(...)
A przecież Ymca sama w sobie była już miejscem elitarnym. Jeśli ktoś nie potrafił się dopasować do atmosfery tego miejsca, odchodził. W stosunku wielu ludzi do siedziby chrześcijańskiego stowarzyszenia było coś z uczuć chama zaproszonego do królewskiego zamku. Z podziwu nie napluje na podłogę, ale więcej nie przyjdzie, nienawidząc z daleka.
Charakterystyczne, że w Ymce prawie w ogóle nie mówiło się o polityce.
– Zbyt wielu było wśród nas zaplutych karłów reakcji z „Zośki”, „Wachlarza”, „Baszty” – wspomina Malento, w czasie Powstania kapral podchorąży „Góral” z batalionu „Parasol”. – Za dużo każdy z nas miał do stracenia.
Tyrmand wyróżniał się nawet pośród tych, którzy mieszkali w Ymce. Miał styl, co podobało się dziewczynom, ale mniej mężczyznom. Na tle gruzów i zmęczonych, szarych, ubogo ubranych warszawiaków on wyróżniał się swoją elegancją w zachodnim stylu.
– Wyglądał na kogoś na pograniczu między Arabem, Żydem a Francuzem – mówi Malento. – Sam mówił, że ojciec był Ormianinem, a matka Francuzką.
Wpadał czasem do stołówki i pytał:
– Chłopaki, który mógłby pożyczyć mi pięćdziesiąt złotych? W zamian będę mu czyścił buty przez dwa tygodnie.
Pieniądze zawsze zwracał na czas, a buty rzeczywiście czyścił.
Drażnił swoją innością
– Pierwsze lata po wojnie były okresem specyficznym – mówi Tadeusz Reindl. – Młodzi ludzie, którzy zamieszkali w ocalonym budynku Ymki, dojrzewali podczas okupacji, w warunkach nienormalnych.
Potem, po wojnie, także nie było normalnie. Były tematy, które woleli w rozmowach omijać. Każdy miał jakieś tajemnice z przeszłości, które mogłyby przeszkodzić mu w studiach czy pracy. Lepiej było nie pytać, żeby nie zostać zapytanym.
– Dopiero kilkadziesiąt lat po wojnie dowiedziałem się, że mój bliski kolega był w Powstaniu i to w tym samym batalionie – dodaje.
O Tyrmandzie też wiedzieli niewiele, choć Reindl czas jakiś mieszkał nawet w pokoju naprzeciwko. Widywał wtedy przychodzącą do niego piękną brunetkę w mundurze UNRRA. To była Rysia.
Tyrmand bardzo chciał dostać się do istniejącego w Ymce klubu Marabut. Marabut był najlepszy w pływaniu – założył go przedwojenny azetesiak i pływak Zbigniew Maszner – i pierwszy w wymyślaniu kawałów. Tadeusz Reindl został prezesem klubu po Masznerze, kiedy ten wyprowadził się z Ymki, chyba nie mogąc wytrzymać dowcipów, które robili mu koledzy z własnego klubu.
Dali kiedyś w „Expressie” ogłoszenie: „Za dwie stare żarówki daję jedną nową”. Pod spodem adres Ymki i nazwisko Masznera. Żarówek nie było wtedy na rynku prawie w ogóle, więc do budynku przy Konopnickiej zaczęły zjeżdżać kobieciny z połowy kraju, dźwigając torby pełne spalonych żarówek i dopytując się o pana Masznera. Gdy dowiadywały się, że wszystko jest nieprawdą, raban był ogromny.
Kiedy indziej napisali: „Szukam suczki dla mojego jamnika” i znów nazwisko Masznera. Do Ymki natychmiast zaczęły schodzić się panie z ukochanymi suczkami w ramionach, gromadząc się i jazgocząc w hallu, który wtedy jeszcze wyglądał jak salon klubowy, a nie dworzec w Kłaju, w jaki później zamienili go harcerze.
Tyrmand bardzo chciał zostać marabuciarzem, ale w klubie sprzeciwiono się.
– Nasz stosunek do Leopolda był trochę lekceważący – wspomina Reindl. – On całym sobą prowokował w nas chęć drwin z niego.
Istniał w Ymce zwyczaj, że gdy ktoś przynosił z miasta stary dowcip, wszyscy wstawali i odśpiewywali mu sto lat. Opowiadający był wtedy pognębiony. Tyrmandowi nigdy nie udało się donieść na górę nowego kawału. Marabuciarze, którzy siedzieli na portierni, byli szybsi. Zbierali wszystkie nowe anegdoty i uprzedzali Tyrmanda. Przez to nie udawało mu się wkupić do klubu.
