piątek, 25 października 2024

O polowaniu i myśliwych

 Co widzi dziecko?

Jovan miał osiem lat, gdy razem w ciągu dnia starannie przygotowaliśmy miejsce zasiadki na dziki. Wziąłem go na wieczorne polowanie. Dla niego – pierwsze w życiu. Czerwcowy wieczór po upalnym dniu był ciepły i jakby miękki. Siedzimy we dwóch nad położonym trochę niżej starym bagnem, zarośniętym mchami i pojedynczymi karłowatymi sosenkami i brzózkami. Jesteśmy dobrze ukryci w małym zagajniczku na stoku. Za dnia wyciąłem parę gałązek zasłaniających widoczność i linię strzału, przygotowaliśmy sobie też miejsce do siedzenia. Jovan siedzi przy mnie cicho jak myszka. Dobrze pamięta instrukcje. Jest bardzo przejęty, ja też. Szarzeje. Przed nami w trawach pojawił się zając, siedzi, czasami coś tam skubnie, z rzadka kicnie. Miło jest patrzeć na niego.

Niegłośno trzaska gałązka w lesie z drugiej strony bagna. Elektryzujący dźwięk! Kładę palec na ustach i pokazuję Jovanowi, żeby był całkiem cicho. Czekamy. Szarzeje coraz bardziej. Nic się nie dzieje, ptaki ucichły zupełnie. Krąży malutki nietoperz. Zając gdzieś zniknął. Cisza opada na wszystko, ściemnia się.

Nagle coś jest! Dzik! Cień jego sylwetki przesuwa się z drugiej strony bagna. Wydaje mi się, że to odyniec. Sprawdzam: biorę lornetkę i szukam pędzla pod jego brzuchem. Jest! Będę strzelał. Duży odyniec. Idzie do środka bagna, słychać, jak pije wodę, jak ciamkają w mokrym mchu jego kroki. Bezszelestnie opieram lufę sztucera o przygotowaną właśnie do tego gałązkę na sosence przede mną. Ponad lufą dosłownie wbijam oczy w majaczącą w mroku sylwetkę. Mijają minuty. Wychodzi na wolne pole. Składam się, grot lunety na komorze… BABACH!!! – trzaska strzał. Dzik pada! Natychmiast repetuję i trzymam go w lunecie. Widzę, jak leżąc, rytmicznie i mocno się rusza, jakby chciał biec. Coraz wolniej… aż przestaje. Uff… doszedł. Przypominam sobie o Jovanie. Odwracam się do niego. Jovan płacze. Patrzę na niego i w jednej chwili czuję, jakby mi wszystko w środku zamarło. W głowie wybucha mi myśl: „Chciwy głupiec!”.

– Czemu płaczesz? – pytam odruchowo.

– Bo on przed chwilą tak sobie chodził, a teraz nie żyje.

Nie wiem, co powiedzieć ani co zrobić.

Niczego nie rozumiem, czuję się jak ogłuszony. Nie będę przy nim patroszył. Sprawdzam jeszcze, co z dzikiem, i odprowadzam Jovana do domku myśliwskiego, do żony. Jest już całkiem ciemno. Wracamy nad bagno z kolegą myśliwym wypatroszyć i ściągnąć zwierza. Przy domku wieszamy go na sośnie. Nacinam skórę pod pachami i rozpieram grubszym patykiem – tusza wtedy lepiej stygnie.

Na wschodniej stronie niebo zaczyna się już rozjaśniać. Jezioro jest jak lustro. Ciepła, cicha letnia noc. Siedzę pod sosną. Czuję ogromne zmęczenie, jakoś mi bardzo ciężko, ale nie idę spać – wiem, że nie zasnę. Poczekam jeszcze trochę, aż się bardziej rozwidni, może pójdę na szczupaki. Dzisiaj już nie chce mi się polować. Nęka mnie męczący żal do siebie o to, że się popisywałem. Cały czas pieką mnie jego łzy. Czuję, że coś się stało, ale boleśnie nic nie rozumiem, nie mogę tego ogarnąć.

Zenon Kruczyński

Farba znaczy krew

**

W 1987 roku Simona została zaproszona na otwarcie wystawy „Rok Myśliwca” w Dworku Wincentego Pola, w oddziale Muzeum Lubelskiego. Rok Myśliwca to utwór Wincentego Pola z ilustracjami Juliusza Kossaka. Jest to gloryfikacja myślistwa, którego wielbicielami byli obaj twórcy. Kustosz Dworku Wincentego Pola, Zofia Zossel-Wojtysiak, zaprosiła na uroczystość między innymi rodzinę oraz potomków przyjaciół Pola i Simonę, prawnuczkę Juliusza Kossaka, córkę Jerzego Kossaka, który polował i malował: Spacer myśliwski w lesie (1937), Święty Hubert na polowaniu (1944), Polowanie par force u hr. Józefa Potockiego w Antoninach (1948) czy Na łów, na łów, na łów! (1949).

