środa, 2 października 2024

Zwi Migdal - żydowscy handlarze kobietami

 Handlarze kobietami

Handel żywym towarem stanowił jeden z najpoważniejszych problemów nowoczesnej Europy. Pierwsze zakrojone na szeroką skalę działania, które miały na celu zwalczenie handlu kobietami i dziećmi, podjęto na kongresie międzynarodowym „White Slave Traffic” w Londynie w 1899 roku. Już wtedy na podstawie przeprowadzonych analiz łatwo było dowieść, że większość kobiet trafia do krajów Ameryki Południowej, zaś wywodzą się głównie z Rosji i dawnych ziem polskich. Kolejne lata przyniosły doprecyzowania przepisów, pozwalające uratować przed handlarzami żywym towarem jak największą liczbę kobiet i dzieci. Polska, jako członek Ligi Narodów, była zobowiązana do ratyfikowania wszystkich postanowień międzynarodowych mających na celu zwalczanie handlu ludźmi.

Doniesień na temat handlarzy żywym towarem było dużo, a nawet bardzo dużo. Prasa rozpisywała się o rozlicznych, niekiedy wręcz prymitywnych metodach porywania kobiet. Fikcyjne oferty pracy w sklepach z kapeluszami, fikcyjne posady panien do dzieci albo ordynarne zaczepianie na ulicy – tak, jak to było na ulicy Widok w Warszawie, gdzie niejaka doktorowa N. razem z sublokatorką nagabywały dziewczyny, zapraszały na herbatę, a potem usypiały i wysyłały prosto do handlarzy kobietami[58]. Zagrożenie czyhało niemalże na każdym kroku.

Ostrzegać próbowano na różne sposoby. Sięgano po środki konwencjonalne i niekonwencjonalne, w tym po literaturę i kino. W 1929 roku nakręcono na podstawie powieści Antoniego Marczyńskiego W szponach handlarzy kobiet niemy film Szlakiem hańby, opisujący losy porwanej do Ameryki Południowej kobiety. Powieść doczekała się też drugiej ekranizacji, Kobieta nad przepaścią, współrealizowanej przez Polski Komitet Walki z Handlem Kobietami i Dziećmi. Właśnie o filmie Szlakiem hańby myślała znajdująca się w rękach handlarzy kobiet bohaterka powieści Prokurator Alicja Horn Julka: „Julka teraz już wiedziała, że wpadła w ręce handlarzy żywym towarem. W jednej chwili przypomniała sobie wstrząsające opisy porywania młodych dziewcząt, jakie znała z książek, z gazet. Porywają je przemocą lub podstępem, tak, jak teraz ją, biją, by zmusić do uległości, a później gwałcą. Uprzytomniła sobie obecność tuż w kuchni tego łysego opryszka o wstrętnej, ohydnej twarzy i wzdrygnęła się. A później sprzedają do domów publicznych Południowej Ameryki albo do Chin – jak widziała w jednym filmie”[59]. Wątek porwania i uwięzienia przez handlarzy żywym towarem pojawił się również w powieści Ofiara półświatka Stanisława Antoniego Wotowskiego. Tam w proceder zaangażowana była cała kamienica. Ile było w tym prawdy, a ile wyobraźni autora – trudno dziś ocenić, ale na pewno nie pisał o rzeczach całkowicie fikcyjnych.

NIEWOLNICZE DOMY SCHADZEK

We wrześniu 1932 roku do mieszkania przy ulicy Ciepłej załomotali policjanci. Śledczy szukali sutenera Gutszmida, który stał się obiektem zainteresowania policji warszawskiej w dosyć nieoczekiwanych okolicznościach. Kilka dni wcześniej w jednej z warszawskich bram znaleziono dogorywającą dziewczynę, a obok niej butelkę esencji octowej, co kazało podejrzewać, że targnęła się na swoje życie. Zanim umarła, zdążyła powiedzieć czuwającemu przy niej lekarzowi: „Ulica Ciepła, zwabili na posadę, zamknęli i męczyli, bom dobrowolnie nie chciała... Kiedy rozchorowałam się, bezsilną otruli i porzucili... jego nazwisko Gutszmid”[60].

Ulica podana przez umierającą dziewczynę należała do granicznych miejsc Warszawy. Oddzielając Śródmieście od dzielnicy żydowskiej, stanowiła przejście między tą bardziej nowoczesną a zacofaną częścią miasta, w której odbywał się proceder handlu ludźmi. Policjanci zabrali się do dzieła, zaczynając od obserwacji kamienicy, w której mieszkał rzeczony Gutszmid. W końcu zdecydowali się zainterweniować, ale mieszkanie okazało się puste. Wiadomo jednak było, że znajduje się tam tajny dom schadzek, a rozwiązanie frapującej sprawy znalazło się po gruntownej rewizji. W jednym z pokoików odkryto przysłonięty linoleum właz do piwnicy, w niej natomiast mieścił się „elegancki buduar”, gdzie sutener przetrzymywał dziewczęta, często łapane na oferty pracy w charakterze „panny do dziecka”. Proceder był prosty. Ogłoszenie kierowano tak, aby zainteresowała się nim (najlepiej samotna) kobieta pochodząca ze wsi. Praca wydawała się łatwa i przyjemna. Podczas rozmowy bandyci porywali taką dziewczynę, a następnie łamali jej opór i przymuszali do nierządu. Warszawa po raz kolejny okazywała swoją złowrogą twarz.

