Holoubek wprowadził do polskiego teatru nową jakość. Nazywano go aktorem intelektualnym, z czego on się zawsze bardzo śmiał, ale coś w tym jednak było. On był filozofem teatru. Nie interesowało go sceniczne kuglarstwo, przebieranki ani nawet warsztatowa wirtuozeria. On to ostentacyjnie wręcz odrzucał. Nikogo na scenie nie udawał. Nie doklejał sobie nosa, nie chował się za kostiumem czy charakteryzacją. Zawsze był Holoubkiem. A istotą jego gry było poszukiwanie prawdy ukrytej w słowach sztuki i pomiędzy nimi. To było mi szczególnie bliskie. Właśnie ta jego osobność i wierność sobie tak mnie do niego przywiązały.
Jego przeciwieństwem był Tadeusz Łomnicki, z którym pracował pan we Współczesnym.
Tak. W czasach gdy zaczynałem pracę w teatrze, oni dwaj stanowili już dwa najważniejsze punkty odniesienia dla każdego młodego aktora. I dla teatralnej widowni także. Dwa rodzaje scenicznego mistrzostwa. Dwie całkowicie odmienne drogi. Dwie diametralnie różne osobowości. Tadeusz to był genialny Theatermacher przemawiający głównie poprzez formę. Bez reszty skupiony na doskonaleniu swojej wirtuozerii technicznej, swojego fenomenalnego warsztatu. To był prawdziwy kuglarz, chociaż raczej niebywale sprawny prestidigitator aniżeli czarodziej. Bo czarodziejem był Gustaw.
Tadeusz budował swoje role niczym zegarmistrz, dopieszczając najdrobniejsze detale formy, nadawał im pewien kształt, za którym się chował. Jak pan doskonale wie, forma jest również treścią. Holoubka w ogóle to nie interesowało. On był skupiony wyłącznie na jednym. Na znaczeniu. Sensie. I pieczołowicie oczyszczał swoje role ze wszystkiego, co mogłoby go od tego oddzielić. Gdzie Tadeusz dodawał jakieś gesty, grymas, szczegół, różne aplikacje, cały arsenał formy, z którego budował postać, tam Gustaw poszukiwał swego rodzaju ascezy i pozbywał się tego wszystkiego jak balastu. Jeden był antytezą drugiego. We dwóch stanowili dwa przeciwległe bieguny polskiego aktorstwa. Antypody.
Nic dziwnego, że tak zajadle ze sobą rywalizowali.
Ja do końca nie wiem, jak było z tą rywalizacją, jeśli chodzi o Gustawa. Mam wrażenie, że podchodził do niej z ogromnym dystansem i poczuciem humoru. Podobnie jak w ogóle do siebie. To była jedna z jego największych zalet. Oczywiście, zdarzały mu się jakieś drobne uszczypliwości pod adresem Tadeusza, ale odbierałem je raczej jako życzliwe kuksańce aniżeli złośliwości.
Łomnicki za to nie szczędził mu złośliwości. Słynne jest jego zdanie powtarzane nielubianym studentom na PWST: „No i po coś, chłopcze, poszedł na te studia? Przecież takim aktorem jak ja nie zostaniesz, a być takim jak Holoubek nie warto”.
Gustawa to zacietrzewienie Tadeusza niezmiernie bawiło. Podobnie jak niezwykła powaga, z jaką podchodził do własnej osoby. Zupełnie jak w tej bodaj najsłynniejszej anegdocie: Łomnicki za kulisami czeka na swoje wejście na scenę i wzdycha, patrząc na publiczność: „Jak ja im zazdroszczę, że będą mogli mnie dzisiaj oglądać”. W tej scenie jest cały Tadeusz. No przecież cudne!
Gdy po sukcesie Kariery Artura Ui Axer wyjechał na jakiś czas do Wiednia, w Warszawie mówiło się ponoć: „Axer wyjechał, a Uja zostawił w Warszawie”...