Simona, właścicielka pozłacanej dubeltówki ze zbiorów Kossaków, z wyrzeźbionymi scenami z polowań, przyjęła zaproszenie. Wernisaż odbył się 24 września 1987 roku, a dzień później Simona wygłosiła w dworku wykład „Człowiek a puszcza” i – jak napisano w „Życiu Warszawy” – „swoim wystąpieniem zbulwersowała zebranych”.

Na sali było wielu myśliwych, ubranych w odświętne uniformy, i takich, którym nieobce były wyjęte z języka łowieckiego określenia „bałamut” (pies gończy, gubiący trop), „ciota” (stara łania), „cewki” (wysmukłe nogi sarny) czy „fiołek” (gruczoł zapachowy u nasady ogona lisa).

Simona w swoim wystąpieniu najpierw przywołała, a potem zburzyła mitologię Wincentego Pola. To, co wtedy powiedziała, powtórzyła w wywiadzie udzielonym dla „Życia Warszawy”.

„Wszyscy jesteśmy potomkami minionych pokoleń. Niektórzy z nas chlubią się przodkami zasłużonymi dla kraju, o których przetrwała dobra pamięć. (...) Przyjemnie też pogrzać się w cieple sławy. Nie lubię tej roli i nigdy w niej nie występuję. Przyjechałam więc z innego powodu.

Od ludzi noszących wielkie nazwisko wymaga się, by nie przynosili wstydu. Uważam, że to za mało. Jeśli przyznajemy się do wielkich czynów naszych antenatów, musimy też wiedzieć, co w ich postępowaniu było naganne i czego złe następstwa działają do dziś. Naszym obowiązkiem, wypływającym ze wspólnoty nazwiska i więzów krwi, jest to zło naprawić. Szczególnym łącznikiem pomiędzy Juliuszem, Polem i mną jest łowiectwo. Mam jednak określone zdanie na temat zabijania dzikich zwierząt, oparte nie tylko na emocjach, lecz także na faktach naukowych.

Rozpatrując polowania od strony etycznej, uważam, że zabijanie zwierząt wyłącznie dla rozrywki było i jest niegodne człowieka cywilizowanego. Mam pod ręką garść wspomnień łowieckich różnych – nawet wspaniałych autorów – i wszystkie budzą wstręt swoją obłudą i okrucieństwem. Obłudą, bo panowie udają, że kochają przyrodę, a zwierzęta szczególnie, a okrucieństwem, bo po zachwytach: «jaki on silny i śliczny» zawsze następuje scena mordu niewinnej ofiary. (...)

Poglądy na myślistwo Pola i Juliusza Kossaka potępiam. Jako ludzie wrażliwi: artyści, apologeci przyrody, musieli sobie zdawać sprawę z niemoralności zabijania dla rozrywki, z całej brzydoty towarzyszącej łowom. Stworzyli więc nieprawdziwy, estetyczny, wręcz piękny mit szlachetnych łowów, jako miłej i godziwej rozrywki[17]. (...) Jestem absolutnie przeciwna zabijaniu jako rozrywce w poetycznej otoczce łowieckich mitów. (...) Taka dzika gęś zawarła małżeństwo na całe życie, a teraz jej partner leży martwy. Siada więc w pobliżu, mimo strachu przed człowiekiem, i rozpacza w głos. Prawie nigdy nie zdarza się, by już kiedykolwiek połączyła się w parę z jakimś samcem. I na to wszystko spokojnie patrzy wrażliwy artysta. Nie tylko patrzy, on jest sprawcą bólu i cierpienia. Człowiek subtelny, czujący przyrodę i z nią współczujący, nie zniesie widoku polowania. To widok nieestetyczny”[18].

„Jej ojciec i pradziadek przewracali się chyba wtedy w grobie”, mówi dziś Lech Wilczek.

Simona zrobiła tak, jak wcześniej zapowiadała w liście do dyrekcji Dworku Wincentego Pola. Przed przyjazdem do Lublina ostrzegała: „Zamierzam zdrowo dołożyć łowiectwu”.

„W łowiectwie panuje szacunek do trofeów – tłumaczy Lech Miłkowski, myśliwy z Białowieży. – Simona zaś uważała, że to wielkopańskie obyczaje. Poluje się, żeby zdobyć mięso, i to Simona popierała, reszta to wielkopańska wydumka. Nie rozumiała, że polowania i łowiectwo można kochać. A to jest piękna sprawa. Dzięki łowiectwu przekonałem się na przykład, ile tracę, nie oglądając wschodów słońca, a to tak dobrze człowieka nastraja”.