Podobnych akcji wymierzonych w niewolnicze domy publiczne było więcej. Sprawę Gutszmida wiązano z drugą, niemniej głośną aferą – aresztowaniem Jakuba Krybusa. Schwytano go dzięki czujności Stanisławy Paleolog, szefowej referatu VI policji w Warszawie. Zwróciła ona uwagę na raporty wywiadowców donoszące, że w lokalu, w którym mieszkały dwie „zarejestrowane” prostytutki, pojawiają się dwaj mężczyźni. „Jeden kulawy i jeden wysoki i szczupły”. Trudno odkryć, jakimi torami szły myśli policjantki, ale najwyraźniej wykluczyła możliwość, że byli oni klientami, i uznała ich za sutenerów przychodzących po haracze. Paleolog nakazała śledzić mężczyzn. Rychło okazało się, że znają się oni z warszawską stręczycielką Bają Gutenwillen (która przejęła interes po zabitym w wyniku dintojry mężu). Ustalono również ich personalia – Jakub Krybus i Joel Kaduk.

Pierwszy z nich został przez prasę okrzyknięty „królem warszawskich sutenerów”, gdyż posiadał dwadzieścia domów publicznych rozsianych po całej Warszawie, od Powiśla po Wolę. Działał przez czternaście lat od 1918 roku. Podczas procesu jedną z oskarżających go kobiet była Tauba Weisfeld, trzymana przez Krybusa pod kluczem przez pięć lat (od kiedy miała piętnaście lat). W tym czasie oprawca regularnie bił ją i gwałcił. Ostatecznie Krybus trafił do więzienia na cztery lata. Wyraźnie tu widać, jak trudno było rozpoznać tajne domy schadzek, w których w rzeczywistości przetrzymywano zniewolone kobiety. Jakub Krybus niezaprzeczalnie był jednym z „tatusiów” i w jego wypadku z całą pewnością można mówić o zaangażowaniu w handel żywym towarem.

ZWI MIGDAL

Porywanie i przetrzymywanie w kraju to tylko jedna z twarzy handlu kobietami. Ta bardziej powszechna, ale znacznie mniej groźna. Większy problem stanowiło zjawisko, z którym tak zdecydowanie walczyła Liga Narodów, czyli masowe wywożenie kobiet za granicę. Polska była jednym z biednych krajów, z których porywano dziewczyny. Fakt, że Warszawa leżała daleko od typowych punktów przerzutowych, nie stanowił dla handlarzy problemu. Oto jak opisywano sam proceder wywożenia za granicę nieszczęsnych dziewcząt:

„– Gdyby jechał on [pociąg] prosto z Warszawy do Paryża, paszport byłby sprawdzany przez urzędników polskich na granicy polskiej – miał on jednak paszport fałszywy i wywożona dziewczyna również – ryzykowali oni więc zaaresztowanie na granicy. Tymczasem, aby dostać się z Polski do Gdańska, potrzeba mieć tylko dowód tożsamości – ponieważ zaś oboje dowody takie posiadali, mogli udać się do Gdańska jedynie za okazaniem tychże. – Ale jakie to jest ułatwienie – zapytał rzeczoznawca – muszą okazywać paszporty przy wyjeździe z Gdańska! – Niewątpliwie, ale nie potrzeba ich okazywać urzędnikom polskim, gdyż z Gdańska można udać się do Malborka w Prusach Wschodnich automobilem, nie przejeżdżając przez terytoria polskie, a w Malborku można wsiąść do pociągu. Pociąg ten przechodzi wprawdzie przez korytarz polski, ale wagony są na tej przestrzeni zamknięte na klucz i Polacy nie sprawdzają paszportów”[61].

Filmy i książki przestrzegające przed zagrożeniem ze strony handlarzy żywym towarem odzwierciedlały obawy, którymi żyła przedwojenna Warszawa i cała przedwojenna Polska. Było czego się bać.

Największą aferą była sprawa Zwi Migdal, olbrzymiej międzynarodowej organizacji specjalizującej się w porywaniu kobiet i sprzedawaniu ich do domów publicznych od Rio de Janeiro przez Johannesburg po Szanghaj. Dokładna skala działalności Zwi Migdal (czy też Cwi Migdal, bowiem obie nazwy obowiązywały) nie jest znana. W 1994 roku w wyniku zamachu terrorystycznego zostały zniszczone dokumenty dotyczące sprawy. Wiadomo, że mózgiem całej organizacji był Żyd polskiego pochodzenia, Izaak Burski, i że prowadził on firmę pierwotnie znaną pod nazwą Warszawskiego Towarzystwa Pomocy i Prawidłowego Grzebania (nazwa wiązała się z ważną kwestią dla wyznawców judaizmu, jakim był prawidłowy pochówek), którą po interwencji polskich władz zmieniono na „Towarzystwo Wzajemnej Pomocy Zwi Migdal”. Nazwa miała wzbudzać zaufanie i przyciągać potrzebujących. Organizacja przez wiele lat stanowiła sól w oku wszystkich europejskich służb, była swego rodzaju potęgą. Istniała nieprzerwanie od lat dziewięćdziesiątych XIX wieku a w szczytowym momencie liczyła tysiąc pracowników i współpracowników działających na całym świecie. Dokładne losy czterystu stałych pracowników organizacji opisała badaczka tematu Isabel Vincent w książce Ciało i dusza. Wykorzystywali oni specyfikę ślubów żydowskich, które mogły odbywać się w sposób przygodny, bez konieczności wpisów do rejestrów. W reportażu o „ciemnogrodzie” warszawskiej dzielnicy żydowskiej Wanda Melcer pisała: „Opowiadano mi, że pewien komiwojażer miał dwadzieścia żon w różnych miasteczkach Polski i nie tylko nie można go było zmusić, żeby jedną z nich uznał wreszcie za legalną i ślub z nią ślubem cywilnym «poprawił», ale nawet nie było można mu dowieść wielożeństwa. Żeby wziąć ślub, wystarczy przyjść ze świadkami i dziewczyną do rabina, a rabin natychmiast, o nic się nie pytając, ślubu tego udzieli. Czegóż więcej potrzeba ludziom niesumiennym i ciemnym – dla zachęty do handlu żywym towarem? Dziewcząt nie brak, a złudzone magicznem słowem «ślub», idą na lep wszystkich obiecanek. Za to dla porzuconej zaczyna się teraz prawdziwa gehenna”[62].

