsze była gadułą). Zauważyła, że przez telefon ludzie mniej się krępują, łatwiej opowiadają o problemach.

Najpierw wypytuje ich o szczegóły sprawy. Ile lat ma dziecko. Kiedy przyjechali. Skąd ten donos, czy mieli problemy ze szkołą, a może z sąsiadami. Notuje wszystko na brudno. Mogłaby stworzyć opasłą kartotekę, ale po zakończeniu sprawy wszystko wyrzuca.

Telefony są przeróżne, zwykle błahe. Jakiś Norweg z góry doniósł na polską sąsiadkę, że jej dziecko płacze. Kobieta wyjaśniła służbom, że jest małe, to płacze. Taki ma charakter. Zamknęli dochodzenie.

Ale zdarzają się i poważne sprawy.

Dzwonią też ci, co nie mieli styczności z Barnevernetem. Matka wchodzi na forum i włos jej się jeży. Pisze: „Czy naprawdę tak łatwo stracić dziecko?”. Dorota odpisuje: „Zadzwoń, to pogadamy”. Tłumaczy, że wszystko zależy od zarzutów, gminy, zachowania rodziców. Nie ma reguły, każdy ma swoją historię.

– Ja jestem od tego, żeby wyczuwać. Rodzice są spanikowani. Czują, że trafili pod kosę. W tym momencie mogą nie myśleć logicznie. Staram się ogarnąć za nich bałagan. Niektórych trzeba ostro ustawić: weź się w garść, tu chodzi o twoje dziecko!

Jeden musi odstawić alkohol. Drugi zacząć pracować. Raz zadzwoniła rodzina, którą gang zmuszał do sprzedawania narkotyków. Dopiero po naleganiach Doroty zaczęli współpracować ze swoją adwokat.

– Zwykle jak widzę, że rodzina jest w porządku, to mówię: „Wszystko musi być wyreżyserowane na tip-top”. Jak przyjdą, w domu ma być czysto. Macie ich poczęstować kawą i ciastem. Zawsze powtarzam, że Barnevernet patrzy na rodziny przez wycięty szablon. Jak coś wystaje, to rodzina już jest dysfunkcyjna. Mnie zależy, żeby trzymać ją w kupie. Oni patrzą tylko na dziecko.

Najważniejsze, by rodzic nie stracił nad sobą kontroli.

– Nieraz dyktuję im całe zdania, bo na Norwegów strasznie działa, jak ktoś mówi ładnie i wzniośle. Ale uwaga, to ma wypaść naturalnie!

Jedno z ulubionych zdań Doroty brzmi: „Aby dziecko weszło w nasz świat, trzeba najpierw wejść w jego świat”. Norweg słyszy to i dziwi się: „Proszę, jacy mądrzy!”.

Inne zdanie: „Burzycie nam nasz tryb życia codziennego”. Tak można powiedzieć Norwegowi, żeby się odchrzanił, a on jeszcze się ucieszy – że wszystko takie ułożone.

Polak ma być uprzejmy i współpracować z Barnevernetem – a przynajmniej udawać, że współpracuje. Bunt nic nie da, bo to oni mają władzę. Jak będą proponować pomoc, trzeba się zainteresować. A na koniec powiedzieć: „Świetnie, jak będziemy potrzebować, to się zgłosimy”. Inaczej ma się wyjęte kilkanaście godzin z życiorysu. No, chyba że sprawa jest poważna. Wtedy trzeba przyjąć ofertę.

W jednej sprawie ojciec był agresywny, gdy odbierano mu dziecko. Groził, wyzywał.

– Spokojnie. Masz to w papierach, ale teraz racjonalnie się wytłumacz – poradziła mu Dorota. – Powiedz, że uniosłeś się, bo jesteś ojcem, a każdy ojciec będzie bronił swego dziecka.

– Kochającym ojcem – dodał.

– O, jeszcze lepiej. To mi się podoba. Powiedz, że każdy popełnia błędy. Nie ma ludzi bez skazy, ale chcesz z nimi współpracować.

Większość osób dzwoni wieczorem. Gdzieś od wpół do ósmej rodzina nie ma już szans, by dodzwonić się do Doroty. Kiedyś w niedzielę mąż schował jej telefon. Chciał, żeby odpoczęła.

– Ale ja lubię to robić. Mogę być nie wiem jak zmęczona, przysypiać na fotelu przed telewizorem. Rodzic do mnie dzwoni – i wchodzę na inny poziom świadomości, nie wiem, jak to powiedzieć. Staję na baczność. I naprawdę czasem zastanawiam się, skąd biorę te wszystkie słowa.

Dorota do niedawna prowadziła własną firmę, która zajmowała się sprzątaniem, budowlanką, wynajmem pracowników. Teraz przejął ją mąż, a ona skupia się na poradach. Założyła stowarzyszenie, wciągnęła do współpracy prawnika i parę innych osób. Chce wspierać sprawy Polaków w Strasburgu.

Z wykształcenia jest pielęgniarką. Próbowała też studiować psychologię, ale musiała rzucić studia, bo nie miała czasu na wychowywanie dzieci: Patrycji (dziś dwadzieścia lat) i Adriana (trzynaście lat).