W 1987 roku w wywiadzie Mit szlachetnych łowów Simona mówiła: „Mieszkając tak długo w Puszczy Białowieskiej (...) w pewnej chwili zrozumiałam, że przekroczyłam kordon i znalazłam się (...) po stronie drzew i zwierząt. Występuję więc w ich imieniu. Skończyłam studia biologiczne ze specjalizacją psychologii zwierząt, lecz dopiero lata życia w lesie nauczyły mnie rozumieć mowę zwierząt. I znam ją tak dobrze, że należałoby mnie spalić na stosie jako czarownicę. Wiedziona atawizmem, zamieszkałam w puszczy, atawizm być może spowodował, że zajęłam się badaniami łowieckimi, to znaczy poznawaniem zwierząt, na które się poluje. Dzięki temu poznałam też łowiectwo. I dziś mogę już przekazać innym, że puszcza woła o ratunek dla swoich zwierząt”.

W tej rozmowie wyróżniła trzy grupy ludzi zabijających dzikie zwierzęta: kłusowników, czyli prostych ludzi, którzy nie czują ani nienawiści, ani współczucia; myśliwych ze związków łowieckich, czyli ludzi „całkowicie lub prawie całkowicie niewrażliwych na piękno przyrody i zwierząt”, choć jej zdaniem nie wyklucza to, że lubią oni las i chętnie w nim przebywają. Trzecią zaś grupą, budzącą jej największe przerażenie, byli intelektualiści i artyści kontynuujący tradycje Roku Myśliwca.

W prasie, po opublikowaniu Mitu szlachetnych łowów, ukazywały się komentarze: „Pani dr Simona Kossak wystąpiła – i w Dworku Pola, i w «Życiu Warszawy» – z tak zasadniczym potępieniem moralnym myślistwa, owych sportowych polowań na zwierzęta, jak chyba nikt przed nią w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. (...) Nareszcie ktoś potępił polowanie na zwierzęta jako rozrywkę, jako zabawę, jako grę towarzyską, jako sport. Uczyniła to prawnuczka Juliusza Kossaka – artysty, który tę właśnie ponurą rozrywkę uwielbiał i malował”[19].

„To wszystko jest dwuznaczne – mówi jej znajomy. – Simona nie cierpiała myśliwych i zabijania zwierząt, ale była w Związku Łowieckim i wyznaczała zwierzęta do odstrzału”.

Jak wynika z dokumentów w IBL-u, Simona należała do Związku Łowieckiego od 1985 roku.

„Była w Kole Łowieckim – przyznaje Ewa Wysmułek – ale tylko dlatego, że chciała mieć broń. Na Dziedzince często była sama i w razie czego chciała się bronić”.

„Simona Kossak robiła badania potrzebne w gospodarce łowieckiej – uważa Aleksander Sokołowski, były szef Instytutu Badawczego Leśnictwa. – Wypracowywała metody liczenia zwierząt i na tej podstawie wiadomo było, ile zwierząt będzie można odstrzelić, regulując stan zwierzyny w lesie”[20].

„Na zebraniach Koła Łowieckiego – wspomina myśliwy Tomasz Werkowski – skrupulatnie przeglądała papiery, zabierała głos, ale nie była wrogo nastawiona do kolegów myśliwych, nie patrzyła nam na ręce. W Kole dostała dubeltóweczkę simsonkę”.

Werkowski ma w domu na ścianie sarnie czaszki, skóry dzika i wilka oraz poroża. Z Simoną się przyjaźnili. „Simonka, jak mnie kiedyś odwiedziła – opowiada – zobaczyła tę skórę, co tu wisi na ścianie, i powiedziała: «Wilka strzeliłeś, swojego kolegę myśliwego!». Na Białorusi go strzeliłem. Mnie czasem aż ponosiło, jak dyskutowaliśmy, ale lubiłem z nią rozmawiać. Kłóciliśmy się, ale po pięciu minutach schodziliśmy z pułapu złości i było już po koleżeńsku. «Wszyscy myśliwi to zboczeńcy», mówiła”[21].

W 2002 roku Simona powiedziała w prasie: „Od dwudziestu pięciu lat jestem członkiem Związku Łowieckiego, ale nie zabiłam i nie zabiję żadnego zwierzęcia”[22].

Najbardziej brzydziła się polowaniem par force, czyli takim, jakie uprawiał między innymi jej ojciec, kiedy to: „Rozbawione towarzystwo, siedząc na pięknych koniach – kulturalni ludzie – patrzyli, jak na ich oczach lis zostawał rozszarpany przez psy”. Jerzy Kossak od listopada 1911 roku do stycznia 1913 ubił w Tyńcu, jak wynika z księgi rachunkowej Kossaków, 227 kuropatw, 147 zajęcy, 153 kaczki, 64 krzyki, 47 bażantów, 42 wrony, 24 kurki i czajki, 15 lisów, 6 rogaczy, 6 jastrzębi, 4 dzikie gołębie, 3 bociany i 1 borsuka.

W filmie Pojedziemy na łów (1998) Eugeniusza Pudlisa, Simona powtórzyła swoje zdanie sprzed lat z „Życia Warszawy”. Nie wypowiedziała się w nim jednak o polowaniach jej przodków i rodzinnej tradycji Kossaków.

Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu. ...

Anna Kamińska 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.