Zwi Migdal nie była wyjątkiem, szajki podobne do opisanej przez Melcerową działały według utartego schematu. Jeden z członków jechał do Polski, na Węgry, do Rumunii czy Grecji i tam wynajdywał żydowską dziewczynę z biednej rodziny. Warszawa, wielkie miasto z olbrzymią mniejszością żydowską, dziesiątkami kobiet pozbawionymi perspektyw na lepsze życie, wydawała się wręcz oczywistym wyborem. Handlarz szedł na Nalewki albo Krochmalną, brał fikcyjny ślub z wcześniej wytypowaną dziewczyną (prawie zawsze tylko przed rabinem, bez zarejestrowania w urzędzie) i wywoził ją do dalekich krajów. Tam dziewczyna była wystawiana na sprzedaż na specjalnych aukcjach dla sutenerów. Dokładnie procedurę sprzedaży opisał szef policji w Buenos Aires: „Kobietę, zupełnie nagą, wprowadzono na estradę za kotarę; w chwili, kiedy kotara spada, następuje scena odrażająca; mężczyźni i kobiety, kierowani najohydniejszą chciwością, rzucają się ku nieszczęsnej, zaczynają ją szczypać, ażeby ocenić twardość jej piersi, badają wymiary, oglądają biust, zęby, włosy”[63]. Po dokonaniu oceny następowała licytacja. Nierzadko w „targu” brali udział zarówno właściciele domów publicznych, jak i ich żony. Średnia cena za kobietę wynosiła 50 funtów szterlingów, czyli około 1000 złotych. To niewysoka kwota. Brutalna prawda jest taka, że kobieta sprzedana do domu publicznego była warta tyle samo, co dwie-trzy krowy w warszawskiej rzeźni i znacznie, znacznie mniej niż przeciętnej klasy samochód.

Ostatecznie Zwi Migdal została zlikwidowana w 1930 roku. Nie przyczyniła się do tego polska czy też europejska policja, ale zmiana rządów w Argentynie. Władzę objął prawicowy generał José Félix Uriburu, który wprowadził restrykcyjne reformy prawne znacznie ograniczające wolność obywateli. W efekcie, podczas procesu żydowskiej prostytutki Racheli Liberman i jej sutenera Józefa Korna wypłynęła sprawa Zwi Migdal. Sędzia Rodrigez Ocampo przejął sprawę i doprowadził do aresztowania 112 z 423 członków organizacji, co wystarczyło, aby ostatecznie zakończyć jej działalność. Polacy (a szczególnie Polki) odetchnęli z ulgą. Świadomość, że można zostać ot tak porwanym w biały dzień i wywiezionym do domów publicznych gdzieś na drugim końcu świata, wywoływała zrozumiały strach u ludzi. Wizja łatwego zarobku kusiła za to przestępców.

Sprawa Zwi Migdal była tylko jedną z wielu. Inną, niemniej głośną, była historia wicekonsula amerykańskiego Harry’ego Halla i jego współpracownika Morrisa Baskira. To, że organizowali oni porwania kobiet, wypłynęło dzięki anonimowemu listowi, którego autor donosił, że w „Hotelu Londyńskim” przy ulicy Nalewki 27 mieszka człowiek zajmujący się handlem żywym towarem. Aresztowano Morrisa Baskira, przy którym znaleziono list od kobiety z zamieszczoną nagą fotografią[64].

Natychmiast zainterweniował konsulat amerykański, reprezentowany przez Harry’ego Halla. Okazało się, że Baskir jest obywatelem Stanów Zjednoczonych. Podejrzenie padło tym samym i na wicekonsula, który za niego poręczył. Kiedy Baskira wypuszczono z aresztu, ten od razu uciekł z Polski. Oczywiście zaraz wypuszczono za nim list gończy i postanowiono gruntownie prześwietlić również wicekonsula. Jego związek ze sprawą potwierdził się, kiedy przejęto paczkę fałszywych paszportów z autentycznymi podpisami i pieczęciami konsula. Ostatecznie Baskir został złapany i osądzony w Ameryce, gdzie obciążył swoimi zeznaniami Halla. Zgodnie ze złożonymi przez niego wyjaśnieniami dyplomata miał być zaangażowany w wysłanie od sześćdziesięciu dwóch do dwustu kobiet z Polski do domów publicznych na całym świecie.

