Prawdziwy wizerunek Isak Dinesen przez długi czas był obrazem widmowej staruszki, eleganckiej i emanującej tajemnicą, dopóki kino nie zastąpiło go, z nadmiernym romantyzmem i niejaką małodusznością, obrazem cierpiącej kolonialnej arystokratki. Nie chodzi o to, że baronowa Blixen nie była romantyczna i nie była arystokratką, ale słuszniej byłoby powiedzieć, że udawała taką, przynajmniej od chwili, gdy stała się Isak Dinesen, czyli odkąd zaczęła publikować książki pod tym i innymi nazwiskami i wróciła do Danii po długich nieudanych latach w Afryce. „Tak naprawdę w miarę starzenia się wkładamy maski, maski naszego wieku, a młodzi wierzą, że jesteśmy tacy, jak wyglądamy, co nie jest prawdą”.
Kiedy w 1959 roku po raz pierwszy odwiedziła Amerykę, kraj, w którym jej książki odniosły największy sukces i zyskały największe uznanie, jej przybycie poprzedziły plotki i nieprzeliczone tajemnice: tak naprawdę jest mężczyzną, są dwie Isak Dinesen, brat i siostra, Isak Dinesen mieszkała w Bostonie w 1870 roku, tak naprawdę jest paryżanką, on mieszka w Elsynorze, ona większość czasu spędza w Londynie, ona jest zakonnicą, on jest bardzo gościnny i przyjmuje młodych pisarzy, trudno ją zobaczyć, bo żyje w odosobnieniu, pisze po francusku, nie, nie, po angielsku, nie, po duńsku, nie po… Kiedy w końcu ją ujrzano na rozmaitych przyjęciach i na spotkaniach z udziałem licznej publiczności, na których na żywo opowiadała swoje historie, nie korzystając ze scenariusza, dowiedziano się, że jest kruchą ekstrawagancką staruszką, pomarszczoną i z rękoma jak zapałeczki, noszącą się na czarno, z turbanem na głowie, diamentami w uszach i wielką ilością kajalu wokół oczu. Niemniej legenda żyła dalej, chociaż przyjmowała bardziej konkretne formy: według Amerykanów Isak Dinesen żywiła się jedynie ostrygami i szampanem, co nie było do końca prawdą, bo czasem akceptowała też krewetki, szparagi, winogrona i herbatę. Kiedy zapragnęła poznać Marylin Monroe, powieściopisarka Carson McCullers zdołała zaaranżować spotkanie i na słynnym obiedzie trzy panie dzieliły stół z Arthurem Millerem, nade wszystko mężem, który zaskoczony zwyczajami baronowej zapytał, jakiż to lekarz zapisał jej podobną dietę ostrygowo-szampańską. Mówi się, że takiej pogardy, jaką wyraziło wówczas spojrzenie Isak Dinesen, nie widziano nigdy w tamtym kraju: „Lekarz? – odrzekła. – Lekarze są przerażeni, ale ja uwielbiam szampana, uwielbiam też ostrygi i wcale mi nie szkodzą”. Miller odważył się jeszcze dodać coś o proteinach, ale podobno kolejnego tak pogardliwego spojrzenia nigdy więcej nie zobaczy się na amerykańskiej ziemi: „Nic o tym nie wiem – odpowiedziała – ale jestem stara i jem, co mi się podoba”. Z Marylin Monroe baronowej poszło znacznie lepiej.
Pewne jest, że Isak Dinesen na co dzień mieszkała w Rungstedlundzie, w domu swojego duńskiego dzieciństwa, i prowadziła dość osiadłe życie z racji licznych przypadłości, pośród których nigdy nie dawała jej o sobie zapomnieć najstarsza i niemająca nic wspólnego z wiekiem, syfilis otrzymany w dniu ślubu od barona Brora Blixena, człowieka, z którym w swoim czasie się rozwiodła, choć nie bez wielkich wahań. Mąż był bratem bliźniakiem jej ukochanego mężczyzny z czasów wczesnej młodości, a podobno związki zawarte w zastępstwie są najtrudniejsze do rozwiązania.
Syfilis wcześnie zmusił ją do rezygnacji z życia seksualnego, a widząc, że Bóg nie jest w stanie temu zaradzić, i uważając za straszne dla młodej kobiety nie móc korzystać z „prawa miłości”, Isak Dinesen przyrzekła duszę diabłu, który w zamian jej obiecał, że wszystko, czego ona doświadczy od tamtej chwili, zmieni się w historię. Tak przynajmniej powiedziała pewnemu niekochankowi, nad którym dwukrotnie górowała wiekiem i trzykrotnie inteligencją, poecie duńskiemu Thorkildowi Bjørnvigowi, z którym zawarła dziwny pakt, kiedy miała już sześćdziesiąt cztery lata, i nad którym dominowała i podporządkowała go sobie w sposób absolutny na cztery lata. Tego niekochanka uwielbiała terroryzować gwałtownymi zmianami humoru, przygotowywanymi z premedytacją zaskakującymi czynami, urokami i opiniami zbijającymi z tropu, choć zawsze przekonującymi. Pewnego razu przestraszyła go, wyjaśniając mu charakter swego ja: „Ty jesteś lepszy niż ja, w tym problem – powiedziała. – Różnica pomiędzy tobą i mną jest taka, że ty masz nieśmiertelną duszę, a ja jej nie mam. Tak jest z syrenami albo z nimfami wodnymi, one też jej nie mają. Żyją dłużej niż posiadacze nieśmiertelnej duszy, lecz kiedy umierają, nikną całkowicie i bez śladu. Któż jednak lepiej potrafi zabawić i zaspokoić, i doprowadzić do rozkoszy mężczyznę niż nimfa wodna, kiedy się pojawi i sprawia, że mężczyźni tańczą bardziej szaleńczo i kochają bardziej namiętnie niż kiedykolwiek? Ale uważaj, bo ona zniknie i zostawi po sobie tylko wodny ślad”.