Tadeusz był w swoim podejściu do pracy bezkompromisowy, więc nie wszyscy go lubili. A jego brak dystansu wobec siebie czynił z niego wdzięczny obiekt żartów. Kiedyś, wkrótce po Panu Wołodyjowskim, chciał się w jakiejś sprawie spotkać z Holoubkiem. Dzwoni i mówi, charakterystycznie przeciągając niektóre samogłoski: „Guteeeeek? Seeerwus, Gucieńku kochaaany, musimy koniecznie porozmaaawiać, ale mam problem, bo ja jestem teraz straaasznie rozpoznawaaalny, więc musimy się spotkać w jakimś dyskreeetnym miejscu”. Umówili się w restauracji w Wilanowie. Środek tygodnia, wczesne popołudnie, w knajpie prawie pusto, tylko gdzieś pod oknem dwóch z lekka już zanietrzeźwionych obywateli. No i ledwie zdążyli usiąść, a jeden z gości od tamtego stolika w drodze do toalety niemal na nich wpadł. Stanął. Patrzy badawczo na Łomnickiego. W końcu odwraca się do swojego towarzysza i wrzeszczy na cały głos: „Stasiek! Chodź, zobacz, Podbipięta przyszedł!”. Holoubek zakrztusił się ze śmiechu, a Łomnicki aż poczerwieniał ze złości. No i nie pogadali.
Inna piękna anegdota o Tadeuszu dotyczy okresu stanu wojennego. Toczy się jakaś rozmowa o aktorskim bojkocie radia i telewizji, a któryś z młodszych kolegów mówi tak: „A może zamiast nie grać wcale, to my będziemy po prostu grać źle?”. Na co Łomnicki spojrzał na niego z ukosa i uciął: „Panu łatwo mówić”.
Kto był tym młodszym kolegą?
Zabij mnie, panie Marcinie, ale nie wiem. Opowiadano mi tę anegdotę w wielu wersjach i różne nazwiska się tam pojawiały. Zresztą to bez znaczenia, bo anegdota jest o Łomnickim, wspaniałym Tadeuszu Łomnickim. Dla niego teatr był, jak myślę, całym życiem. Sensem istnienia. To był wielki artysta całkowicie zatracony w swojej sztuce. Żyjący niemal wyłącznie dla niej. I to go odróżniało od Holoubka, dla którego teatr był tylko teatrem.
On mówił wyraźnie, że – owszem – teatr potrafi, a nawet powinien być czasem najważniejszą rzeczą w życiu, ale tylko na krótko, na chwilkę. Natomiast przez większą część czasu jest on zaledwie dodatkiem do życia. Takie rozumienie naszego zawodu jest mi bardzo bliskie. Tak staram się go uprawiać. Nie rezygnując z emocji, z prób wniknięcia jak najgłębiej w sens tego, co mam do wykonania na scenie, angażując się w pełni i uczciwie do końca. Ale zarazem mając wciąż z tyłu głowy taką świadomość, że jakiekolwiek sensy byśmy temu nadawali, to wciąż jest to tylko teatr, tylko praca. Czasem bardzo istotna, bardzo potrzebna i chwalebna, ale wciąż tylko praca. A prawdziwe życie jest gdzie indziej.
Potrafiłby pan zrezygnować z aktorstwa?
Sądzę, że tak. Raz nawet byłem już bardzo blisko takiej decyzji.
Kiedy?
W stanie wojennym, gdy władze rozpieprzyły Teatr Dramatyczny, w którym spędziłem dziesięć wspaniałych lat. Gustawa potraktowano wówczas w sposób haniebny. Został wezwany do Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego i bez słowa wręczono mu wymówienie. Pogoniono go jak pętaka z teatru, który zawdzięczał mu swoje najlepsze lata. To było gorzej niż chamstwo, władza pokazała wtedy skrajną arogancję. Odszedłem na znak protestu wraz ze sporą częścią zespołu i poważnie myślałem o tym, żeby rzucić wszystko w diabły i zostać na przykład taksówkarzem.
Musiał być pan wściekły...
Nie, proszę pana, nie byłem wściekły. Byłem totalnie, niewyobrażalnie wprost wkurwiony. Jednym ruchem rozpieprzono to, na co zespół wspaniałych ludzi pracował przez długie lata. Drugiego takiego teatru jak Dramatyczny Holoubka nie było i raczej już nie będzie. Nie zanosi się na to. Ani mnie, ani kolegom nic podobnego już się nie zdarzy.
Co tam było tak niezwykłego?