NA POMOC POTRZEBUJĄCYM

Wiele wysiłków włożono w to, aby jak najskuteczniej walczyć z handlem ludzkim towarem i z nierządem. Wiedziano, że największe zagrożenie czyha na nieświadome kobiety ze wsi przerażone wielkim miastem, które łatwo wpadały w ręce porywaczy. Jeszcze zanim Polska odzyskała niepodległość, zaczęto tworzyć misje dworcowe. Tradycje tych organizacji sięgały XIX wieku, kiedy to w Poznaniu powstała pierwsza placówka tego typu. W ramach walki z narastającym problemem powołano Polski Komitet do Walki z Handlem Kobietami i Dziećmi, który w 1924 roku otworzył pierwszą misję dworcową w Warszawie.

Założenie było proste. Kiedy do Warszawy przybywała młoda dziewczyna z prowincji, należało jej jak najszybciej pomóc w znalezieniu noclegu i pracy, a nawet w tak prozaicznych sprawach jak kupienie odpowiedniego biletu. Najważniejszym zadaniem było jednak zrobić wszystko, aby uniknęła dostania się w ręce handlarzy kobietami. W Warszawie znajdowały się dwie filie misji, na dworcach Głównym i Wschodnim. W godzinach od piątej po południu do pierwszej w nocy teren dworca patrolowały funkcjonariuszki, wynajdując w tłumie zagubione podróżne, udzielając porad, a w razie potrzeby prowadząc do siedziby misji, gdzie podróżne mogły liczyć na miejsce do spania i coś ciepłego do jedzenia[65]. O tym, jaki był zakres tej pomocy, świadczą liczby. Z roku na rok udzielano jej coraz większej liczbie potrzebujących, nawet dwudziestu tysiącom kobiet rocznie.

Wielki wkład w walkę z handlem kobietami miały organizacje religijne. W samej Warszawie istniało ich kilka, z których najprężniejszymi były Polskie Katolickie Towarzystwo Opieki nad Dziewczętami, dysponujące przytułkami przy ulicy Czackiego 10 i Makowskiej 55, oraz Warszawskie Żydowskie Towarzystwo Ochrony Kobiet. Organizacje starały się jak najskuteczniej ostrzec kobiety przed groźbą dostania się w ręce handlarzy ludźmi. Na specjalnie organizowanych spotkaniach urządzano pogadanki, podczas których uświadamiano społeczność o metodach działania przestępców, przede wszystkim o sposobie porywania żydowskich kobiet metodą „na ślub”. Również oficjalne czynniki państwowe nie pozostawały bezczynne. W celu walki z handlem ludźmi powołały policję kobiecą.

Powstanie policji kobiecej było ściśle związane z zobowiązaniami wynikającymi z przynależności do organizacji międzynarodowych. Zgodnie z zaleceniem Ligi Narodów z 1923 roku wszystkie kraje członkowskie powinny powołać odpowiednią służbę do walki z handlarzami żywym towarem. Szybko postanowiono podjąć stosowne kroki i już w 1924 roku utworzona została Brygada Sanitarno-Obyczajowa, potocznie nazywana policją kobiecą. Złożona z samych kobiet jednostka miała za cel likwidowanie nielegalnych domów schadzek, w których wykorzystywano kobiety, oraz sprawdzanie, czy prostytutki przeszły konieczne badania lekarskie. Po roku przygotowań w Warszawie i Łodzi stworzono pierwsze pięcioosobowe komórki. W stolicy policjantki pod dowództwem Stanisławy Paleolog ruszyły na ulice, aby walczyć z sutenerstwem, handlem kobietami oraz przestępczością wśród dzieci.

„Krewa z naszem bratem, panie szanowny. Mało było konnej, rowerowej i wodnej gliny, jeszcze teraz damską wynaleźli i jak tu wyżyć z pracy rąk?”[66] – szydził jeden z bohaterów Stanisława Wiecha na widok nowej formacji policyjnej. Części społeczeństwa kobiety-policjantki wydawały się czymś wręcz niepoważnym. Szyderstwa były jednak nieraz tylko niezbyt rozsądnymi złośliwościami, ponieważ policja kobieca sprawiała się niezwykle dobrze.

Dostanie się w szeregi Brygady Kobiecej wcale nie należało do najłatwiejszych. W pierwszej kolejności zwracano uwagę, czy kandydatka służyła już w jakiejś formacji wojskowej. Drugim warunkiem było wykształcenie – policjantką nie mogła zostać kobieta, która nie skończyła szkoły średniej. Ostatnim kryterium był stan cywilny. Służba w Brygadzie Kobiecej była misją, a misja wymaga poświęceń. Policjantką mogła zostać panna albo wdowa w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, koniecznie bezdzietna. Takiego poświęcenia wymagała praca, której było więcej niż rąk do jej wykonania. Przez okres siedmiu lat od rozpoczęcia służby policjantki nie mogły wyjść za mąż. A jakby tego było mało, obowiązywały je ścisłe przepisy odnośnie do stroju i fryzury. Ich zachowanie miało być jak najskromniejsze, a wygląd – ascetyczny. Wykluczony był jakikolwiek makijaż, włosy zaś musiały być upięte zgodnie z regulaminem[67].

Kursy, które odbywały wszystkie kandydatki, zanim weszły w szeregi brygady, obejmowały dziedziny takie jak prawo, techniki śledcze, higiena oraz ratownictwo. Do tego musiały zaliczyć następujące przedmioty: nauka o Polsce, psychopatologia, a także techniki walki z narkotykami, prostytucją i handlem kobietami.