– Byłoby uproszczeniem powiedzieć, że nasz stosunek do niego wynikał z antysemityzmu – mówi Reindl. – To było raczej podrażnienie jego innością, jego odrębnością.
Tyrmand miał wyraźne cechy semickie, dodaje, a w nich tkwił pewien rodzaj lekceważenia dla Żydów, przeniesiony sprzed wojny. Wiadomo, goje byli i do wypitki, i do wybitki – oni, Żydkowie, byli słabsi i tchórzliwi. Z drugiej strony istniała świadomość, że Żydzi jako rasa starsza górują intelektem.
– A więc oni mądrzejsi, ale my silniejsi – mówi Reindl. – Była w nas jakaś dziwna chęć dokuczania mu, wybrzydzania, wywyższania się.
To mogło wpływać także na sposób bycia Tyrmanda, wywołując u niego potrzebę prowokowania odmiennością. W końcu, gdy nie chciano przyjąć go do Marabuta, założył własny klub. Nazwał go Tubylec.
Między Tubylcami, którymi byli między innymi Tyrmand i Wołosiuk, a Marabuciarzami odbywały się potem w sali gimnastycznej Ymki regularne mecze bokserskie.
Bezczelny Żydziak
To Julian Krasnodębski był autorem złośliwego dowcipu powtarzanego niemal przez wszystkich, którzy na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych mieszkali w Ymce. Po jakimś meczu koszykówki Krasnodębski pod prysznicem rzucił do Tyrmanda:
– Słuchaj, Poldek, jak chcesz się z nami kąpać, to albo zdejmij krzyżyk albo załóż kąpielówki.
Zaproszony przez Krasnodębskiego na wspominki o Tyrmandzie Jerzy Sobociński dodaje, że Tyrmand to był bezczelny Żydziak, tupeciarz rozpychający się łokciami. Mówi, że nie ma do niego żalu o to, że potraktował go w Dzienniku per „niejaki Sobociński”, ale o to, co pisał o bliskich mu przecież kolegach.
Tyrmand z dumą zanotował opowieść Sobocińskiego o tym, jaką sławą i mirem cieszy się w Zakopanem po opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” reportażu o Tatrach. I że górale szykują się, żeby „skatować” go wódką za „genialne mądralkowanie o górach”. Napisał o Sobocińskim: „...ten stary bandzior i alkoholik nie kłamie po wódce, raczej przed – i to dawało pewne gwarancje jakże przyjemnej dla mnie prawdomówności”.
– Był strasznym megalomanem i absolutnym egocentrykiem – mówi Krasnodębski. – Uważał, że zna się na wszystkim na świecie, a wszystko, co napisał, jest non plus ultra.
To widać nawet w tym, jak pisze o ludziach, dodaje.
– A przecież – uważa Sobociński – kiedy Tyrmand siadał przy stole z Krasnodębskim, który w Ymce był sekretarzem dyrekcji, czy ze Stanisławem Olszewskim, który kierował działem chłopców, to był malutki, mógł tylko słuchać. Nie znał Warszawy tak jak oni, a bardzo chciał jak najwięcej się o niej dowiedzieć.
„Niejaki Olszewski... – napisał Tyrmand – szybko wpadł na to samo, co ongiś Fenicjanie: pieniądze są w odległościach, zysk w tym, co dzieli potrzebujących, czyli w przestrzeni”.
– Bardzo chciał należeć do naszej paczki – wspomina Stanisław Olszewski, także zaproszony przez Krasnodębskiego. – I bardzo wsłuchany był we wszystko, co opowiadał mu Julek.
To Krasnodębski opowiadał Tyrmandowi o konikach przed kinami, handlu biletami i aferach w spółdzielni „Woreczek”, które on opisał później w Złym. Koledzy mogą to poświadczyć. Lowka Zilbersztajn, Olimpia Szuwar, prezes Merynos to kryptonimy osób, które istniały naprawdę. Tyrmand nie mógł ich znać.
– Nie mam pretensji o to, że mnie wykorzystał – mówi Krasnodębski – ale nie postawił mi za to nawet kawy.
Sobociński opowiada o grupie złotej młodzieży, dwustu może ludziach, którzy znali się jeszcze sprzed wojny i trzymali razem. Byli wśród nich Czartoryscy, Tyszkiewiczowie, był Fuks i Gebethner. Tyrmand bardzo chciał znaleźć się w tej grupie. Bez skutku.
– Nie przez wszystkich był tolerowany – tłumaczy Krasnodębski. – Patrzono na niego jak na dość dziwną figurę, która pojawiła się nagle nie wiadomo skąd.
Na tle tego środowiska nie istniał, musiał dopiero tworzyć swój obraz, dodaje Olszewski.