Przede wszystkim Gustaw Holoubek. Jego sposób uprawiania teatru, rozumienia teatru, obecności w teatrze. Jego styl dyrektorowania był absolutnie niepowtarzalny. On nie miał w sobie nic z urzędnika czy też administratora. Urzędował w bufecie, przy stoliku do gry w kości, w garderobach, gdzie wpadał pogadać, na korytarzach, w kulisach, no i wreszcie na scenie, na próbach. Z gabinetu korzystał rzadko, dokumenty podpisywał w biegu, ledwie na nie zerkając – we wszystkich sprawach papierkowych zdawał się na dyrektora administracyjnego, Mieczysława Marszyckiego. Jest takie powiedzenie, że dyrektor teatru to reżyser, któremu się nie powiodło, reżyser to aktor, któremu się nie powiodło, zaś aktor to człowiek, któremu się nie powiodło. No więc Gustaw był ucieleśnionym zaprzeczeniem tego powiedzenia na wszystkich poziomach. Powiodło mu się jako dyrektorowi, jako reżyserowi, jako aktorowi, a przede wszystkim jako człowiekowi.
To, że obdarzył mnie sympatią, a może nawet zaufaniem i przyjaźnią, traktuję jak wielki przywilej, wspaniały dar od losu. Jednym z moich najwspanialszych teatralnych wspomnień jest dzień, kiedy przeszliśmy na „ty”. Mogę panu nawet podać dokładną datę tego wydarzenia – to było 30 października 1978 roku, wczesnym popołudniem, zaraz po próbie do takiej sympatycznej farsy Andrzeja i Janusza Kondratiuków Remont. Gustaw przyszedł do mojej garderoby i mówi: „Słyszałem, że urodziła ci się druga córka?”. Odpowiadam: „Tak, panie dyrektorze, dzisiaj o świcie”. Na co on: „Wobec tego możemy chyba przejść na »ty«”. Odebrałem to jako wielki zaszczyt.
W moim życiu zawodowym Gustaw był bez wątpienia najbliższym mi człowiekiem. Ufałem mu bezgranicznie. Traktowałem jak mistrza.
I nigdy się pan przeciwko mistrzowi nie buntował?
Nie przypominam sobie, bym kwestionował jakąkolwiek jego decyzję. Co nie znaczy, że nie pojawiała się czasem mała polemika. Myśmy byli tego samego wyznania teatralnego. Obaj uważaliśmy teatr za dom prawdy. Każde spotkanie z nim było świętem. Zarówno prywatne, jak i zawodowe. Po wielu latach bez teatralnego etatu to właśnie ze względu na obecność Gucia w Ateneum przyjąłem propozycję pana Janusza Warmińskiego, który zaprosił mnie do swojego teatru. I siedzę tu już dwadzieścia cztery lata. Niestety, ostatnie siedem już bez Gucia – nie do wiary.
Świetnie wspominam naszą ostatnią wspólną robotę – Króla Edypa, sprzed trochę ponad dziesięciu lat. To było święto teatru. Święto słowa. Pusta scena. Żadnych dekoracji, światło zamiast scenografii. Ascetyczne kostiumy. Żadnych rekwizytów. Tylko aktorzy i widownia. Teatr w najczystszej postaci. Znakomity tekst, świetnie przetłumaczony na nowo przez Marcina Sosnowskiego. Bez zbędnych słów. Wyrazisty. Bardzo współczesny. Mistrzowski.
Taki był pomysł Gustawa. Nasz spektakl miał być maksymalnie surowy, ascetyczny, wręcz wyciosany siekierą. Tak by nic nie odwracało uwagi widzów od najważniejszego. Od pytań, które teatr stawia nam od swojego zarania. Dwa i pół tysiąca lat temu w Atenach Sofokles pochylił się nad tragizmem ludzkiego losu, nad naszą bezradnością wobec wyroków przeznaczenia i ten jego głos dobiegający z pomroki dziejów jest wciąż aktualny. Oto cud teatru!