Wyedukowane kandydatki zostawały policjantkami i od tej pory ich miejscem pracy były ciasne uliczki Woli oraz ponure labirynty Powiśla. W trakcie całodobowej służby w tramwajach i autobusach albo na dworcach szukały zagubionych dziewcząt, które mogły stać się łatwym łupem dla handlarzy kobiet albo sutenerów. Policjantki często można było spotkać w okolicach targowisk i odpustów. Szkolono je do śledzenia prostytutek, docierania po ich śladach do domów schadzek. Miały też rozpoznawać stręczycieli, aby w porę powstrzymać ich od porwania kolejnych dziewcząt. Jedną z takich dziewcząt, zaginioną w Warszawie, wytropiła sama Paleolog, odnajdując ją w Łodzi i w ostatniej chwili ratując przed wywiezieniem do argentyńskiego domu publicznego.

Uczciwie trzeba przyznać, że nie wszyscy byli pełni podziwu dla Brygady Sanitarno-Obyczajowej. Wacław Zaleski, przedwojenny badacz problemu prostytucji, bardzo krytycznie wypowiadał się na temat jej działalności, uważał ją za nieskuteczną i niewystarczającą. Twierdził, że problem stanowiły metody działania tej jednostki. Prawdą jest, że funkcjonariuszki poruszały się po mieście w asyście przodownika policji, a prostytutki nie ufały takiemu duetowi i raczej nie były skłonne do rozmów. Mężczyzn postrzegały bardziej jako zagrożenie niż sojuszników, a uprzedzenia te nie były bezzasadne. Policjanci, ulegając wyniesionym z domu stereotypom, rzadziej widzieli w prostytutkach ofiary. Sytuacji służby kobiecej nie poprawiały problemy finansowe i niski na tle innych jednostek stan osobowy. W 1939 roku na całą Polskę przypadało sto pięćdziesiąt policjantek wobec ponad trzydziestu trzech tysięcy funkcjonariuszy. Poza tym policjantkom wiązały ręce przepisy: nie mogły samodzielnie dokonywać aresztowań, lecz w myśl regulaminu telefonicznie informowały centralę i czekały na policjanta. Pomimo owych trudności to właśnie polską policję kobiecą w 1937 roku Brytyjczycy uznali za wzór do naśladowania.

Wbrew przeciwnościom i głosom krytyki Brygada odnosiła sukcesy. Funkcjonariuszki Stanisławy Paleolog brały udział w różnych akcjach. W sierpniu 1932 roku policyjni wywiadowcy aresztowali niejaką Aleksandrę Chodecką, znaną w warszawskim środowisku pod pseudonimem Madame du Barry. Ta ponadczterdziestoletnia dama od wielu lat trudniła się stręczycielstwem. Jeszcze w latach poprzedzających pierwszą wojnę światową prowadziła tak zwane nocne salony, czyli domy publiczne, ale kres temu położyła ustawa z 1923 roku. Wtedy przy ulicy Złotej 52 zaczęła działać pod przykrywką nauczycielki francuskiego, faktycznie prowadząc dom schadzek. Plan był prosty – Chodecka poznawała młode damy, ekspedientki albo manikiurzystki, i proponowała im spotkania z panami. Jej działania zaczęły interesować policjantów, nie mieli jednak dowodów. Postanowiono obserwować lokal i klientów, którzy odwiedzali „szkołę”. Madame du Barry wpadła, kiedy policjantki z Brygady Kobiecej podczas obserwacji pewnego hrabiego natrafiły na ślad jego powiązań z Chodecką. Miały one podsłuchać, że dzwonił kilkakrotnie pod numer należący do fałszywej nauczycielki francuskiego i prosił o szesnastoletnie dziewczęta.

Na policję kobiecą należy spojrzeć jeszcze w inny sposób. Była triumfem nowoczesności, organizacją, w której służyły kobiety wyemancypowane, walczące o prawa wszystkich kobiet i broniące ich przed mężczyznami. Trudno sobie wyobrazić bardziej wyrazisty przejaw modernizacji w przedwojennej policji. Polska mogła się poszczycić nie tylko ustrojem, w którym kobiety zyskały stosunkowo szybko prawa polityczne, ale również umożliwieniem im pełnienia służby uważanej za typowo męską. Dodać należy, że stanowiło to novum na tle większości krajów europejskich.


Grzechy "Paryża Północy". Mroczne życie przedwojennej Warszawy

Paweł Rzewuski 


Koloseum – miejsce kaźni

 

Strażnik trzyma go silnie za ramię, jakby się obawiał, że ucieknie. Ale dokąd mógłby uciec? Stoi za bramą, parę metrów od areny Koloseum. Wokół niego dziesiątki tysięcy ludzi krzyczą, śmieją się, klaszczą – cały ten zgiełk dobiega zniekształcony do ciemnego, zimnego korytarza, gdzie czeka na dopełnienie się losu. Znalazł się w gigantycznej pułapce, z której nie ma ucieczki. Byłoby lepiej, gdyby ktoś ugodził go teraz śmiertelnie mieczem. Ale nikt tego nie zrobi. Umrze w strasznych cierpieniach, żywcem pożarty przez bestie. Aż dotąd czuł, że rezygnacja owładnęła nim całkowicie. Od momentu, w którym sędziowie wydali na niego wyrok, wszystko potoczyło się samo, jak dobrze naoliwione koła. Strażnicy wyprowadzili go z sali sądowej, wsadzili na wóz i zawieźli do więzienia. Mijani po drodze ludzie lżyli go i opluwali, rzucali w niego kamieniami i ekskrementami. Miał mętlik w głowie, gorączkowo szukał w myślach ratunku. Ale było już za późno. Bezwzględna machina sprawiedliwości pchała go ku przepaści i on nie mógł temu przeszkodzić.