– Bardzo chciał dostać się do Marabuta – potwierdza opowieść Reindla – ale nie chcieliśmy go przyjąć. Nie pasował do nas.
Członkiem Marabuta można było zostać tylko wtedy, gdy zwolniło się miejsce. To znaczy wtedy, gdy ktoś z członków klubu wyprowadzał się z Ymki. Ponadto kandydat musiał przejść serię egzaminów, a na koniec opowiedzieć trzy dowcipy, których nikt inny nie potrafił dokończyć. Tyrmand próbował kilka razy, ale nie udawało się. Wreszcie przeszedł wszystkie testy, została mu już tylko ostatnia anegdota. Zaczął mówić i wszyscy zdrętwieli. Nikt nie wiedział, jak brzmi pointa.
– Przypadkiem był z nami brat jednego z kolegów – wspomina Olszewski – i nagle ten frajer z prowincji zaczął kończyć dowcip. Dobił Tyrmanda ostatecznie.
Mogli go nie przyjąć. Z satysfakcją.
Wszyscy trzej twierdzą, że wiele wyrażeń i zwrotów zawartych w Dzienniku 1954 Tyrmand wziął z ich języka. Na przykład sam nigdy nie powiedziałby: „Górale skatują cię wódką za mądralkowanie o Zakopanem”. To był ich slang, u niego zawsze brzmiało to sztucznie.
Jerzy Sobociński wspomina, że Tyrmand był stałym obiektem kawałów ymciarzy. Kiedy zaczął przyprowadzać do swego maleńkiego pokoju Bognę, Krasnodębski powiesił mu na drzwiach kartkę: Nie przeszkadzać! Przedszkole.
– Jego powodzenie u kobiet jest w Dzienniku bardzo rozdmuchane. Wcale nie było tak imponujące – dodaje Olszewski.
W jednej z szopek, przygotowywanych co roku w Ymce przez Kobylińskiego, Krasnodębskiego i Rudzkiego, kukiełka Tyrmanda na melodię Titiny śpiewała:
Ja się wcalę tym nie smucę, że otyli żyją krócej,
Titina, ach Titina, to jest melodia ma.
Na ślubie Krasnodębskiego Tyrmand zagrał na okarynie. Okaryna była amerykańska, taka, jaką dostawali żołnierze US Army razem ze specjalnymi książeczkami nutowymi. On skądś ją wytrzasnął, przyszedł na ślub i na rogu Smolnej i Nowego Światu zagrał Leśne nastroje, bo tylko tego się nauczył.
– Mieszkaliśmy w Ymce na Konopnickiej prawie dziesięć lat, nim wszystkich nas wyrzucono na Bielany – mówi Krasnodębski. – My we trzech zostaliśmy przyjaciółmi do dziś. Z Tyrmandem nikt z nas nie był w stanie się zaprzyjaźnić.
Ani wtedy, ani potem.
Chciał być dysydentem
„Przysiadł się Zygmunt Hiller z dziewczyną i Andrzej Deskur z żoną. To warszawka, specyficzna grupa społeczna, którą wyprodukował komunizm w swym wschodnioeuropejskim wcieleniu. (...) Tacy jacyś pokraczni i marni, zbanalizowani i rozrechotani, którzy z ironicznej ustępliwości zrobili wiarę i metodę” – pisał Tyrmand.
– W Dzienniku nie napisał o mnie ładnie – mówi Andrzej Descourse, bo tak wygląda prawdziwa forma jego nazwiska. – Myślę, że chciał na naszym przykładzie pokazać, jak zachowywała się wtedy młodzież, dobrze jeszcze pamiętająca dawną Polskę, a jednocześnie niemająca żadnych możliwości przeciwstawienia się temu, co działo się wokół.
Są sprytni, nieźle urządzeni, ubrani w dobre flanele, drogie krawaty, pisał Tyrmand. Żyją płytko, dużo piją, lubują się w ostrej, cynicznej rozmowie. Jedyną rzeczą, która zajmuje ich poza pieniędzmi, jest ambicja życia tak, jak żyją przedstawiciele ich klasy na Zachodzie. Pijąc wyszukane alkohole, chodząc do luksusowych nocnych lokali, wyjeżdżając do kurortów. Męczy ich tylko, że wszystko to mają na polską, ograniczoną skalę. Dobry alkohol musi im zastąpić sowiecki koniak, zamiast do kurortów jeżdżą do Zakopanego, a lokale z lustrzanymi parkietami udaje Kameralna. Tyrmand nie zostawił złudzeń, co myśli o ówczesnej, złotej warszawskiej młodzieży.