Kiedy poeta (na którego naciskała, żeby zostawił żonę i dziecko i spędzał czas, „tworząc” u niej w Rungstedlundzie) nie stawał na wysokości zadania (a tak było niemal zawsze), baronowa oburzała się na niego i dręczyła go tak samo jak wtedy, gdy on wysuwał zastrzeżenia wobec któregoś z jej tekstów. Jednak Isak Dinesen nigdy nie grzeszyła stałością i po gorącej kłótni była skłonna zachowywać się niebywale czarująco przy następnym spotkaniu, jakby nic się nie wydarzyło, a nawet pochwalić niekochanka za jego nieprzekupny zmysł krytyczny. Te zmiany były dla niej typowe – poeta Bjørnvig opowiedział, jak pewnej nocy z powodów, które nawet jemu umknęły, Isak Dinesen wściekła się i zmieniła w machającą rękoma zgrzybiałą furię spowitą gniewem, co sprawiło, że zastygł oniemiały. Niebawem, kiedy poeta już się położył, baronowa wśliznęła się do jego sypialni i usiadła na skraju łóżka: teraz jednak widział, że jest zachwycająca, odmieniona, piękna jak siedemnastolatka. Rzecz w tym, że gdyby sam Bjørnvig nie zobaczył tej przemiany na własne oczy, nie uwierzyłby w nią.
Baronowa jednak dostarczała także swemu niekochankowi i przyjaciołom cudownych chwil przyjemności i czaru oraz uniesienia. Przy jakiejś okazji podczas miłego wieczoru wstała i wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z rewolwerem, uniosła go i przez długą chwilę celowała w poetę. Ten ani trochę się nie turbował, wedle jego własnych słów, bo w takim stanie szczęścia śmierć nie miałaby żadnego znaczenia. Może nie zawadzi dodać, że poeta Bjørnvig nie zdołał opublikować zupełnie nic podczas czterech lat swojej ekstazy.
Isak Dinesen twierdziła, że nie ma dobrego wzroku, ale potrafiła wypatrzeć na łące czterolistną koniczynę z niesamowitej odległości i zobaczyć księżyc w nowiu, gdy był jeszcze niewidoczny. Kiedy go odkrywała, zwykle pozdrawiała satelitę trzema ukłonami i twierdziła, że należy patrzyć na niego bez szkła pomiędzy nim i okiem, bo to przynosi pecha. Grała na pianinie i na flecie, najchętniej Schuberta na pierwszym instrumencie i Haendla na drugim, o zmierzchu często przypominała sobie wiersze Heinego, swojego ulubionego poety, a czasem Goethego, którego nie lubiła, ale recytowała. Dostojewskiego nie znosiła, choć go podziwiała, była natomiast niezłomną miłośniczką Szekspira. Z Heinego często cytowała te wersy: „Chciałeś być szczęśliwe, nieskończenie szczęśliwe albo nieskończenie nieszczęśliwe, dumne serce, i teraz jesteś nieszczęśliwe”.
Jej oczy podkreślone kajalem pełne były tajemnic według tych, którzy w nie patrzyli; nigdy nie mrugały ani nie usuwały się z tego, na co patrzyły. Ojciec Isak Dinesen popełnił samobójstwo, kiedy miała dziesięć lat, a ona od dzieciństwa opowiadała historie. Jej młodsza siostra błagała ją, kiedy szły spać: „Och, Tania, dzisiaj n i e!”. Gdy zaś była stara, gospodarze albo goście prosili ją, żeby opowiedziała jakąś historię. Czasem spełniała to życzenie, tak jak się ofiarowuje prezent. Co czwartek jadła kolację z dzieckiem, któremu kupiła ubranie odpowiednie na tę okazję – był to syn kucharki przyłapany na szpiegowaniu jej pewnego wieczoru, gdy sama jadła kolację. Lubiła prowokować, ale delikatnie i ironicznie, jak wtedy gdy zgłaszała obiekcje do absolutnej demokracji, obawiając się o los elit: „Rozumiecie, zawsze musi być choć kilku biegłych w klasykach”. Mówiła, że w życiu kieruje się zasadami klasycznej tragedii i według nich wychowywałaby dzieci, których nigdy nie miała.
Na koniec kilka miesięcy spędzała w pewnej klinice, a całą resztę roku jak zawsze w Rungstedlundzie, gdzie spokojnie zmarła po wysłuchaniu Brahmsa po południu 7 września 1962 roku. Paliła nieustannie aż po kres swoich dni, który nadszedł w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, i została pochowana u stóp osobiście wybranego buka na skraju miejscowości Rungsted. Według Lawrence’a Durrella pewnie rzuciłaby miłe, ironiczne spojrzenie na każdego, kto ośmieliłby się płakać na jej pogrzebie. „Tak naprawdę mam trzy tysiące lat i jadałam z Sokratesem”.
Isak Dinesen przyjęła za swoje te jego słowa: „W sztuce nie ma tajemnicy. Rób rzeczy, które możesz zobaczyć, one pokażą ci, że nie możesz widzieć”.
Javier Marías
Pisane życia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.