Zdaje sobie sprawę, że upokorzenie jest elementem kary. Sam widział wiele razy, jak prowadzono skazańców wśród tłumu ludzi, którzy im złorzeczyli, szydzili z nich i obrzucali kamieniami. Zresztą, on robił to samo. Teraz znalazł się po drugiej stronie i doskonale wie, jaki będzie jego koniec. W ostatnich dniach przygotowywał się na śmierć, ale teraz, kiedy jest od niej o krok, zaczęła go ogarniać panika i bezgraniczna rozpacz. Oddycha z trudem, twarz mu przeraźliwie zbladła, brama zamykająca wejście rzuca na niego cień w kształcie więziennej kraty. Ma na sobie tylko krótką spódniczkę ze zgrzebnego płótna. Strażnik zauważył zmianę w jego zachowaniu i jeszcze mocniej ścisnął go za ramię. Ma długie doświadczenie ze skazańcami i wie, że przyszła najtrudniejsza chwila.

Wyrok brzmiał: damnatio ad bestias. Gdy go usłyszał, doznał szoku. A przecież mógł się tego spodziewać. Przez długie lata uprawiał lichwę, przekupstwo i dopuszczał się różnych innych łajdactw, nie ponosząc żadnych konsekwencji. Z czasem więc utwierdził się w przekonaniu, że pozostanie bezkarny. Uwierzył, że może przechytrzyć system, który sprowadził go w kajdanach do Rzymu z Afryki Północnej, z terenu dzisiejszej Algierii, gdzie się urodził. Przez wiele lat był niewolnikiem, ale kiedy odzyskał wolność, rozpoczął „karierę”. Za jego sprawą wiele rodzin znalazło się z dnia na dzień na bruku. Pożyczał pieniądze na lichwiarski procent i zawsze skrupulatnie ściągał należności. Ileż to razy dłużnicy błagali go o litość, o przedłużenie terminu spłaty! Ale on był bezwzględny, zawsze odmawiał i odczuwał przy tym prawdziwą przyjemność. Może był to dla niego rodzaj rekompensaty za lata cierpień i upokorzeń. Stał się cyniczny i brutalny, kto nie płacił, najpierw dostawał cięgi, a potem pozbywał się (za sprawą skorumpowanych urzędników) swoich dóbr, które dzielili między siebie lichwiarz i jego wspólnicy. Córki i żony dłużników często spłacały raty własnym ciałem. Fortuna mu sprzyjała – miał pieniądze, urządzał uczty, na które zapraszał ważne persony. Myślał, że zajdzie wysoko. Aż pewnego ranka wszystko się skończyło.

Wygadał się jeden ze wspólników, urzędnik państwowy, i to wystarczyło. Przyszli po niego nad ranem. Przy świetle pochodni zaprowadzili go do więzienia, tam został przesłuchany. Ofiary zaczęły mówić. Nie wszystkie, niektórym wstyd na to nie pozwolił, ale i tak na podstawie zebranych zeznań powstał bogaty akt oskarżenia z opisem nikczemności, jakich wyzwoleniec dopuścił się w stosunku do obywateli rzymskich. Wyrok nie mógł być inny. I teraz stoi tutaj z drżącymi kolanami, na chwilę przed spotkaniem ze śmiercią.

Strażnik odstąpił o krok, jego miejsce zajęło dwóch mężczyzn ubranych w coś w rodzaju kombinezonu z grubej skóry. Głowy mają zabezpieczone skórzanymi kapturami z hełmem w środku. Z wyglądu przypominają islandzkich rybaków. To posługacze pracujący na arenie przy egzekucjach, niewolnicy, których zadaniem jest podsunąć skazańca zwierzęciu. Ich okrycia, z plamami zaschniętej krwi, to stroje ochronne. Od środka są wywatowane niczym rękawice treserów psów obronnych.

Nagle brama otwiera się i gwałtownie pchnięty przez posługacza skazaniec wpada na arenę. W pierwszej chwili nic nie widzi, oślepia go ostre słońce. Nie może zakryć oczu, bo ręce ma związane za plecami. Krzyki widzów też docierają do niego słabe, jakby z daleka. Tyle razy widział tę scenę, ale nigdy nie pomyślał, że któregoś dnia on sam znajdzie się pośrodku areny.

Dwaj kaci popychają go, zmuszając do biegu. Zanim jeszcze otworzyła się brama, porozumieli się wzrokiem, wybierając taki właśnie początek widowiska. Trochę po to, by przyciągnąć uwagę widzów, a trochę – by ich rozbawić. W ciągu długich lat wygodnego, dostatniego życia wyzwoleniec obrósł tłuszczem, toteż widok tego niezgrabnego grubasa z wybałuszonymi ze strachu oczami, któremu trzęsie się brzuch przy każdym kroku, wywołał burzę śmiechu i gwizdów na trybunach. Wśród publiczności są jego ofiary, niektóre krzyczą, dając upust złości za lata upokorzeń, inne siedzą w milczeniu.