Poznali się w czasie najgorszym, w roku 1951. Andrzej Descourse wspomina, że po aresztowaniu w 1947 dmuchał na zimne.
Spotykali się, przerzucali dowcipami i sarkastycznymi uwagami. Tyrmand nigdy nie sprawiał wrażenia, że ich towarzystwo budzi w nim niechęć. W Dzienniku ukazał siebie w barwach znacznie korzystniejszych niż innych, tworząc dystans między sobą a tymi, których opisywał, wspomina Descourse.
– Było inaczej – dodaje. – Spotykaliśmy się, bo istniała między nami, często niewypowiadana, bo lepiej było wtedy za wiele nie mówić, nić porozumienia. Obaj byliśmy ludźmi, którzy nie potrafili pogodzić się z powojenną szarzyzną, zglajchszaltowaniem wszystkiego i wszystkich, terrorem na każdym kroku.
Tyrmand także nie demonstrował swego stanowiska w sposób otwarty, tłumaczy. Nie mógł tego, co myśli, ani napisać, ani wywiesić na ścianie. Ryzykował tak samo, jak wszyscy. Nosił więc kolorowe skarpety, wąskie spodnie, zajmował się jazzem. Jazz był niedozwolony, bo był amerykański. A więc jeśli ktoś zajmował się jazzem, był proamerykański i był dysydentem.
Lubił nosić przy sobie jakieś przemycone zagraniczne czasopismo, bo było to traktowane jako wykładnik światopoglądu. Jeśli komuś podobał się Zachód, to znaczy, że nie podobała mu się socjalistyczna Polska.
– A Tyrmand chciał być dysydentem, nie płacąc za to zbyt wysokiej ceny – powiada Descourse. – Zresztą jak wielu z nas.
D’Artagnan z parasolką
Z gmachu Ymki można było nie wychodzić całymi miesiącami. Szymon Kobyliński zarabiał pieniądze w pracowni grafików na antresoli, odbierał honorarium w kasie piętro wyżej, a wydawał je w restauracji na parterze. Na miejscu był teatr, kino, biblioteka, koncerty i pasjonujące towarzystwo, które zbierało się co wieczór. To był kombinat organizujący człowiekowi czas przez całą dobę.
Tyrmand stanowił jedną z ozdób Ymki, uważa Kobyliński.
– Choć traktowany był jak ktoś nie do końca poważny – opowiada. – Był bardzo sympatyczny, wykształcony, a jednak pod podszewką czuło się w nim pewne kabotyństwo.
Był aktorem i to bardzo dobrym. Grał Tyrmanda, postać przez siebie starannie wymyśloną i stworzoną. Składał się na nią jazz i zachodni styl, który próbowali naśladować warszawscy bikiniarze. Na tle przaśnej, powojennej rzeczywistości było to wszystko bardzo egzotyczne. Niektórzy, widząc go z nieodłącznym parasolem, który nosił jak Papkin swoją Artemizę, mieli go za postać z komedii. Chyba był przez ymciarzy, mówi Szymon Kobyliński, niedoceniany.
– Dopiero, gdy go zabrakło – dodaje – zrozumieliśmy, jak bardzo był to KTOŚ. Tylko Kisiel potrafił to od razu wyniuchać.
Wtedy nie wiedzieli jeszcze, że takich ludzi jak Tyrmand trzeba „jeść” natychmiast, mówi. Ale byli młodzi, wydawało im się, że na wszystko będą jeszcze mieli dość czasu. Zresztą nie dotyczyło to tylko Tyrmanda. Kobyliński spotkał kiedyś Tuwima, który zaproponował: Chodźmy na wódkę. Nie miał czasu, nie poszedł. Tuwim wkrótce potem zmarł i został żal. Dlaczego ja, cholera, nie poszedłem z nim na tę wódkę. Tak samo było z Tyrmandem.
W latach czterdziestych, gdy obaj mieszkali w Ymce, jazz schodził właśnie do podziemia. Rok 1948, wymuszone zjednoczenie partii, to była cezura, gdy na jazz zwaliły się wszystkie czerwone plagi. Dla amerykańskiej muzyki już nigdy nie miało być w Polsce miejsca. W łódzkiej bibliotece Ymki płyty z jazzem połamano, a książki o wrogiej muzyce spalono na stosie, tak jak wcześniej robili to hitlerowcy. W Warszawie zabroniono Tyrmandowi prowadzenia w Ymce wykładów, które ilustrował utworami z płyt albo muzyką graną na żywo przez kolegów. Waliło na te wykłady pół Warszawy.
– Muszę powiedzieć, że jego wykłady były bardziej interesujące niż to, co później o jazzie pisał – uważa Kobyliński. (...)
Mariusz Urbanek
Zły Tyrmand
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.