piątek, 18 października 2024

Obłędnie rozumiana afirmatywność wobec mniejszości narodowych generowała sytuację, w której dzieła Williama Szekspira były tyle samo warte co brednie jakiejś zaćpanej półanalfabetki

 Rewolucja – pisał mój dziadek – która spadła na nasz spokojny nowoangielski uniwersytet, miała parę wymiarów. Groteskowy, polegający na tym, że młodzież paliła marihuanę i staniki, domagając się wolnej miłości, i ten rzeczywiście groźny, który najłatwiej określić słowem «śmierć autorytetom». «Zabrania się zabraniać!». Hasła godności studenta i jego równości z profesorem de facto uniemożliwiały proces dydaktyczny, obłędnie rozumiana afirmatywność wobec mniejszości narodowych generowała sytuację, w której dzieła Williama Szekspira były tyle samo warte co brednie jakiejś zaćpanej półanalfabetki, białej inaczej, która właśnie zeszła z drzewa. «Nie ma jednej prawdy. Wszystko jest względne. Każdy ma rację». Dokąd podobne hasła miały nas zaprowadzić?

Nieraz zadawałem sobie pytanie, czy wszyscy poza mną zwariowali? Podejrzewam, że w tamtych czasach, mimo że demonstracje lub orgie typu Woodstock były bardziej spektakularne, znakomita większość ludzi zachowała zdrowy rozsadek. Tyle że wolała się z nim nie wychylać”.

Dziadek nie był tchórzem. Nie ugiął się i nie podwinął ogona pod siebie przed rozgorączkowanymi gówniarzami usiłującymi zrobić kibel z jego gabinetu. Odmówił samokrytyki przed radą wydziału. Wygłaszał niezależne sądy, a nawet próbował wydawać publikacje dalece niepoprawne i zdaniem pewnej zidiociałej z powodu chronicznego seksualnego niezaspokojenia feministki – rasistowskie. W efekcie on, jeden z najlepszych profesorów w dziejach zasłużonej uczelni, znalazł się na bruku.

Ale sam się prosił. Jego teoria „stymulacji kompensacyjnej”, tłumacząca wiele pozornie niezrozumiałych zachowań kontrreakcją na nieuświadomione urazy z dzieciństwa, mogła być jeszcze przyjęta przez naukowy main stream,jednak dalsze uwagi o konieczności przymusu i autorytetu w procesie socjalizacji dziecka – trąciły czystą herezją. Artykuł o psychiczno-kulturowych, a nie genetycznych uwarunkowaniach homoseksualizmu (dziadek uznawał pederastię za wyleczalną jednostkę chorobową) skutkował przypięciem mu dożywotniej łaty homofoba. A głośna publiczna polemika z guru amerykańskiego lewactwa Noamem Chomskym na temat „Kategorii prawdy w archetypie cywilizacyjnym”, w której z proroka postępu wylazł zacietrzewiony dyletant, pogrążyła naszego dziadka w piekle przeznaczonym dla antysemitów.

Dzięki Bogu, miał z czego żyć – kapitał zgromadzony przez Jana Kamienieckiego pomnażał się sam, szybciej niż ktokolwiek mógłby nadążyć z jego wydawaniem, jednak Maciejowi nie chodziło o pieniądze i przyjemności. Bardzo źle znosił bezczynność. W dodatku jako typowy mózgowiec uznał, że szaleństwo, z którym przegrał, jest zjawiskiem godnym zbadania. Zbiorowe aberracje milionów głów domagały się wyjaśnienia. Na ile w generowaniu ludzkich postaw odgrywały rolę afrodyzjaki typu władza, bunt, poczucie wspólnoty, na ile rzeczywiste narkotyki? – pytał w liście do przyjaciela z Uniwerytetu Columbia. Aliści przyjaciel udzielił odpowiedzi, zanim jeszcze otrzymał przesyłkę, okręcając sobie łeb foliową torbą i zaciskając pętlę.

Marcin WOLSKI

Kaprys historii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.