Poganiacze i skazaniec zwolnili, zbliżają się do ogromnego lwa z ciemną grzywą. Przypadek chciał, że zwierzę przybyło z tych samych stron co jego ofiara. Lew nie po raz pierwszy ma okazję posilić się na arenie, ale zdaje się ociągać. Jeden z posługaczy kłuje go długą żerdzią, na co lew wzdryga się gwałtownie i ryczy ostrzegawczo. Ukłuty ponownie, rusza zdecydowanie na swoją ofiarę. Przy każdym kroku jego żelazne mięśnie wibrują pod skórą.

Człowiek stojący na arenie widzi nadchodzącą śmierć. Lwy mają ogromne łby, lecz jeszcze bardziej przerażające jest twarde i bezlitosne spojrzenie ich żółtych oczu.

Skazaniec krzyknął straszliwie i zatrzymał się w miejscu, cały zesztywniały. Ale posługacze nie mogą pozwolić na bezruch. Jeden łapie mężczyznę za kędzierzawe włosy i podtyka jego głowę lwu, jakby na przynętę. Drugi popycha go do przodu, napierając na jego plecy, jakby to były zamknięte drzwi, a on miał za zadanie nie dopuścić, żeby ktoś je otworzył z drugiej strony. Głowę chronioną grubym kapturem trzyma przy tym spuszczoną, jest przygotowany na uderzenie.

Kroki lwa są teraz szybsze, ale wciąż tak samo bezgłośne. Skazaniec znowu krzyczy, w ostatniej chwili zamyka oczy i odwraca głowę. Widownia zamiera w momencie, gdy lew odrywa się od ziemi i wykonuje długi skok.

Potem wszystko dokonało się błyskawicznie. Posługacze oderwali się od więźnia i uciekli. Błysnęły białe zęby lwa, skazaniec poczuł na twarzy gorący oddech zwierzęcia i zaraz potem upadł na ziemię pod jego ciężarem. Na trybunach wybuchła euforia, widowisko zrobiło się makabryczne. Lew wbił zęby głęboko w okolice szczęki człowieka, krusząc kość policzkową i część kości czołowej. Jednym szarpnięciem wyrwał mu pół twarzy, policzek razem z nosem i okiem. Pozostała zakrwawiona maska. Widzowie siedzący najbliżej wzdrygnęli się ze wstrętu, tym bardziej że człowiek bez twarzy żył jeszcze, krzyczał i wierzgał nogami. Lew przytrzymywał go łapą, wbiwszy pazury w klatkę piersiową i patrzył na wiwatujące tłumy, stojąc z zakrwawioną paszczą i rozstawionymi nogami, jakby czekał na sygnał do dalszego działania. Ponowne dźgnięcie żerdzią posługacza dało mu impuls do zakończenia dzieła, jakby chciał wziąć na leżącym człowieku odwet za doznany ból. Złapał go zębami za szyję i zaczął szarpać. Skazaniec przestał się ruszać, ma złamany kark, głowa jest nienaturalnie wykręcona. Ostatni skurcz nóg oznacza koniec jego egzystencji. Lew zaczyna rozpruwać brzuch ofiary.

Ciekawostka

Śmierć jako widowisko

Widowisko, w jakim przed chwilą uczestniczyliśmy, było popularne w całym Imperium. Nasuwa się pytanie, czy Rzymianie byli potworami, jak to się czasem słyszy. Przy szukaniu odpowiedzi należy pamiętać o dwóch rzeczach. Przede wszystkim o tym, w jakich czasach żyli. Takie panowały wtedy obyczaje. Etruskowie składali ofiary z ludzi. Celtowie, tak ostatnio modni, mieli zwyczaj odcinać głowy zabitych wrogów (także innych Galów) i przybijać je w domu do ściany jako trofeum. Głowy szczególnie odważnych przeciwników balsamowali olejem cedrowym i przechowywali przez kilka pokoleń. Ludzkie głowy i czaszki wieszali nad bramami do osiedli i przechowywali w sanktuariach (na przykład w Entremont). W Marsylii, w muzeum Borély można oglądać kamienny portyk celtyckiego sanktuarium w Roquepertuse na południu Francji, ozdobiony ludzkimi czaszkami umocowanymi w specjalnych niszach.

Mniej więcej w tej samej epoce w Chinach kariera żołnierza zależała od tego, ile głów odciął zabitym przez siebie wrogom (by sprawę uprościć, jako dowód przedstawiał pary obciętych uszu). W Ameryce Środkowej Aztekowie podczas krwawych rytuałów ofiarowywali bogom jeńców wojennych. I tak dalej, i tak dalej.

Krótko mówiąc, Rzymianie byli dziećmi swoich czasów, żyli w świecie bardzo różnym od naszego. Koloseum stanowiło miejsce publicznych egzekucji, takie samo jak te, które jeszcze do niedawna funkcjonowały w naszej kulturze. We Francji mieli gilotynę, w Anglii szubienicę. Egzekucji dokonywano publicznie, miała być między innymi przestrogą dla widzów. W Rzymie w czasach Państwa Kościelnego istniało kilka miejsc publicznych egzekucji, w każdym dokonywano ich w inny sposób. Na Campo dei Fiori heretyków palono na stosie, na Zatybrzu przestępcom odcinano dłonie, na moście prowadzącym do Zamku Anioła wieszano ich na szubienicy lub ścinano im głowy. Na Piazza del Popolo egzekucje stanowiły często element zabawy karnawałowej i miały szczególnie okrutny charakter: skazanego zatłukiwano na śmierć młotkiem. Od 1826 roku działała gilotyna, którą uważano za bardziej humanitarną. I to wszystko działo się w czasach o wiele nam bliższych niż te, o których opowiadamy w tej książce.

