Zielony staw w parku na Riverside Drive, ławeczka przy samym brzegu i smukły biały łabędź, sam urok, sielanka. Siedzieliście na ławeczce, przytuleni do siebie, ty kombinowałeś, jak zatrzymać czas, a Ilana ułamała okruch bagietki i rzuciła ptakowi. Bez pośpiechu podpłynął do was, wyłowił z wody kęs bułki, połknął i wyczekująco, z wdziękiem, wygiął szyję. Pokruszyliście bagietkę, zaczęliście rzucać na zmianę, a biały ptak zgrabnie chwytał w locie okruchy. Ilana śmiała się, jej oczy lśniły jak trawa pokryta rosą, do łabędzia wołała „Maciuś”.
Bagietka skończyła się. Pomachaliście łabędziowi, wstając z ławki.
Maciuś zasyczał. Zaczął bić skrzydłami, sycząc coraz gniewniej. Niezgrabnie wylazł ze stawu i rzucił się na was. Jakoś zdołaliście uciec przed rozwścieczonym ptaszyskiem, zdyszani, za ogrodzenie parkowe.
– Co mu się stało? – spytała głośno Ilana.
– Nie należy dokarmiać łabędzi – odpowiedział jej starszy pan z bródką, w kraciastej cyklistówce, obserwujący waszą przygodę. – One nigdy nie mają dosyć i są niebezpieczne.
– Żadnej wdzięczności! – rzuciła z urazą Ilana.
– Zwierzęta nie bywają wdzięczne – powiedział starszy pan.
– A pieski?
– Tresura. Pies wie, jak się zachować, żeby dostać więcej. Dzikie zwierzęta znają tylko agresję i strach. Jak niegdyś ludzie, nim zeszli na psy.
Pomyślałeś brzydko o gościu w cyklistówce. Byłeś wtedy innego zdania o ludziach. Uważałeś, że rodzą się piękni i szlachetni, a do łajdactw skłania niektórych brutalna walka o byt, zwłaszcza w ustrojach społecznej krzywdy. Co do własnego ustroju, w dalekiej komunistycznej ojczyźnie, zaczynałeś już mieć wątpliwości. Dlaczego bywał nieodporny na wypaczenia?
Przypomniał mi się kruk Erwin, wielkie czarne ptaszysko z połamanym skrzydłem, które znalazł w lesie mój przyjaciel, mazurski pisarz i myśliwy, Lothar Nowacki. Owinął kruka w kurtkę, przyniósł do domu i z pomocą żony, która ściskała ptasi dziób, opatrzył mu skrzydło. Znał się trochę na rzeczy, zaliczył dwa lata weterynarii.
Kruk zamieszkał w szopie na podwórzu. Szybko zaczął reagować na imię Erwin, które nadała mu żona pisarza. Kruki to najmądrzejsze z ptaków, z najwyższym ilorazem ptasiej inteligencji. I wredne. Lothar, po konsultacji z ornitologiem, ułożył kruczy jadłospis, a jego małżonka godzinami krążyła po lesie, wyszukując dla ptaka odpowiednie pożywienie. Najpierw Erwin ogłosił głodówkę, odwracając się kuprem do miski i kracząc wzgardliwie, lecz nie wytrzymał długo. Trzeciej nocy zżarł wszystko. Uszczęśliwiona Alicja zdobyła dla niego świeżą porcję przysmaków i wsypała je do miski. Wtedy Erwin poderwał się nagle, skoczył w górę i dziabnął ją dziobem w policzek, wyrywając kawał mięsa. Trysnęła krew. Lothar nadbiegł ze strzelbą, chciał zastrzelić ptaka, lecz Alicja nie pozwoliła. Nazajutrz dostało się od Erwina Lotharowi – o mało nie wykłuł mu oka, uratowało je grube szkło okularów, które tylko pękło. Kot pisarza, syjamski olbrzym o imieniu Pankracy, którego bały się okoliczne psy, spróbował pokazać Erwinowi, czyje jest podwórze – i musiał salwować się paniczną ucieczką przed rozwścieczonym ptaszydłem. Erwin zaanektował całą szopę, nie było mowy, aby wejść tam po drewno do kominka. Inteligentny ptak pojął, że jest silniejszy od ludzi, że budzi w nich strach. Więc on bać się przestał. Łaskawie pozwalał Alicji napełniać miskę i natychmiast po tym przepędzał, kracząc ostrzegawczo.
Lothar próbował go oswoić. W jednej ręce trzymał kij bejsbolowy, drugą sypał przysmaki. Ptak ignorował jedno i drugie. Nie wolno było ani na moment odwrócić się do niego plecami. Wtedy błyskawicznie atakował.
Pisarz o sercu myśliwego nie bardzo chciał przyznać się do porażki, ale nie było rady.
– Muszę się go pozbyć – wyznał mi ponuro. – Płoszy ludzi. Sąsiedzi boją się wejść na podwórko, ja sypiam przy zamkniętym oknie, bo próbował mi wlecieć do sypialni. Już trochę fruwa.
– Wywieź do lasu – poradziłem. – Tam, gdzie go znalazłeś.
– Jeszcze za wcześnie. Nie przeżyje. Zadziobią go inne kruki.
– A powiada się, że kruk krukowi oka nie wykole.
– Bzdura. Nie są lepsze od nas. Przemęczymy się, aż całkiem wydobrzeje.
– Zależy ci na tym draniu? – podpuściłem go.
Nie odpowiedział.
Byliśmy blisko ze sobą. Książki pisał świetne, skandaliczne tylko na pozór, choć uchodził za skandalistę i u krytyków miał przechlapane. Szczerze cieszył się opinią cynika i łobuza, słynął ze złośliwości, wygarniał ludziom prosto w oczy najpaskudniejszą o nich prawdę, czego ludzie nie tolerują. Takich jak Lothar uważa się za chamów. Ponieważ są chamami, wstydząc się swojej dobroci jak kalectwa. Ja tej dobroci Lothara miałem okazję doświadczyć, gdy kurowałem się samotnie po wypadku samochodowym. Wstrząśnienie mózgu, pogruchotane żebra. Do szpitala iść nie chciałem. Leżałem na wyrku w mojej walącej się chacie nad jeziorem, wdychałem bagienne opary, a każdy wdech przyprawiał o cierpienie, ponieważ odłamki żeber kłuły w płuca. Był to w moim życiu etap osamotnienia i nic nie miałem przeciwko śmierci. Lothar przyjeżdżał do mnie na rowerku nocą po kilka razy sprawdzić, czy oddycham, podać lekarstwo, zmienić opatrunki. Zmuszał, bym coś zjadł i wypił. Nie użalał się nade mną, nie współczuł, robił swoje i wracał do siebie, by po paru godzinach zjawić się znowu.
Taki dziwak.
Kiedy zmarł nagle na atak serca, poczułem, że mnie ubyło.
Aleksander Minkowski
Zabić Ptasidzioba
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.