Do Norwegii przyjechała w 2008 roku za mężem, który rok wcześniej zaczął tam pracować na budowach. Początki były ciężkie: mieszkali we czwórkę w jednym pokoju, gdy wstawała, musiała uważać, żeby nie nadepnąć na głowę córce, która spała na materacu. Gotowała na dwóch małych palnikach.

– Ale i tak było fajnie, bo byliśmy razem. Świetny czas, nowe możliwości.

Po pewnym czasie wynajęli większy pokój z piętrowym łóżkiem, szafą, telewizorem. Mieszkali w kamienicy: oddzielna kuchnia, korytarz, zamknięte podwórko. W lato wpadało pełno znajomych. Czasem przychodził właściciel Chińczyk i spał u nich na podłodze.

Minął kolejny rok. Wynajęli domek pod Kristiansand. Patrycja szybko nauczyła się norweskiego. Na początku co tydzień oznajmiała, że wraca do koleżanek do Polski, ale w końcu jej przeszło. Dorota założyła firmę.

Właśnie w Kristiansand Adrianem zainteresował się Barnevernet.

Adrian już w Polsce bywał nieznośny. Dorota twierdzi, że bardzo przeżył wyjazd ojca. Pokazywał, że jest mu źle. Jak zostawiła garnek z olejem – wylał. To samo z płynem do płukania. Pół dnia wycierała podłogi.

W Norwegii przedszkolanki zauważyły, że chłopiec ma problemy z mową. Używał nieadekwatnych słów. Kiedyś usłyszał słowo „lipa” i mówił tak, ilekroć chciał iść do łazienki. Trudno mu było określać czas. Zamiast „jutro”, „pojutrze” mówił: „Mama, ile razy będę musiał spać?”. Dorota biegała do różnych przychodni, ale żadna nie potrafiła postawić jednoznacznej diagnozy.

W 2010 roku Dorota sama zgłosiła się do Barnevernetu. Myślała: „Kto ma pomóc, jak nie oni?”. Akurat w tym samym czasie doniesienie w sprawie Adriana złożyła szkoła. Miał opowiadać w klasie o… satanizmie. Dorocie przypomniało się, że jakiś czas temu Patrycja włączyła na komputerze heavymetalowy teledysk. Adrian musiał go podejrzeć. Dorota wyjaśniła sprawę, obyło się bez dochodzenia – ale diagnozy dalej nie postawiono.

Wynajęła adwokata.

– Zrobił spotkanie ze szkołą i tymi wszystkimi konowałami z przychodni. Zażyczyłam sobie, żeby wypisali mi raporty, co robili przez tyle lat. Też jestem po szkole medycznej, to sobie poczytam. I wiesz co? Nagle diagnoza się znalazła: ADHD.

Adrian dostał leki. Brał je przez dwa lata. Zaczął jednak łysieć w trzech miejscach, a na plecach wyskoczył mu rumień. Gdy Dorota wczytała się w ulotkę, odkryła tyle skutków ubocznych, że tabletki trafiły do kosza.

Syn poczuł się lepiej, łysienie się cofnęło.

Mniej więcej wtedy szkoła złożyła drugie doniesienie do Barnevernetu. Niepokoiły ją opowieści Adriana, że widzi UFO, jeździ po nocy quadem, a jego matka całymi dniami leży w łóżku.

– Pomyśleli, że może jestem pijana, a ja wtedy po prostu chorowałam.

List wspominał też, że „matka interesuje się cudzym dzieckiem”.

Dorota:

– Chciałam naprawić relacje jednego ucznia, którego prześladowali inni. Najpierw podejrzany był mój Adrian, ale tak naprawdę prześladowali go wszyscy. Nagadałam Adrianowi, że jak ktoś przezywa Stefana, to ma mu pomóc albo to zgłosić. Pomogło – i dlatego próbowałam zorganizować w szkole zebranie, by powiedzieć rodzicom, jak postępować. To się nie spodobało.

Po spotkaniu w urzędzie pracowniczka Barnevernetu zapytała ją, czy wyraża zgodę, żeby porozmawiali z Adrianem w jego szkole. Odparła, że nie ma problemu.

Tamtego dnia autobus, który zawsze wracał ze szkoły, miał spóźnienie. Siedziała w oknie, wpatrując się w pustą ulicę.

Gdy zobaczyła go w oddali, ze szczęścia wybiegła z domu w klapkach. Wzięła jego tornister. Syn zdziwił się, że ścisnęła go tak mocno.

– Był w szoku, bo nigdy się tak nie zachowywałam. Wiem, co mogą czuć rodzice, którzy tracą dzieci, kiedy one nie wracają. Trochę tego zaznałam.

Jej sprawa skończyła się po pierwszej wizycie. Dorota zaczęła wtedy czytać o Barnevernecie w sieci. Nie chciało jej się wierzyć, że tyle rodzin ma problemy. Znajoma z Sandnes na zachodzie kraju, która sama trochę doradzała, skierowała do niej parę osób.

Wkrótce zaczęli dzwonić inni.

Z książki Macieja Czarneckiego 

Dzieci Norwegii O państwie (nad)opiekuńczym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.