Zwykle jednymi z trudniejszych spektakli są te oparte na lekturach szkolnych. Wycieczki uczniów bywają trudną publicznością, niełatwo utrzymać ich uwagę, burza hormonów robi swoje. Na naszego Edypa też przychodzili licealiści. I za każdym razem byliśmy świadkami cudu. Przed rozpoczęciem spektaklu na widowni jak w ulu – śmiechy, głośne rozmowy, żarty. Światła na widowni gasną, ale zabawa trwa w najlepsze. Reflektor wydobywa scenę z ciemności. Pierwsze wymiany dialogowe. I nagle widownia milknie. I trwa tak aż do końca spektaklu. Półtorej godziny. Ja taki rodzaj ciszy nazywam „ciszą milczącą”. To coś więcej niż brak dźwięków. To niemal fizycznie odczuwalne skupienie wszystkich widzów. Bardzo bliski, intymny kontakt z publicznością. To samo zresztą przydarzyło nam się w Stanach Zjednoczonych, gdzie pojechaliśmy z tym naszym Edypem. Chicagowskie Copernicus Center, wielka sala na dwa tysiące osób wypełniona do ostatniego miejsca. I w tej ogromnej ciemnej przestrzeni niewielki skrawek oświetlonej podłogi – scena. I kilkoro aktorów mówiących z niej w idealnej ciszy. Ciszy trwającej jeszcze długo po tym, jak wybrzmiała ostatnia fraza spektaklu: „Najgorszych nieszczęść człowiek sam jest winien, lecz nie jesteśmy panami wyboru. Bezsilnie patrząc, co jutro przyniesie, czekać musimy na wszechwładny wyrok tego, co z nami od samych narodzin, co losem naszym jest, naszym przeznaczeniem”. Trudno o bardziej aktualny tekst.
A rok po premierze Edypa banda gówniarzy mieniących się odnowicielami polskiego teatru czy jakoś tak paliła znicze pod Ateneum, uznając nasz teatr za „martwy”. Tak jakby życie teatru polegało na tym, by Hamlet paradował po scenie z przyrodzeniem na wierzchu. To nawet nie było draństwo. To było zwykłe skurwysyństwo. Wiem, że Gustaw bardzo to przeżył. Bardzo go to bolało. To był już właściwie czas jego powolnego odchodzenia, chociaż nie od razu to wtedy do mnie dotarło. Często rozmawialiśmy przez telefon, potem odwiedzałem go również w szpitalu. I kiedyś podczas jednej z naszych ostatnich rozmów powiedział mi wzruszony coś takiego: „Bardzo mi pomogłeś, nawet nie wiesz, jak bardzo. Dziękuję”. Nie wierzyłem, że to słyszę...
Ja Fronczewski
Piotr Fronczewski w rozmowie z Marcinem Mastalarzem
***
Tadeusz Konwicki w autobiograficznej powieści Nowy Świat i okolice. – A tu za nami, na wyższym stopniu trybuny, lokuje się jakaś wataha żulów warszawskich. Niepomni na to, że przed nimi siedzą szacowni kibice sportowi, zaczynają wrzeszczeć, rzucać mięsem, szamotać się, gwizdać, ryczeć.
Gucieńko, odziany z dystynkcją w sakpalto, odwraca się i grzecznie upomina młodzież, prosząc o spokój. Bogać tam, rwetes, wrzaski, nieprzystojne słownictwo jeszcze się wzmagają. Gucieńko słucha tego, jego piękne uszy czerwienieją złowrogo, nagle odwraca się błyskawicznie, łapie najaktywniejszego urka za łeb i przez własne ramię trzask jego pyskiem o własne kolano. Matko Święta, cała trybuna ucicha, chuligani milkną ze zgrozy, ten schwytany przez subtelnego Gucieńka żulik gramoli się z ziemi z rozkwaszonym nosem, a wtedy ich przywódca, wielki i barczysty drab, podnosi się z ławki i powiada z niesmakiem: Chodźmy stąd, bo tu granda siedzi”.
Anna Barc, wieloletnia kierowniczka działu administracji w Ateneum, daje przykład opowiadanego przez Holoubka zdarzenia, a może tylko jemu przypisanego i ubarwionego, świadczącego o dużym dystansie dyrektora do siebie. Jechał kiedyś pociągiem i na ogół był rozpoznawany, co bardzo go cieszyło. Tym razem jednak naprzeciwko niego w przedziale siedziała bardzo młoda dziewczyna, która nie zwracała na niego uwagi. Dyrektor chrząkał, wiercił się, aż w końcu zapytał: „Czy pani już widziała Holoubka?”. Odpowiedziała: „Nie, i nie chcę widzieć, więc proszę siedzieć spokojnie, bo zawołam konduktora”.
Gustaw. Opowieść o Holoubku
Zofia Turowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.