Jedno trzeba przyznać: Rzymianie wymyślili coś, na co nikt przed nimi nie wpadł – zrobili z męczarni widowisko. Jego współczesnym odpowiednikiem są programy telewizyjne, w których wykorzystuje się filmowe nagrania prawdziwych wypadków drogowych czy pościgów zakończonych śmiercią. Cierpienie lub śmierć są w nich widowiskiem, a krew podnosi oglądalność.

A czy filmy fabularne ze scenami przemocy, strzelaniny i śmierci, które można zobaczyć w telewizji o każdej porze dnia i nocy, nie są porównywalne z widowiskami w Koloseum?

Widowiska na starożytnych arenach odbywały się według różnych scenariuszy. Niektóre z nich były prawdziwie makabryczne. Śmierć, której opis przeczytaliśmy przed chwilą, należała do tych najzwyklejszych. Skazaniec mógł na przykład zostać przywiązany do słupa osadzonego na platformie małego, dwukołowego wózka i „podany” na nim zwierzęciu. Bryzgi krwi realistycznie ukazane na mozaikach przedstawiających te sceny świadczą o tym, że egzekucja przekształcała się w prawdziwą jatkę.

Widzowie oczekiwali zawsze jakichś niespodzianek i organizatorzy robili wszystko, by ich zadowolić. Inscenizowali na przykład żywe obrazy o tematyce historycznej lub mitologicznej, ze specjalnie na tę okazję ustawionymi dekoracjami i ze skazańcami w roli głównej. Swetoniusz opisał scenę, w której wcielony w Ikara skazaniec próbował latać, ale wzniósłszy się nieco, spadł zaraz i roztrzaskał się na arenie, obryzgując krwią samego Nerona.

Zachowały się przekazy o nieszczęśnikach zmuszanych do powtórzenia gestu Mucjusza Scewoli, który włożył rękę do ognia, albo do autokastracji wzorem bożka Attisa bądź o innych, których przywiązywano do obracającego się płonącego koła, każąc im cierpieć jak mityczny Iksjon.

Marcjalis opowiada, że dla uświetnienia uroczystości otwarcia Koloseum wybrano mit o Orfeuszu, który rozpaczając po śmierci Eurydyki, potrafił swoim śpiewem ułagodzić dzikie bestie. Zamiast niego, pośród skał, drzew i zwierząt, wynurzających się spod ziemi (to jeden z wielu efektów specjalnych, jakimi zaskakiwano publiczność), znalazł się na arenie skazaniec, któremu jednak nie udało się obłaskawić dzikich bestii i, jak napisał Marcjalis, ku radości widzów „niewdzięczny niedźwiedź rozerwał śpiewaka na kawałki”.

Inną widowiskową egzekucję zainspirował mit o Prometeuszu, który wykradł dla ludzi ogień i za karę został z woli bogów przykuty do skały, a przylatujący codziennie orzeł wyżerał mu wątrobę. Tak też skazańca rozszarpał niedźwiedź sprowadzony z Kaledonii, czyli z dzisiejszej Szkocji.

Niemniej okrutny los spotkał kobietę, którą, jako mityczną Pazyfae, umieszczono wewnątrz drewnianej krowy, by mogła zostać zgwałcona przez prawdziwego byka, ilustrując w ten sposób mit o narodzinach Minotaura. Wiemy, że takie widowiska urządzano wielokrotnie, szczególnie w czasach Tytusa.

Niektóre spektakle z udziałem dzikich zwierząt były pokazem cyrkowej zręczności ludzi, którym przyszło się z nimi zmierzyć. Zamiast zwykłych skazańców występowali w nich akrobaci, którzy, aby uniknąć śmierci, przeskakiwali niedźwiedzie o tyczce, kryli się za obrotowymi drzwiami (podobnymi do używanych dziś w hotelach), przechodzili po chwiejących się rusztowaniach nad rozwścieczonymi bestiami.

Wśród wielu form wykonywania kary śmierci znajdowała się też szczególnie perwersyjna damnatio ad gladium. Był to rodzaj pojedynku na śmierć i życie pary skazańców uzbrojonych w miecz (gladius). Zwycięzca musiał z kolei stawać do walki z następnym skazańcem. I tak dalej, aż wszyscy walczący ponieśli śmierć.

Osobną kategorię widowiskowych egzekucji tworzyły te, w których narzędziem męki był ogień. Urządzano na przykład tańce w płomieniach. Skazańców zmuszano do wkładania ubrań nasączonych łatwopalnymi substancjami, po czym podpalano je i ludzie skazani na okrutną mękę „tańczyli” najpierw z bólu, potem skręcali się w ogniu, a wreszcie umierali spaleni żywcem.

W płomieniach znalazło śmierć wielu chrześcijan za czasów Nerona. Przywiązywano ich za szyje do słupów, żeby uniemożliwić ucieczkę, układano przy nich stos z żywicznego drewna i papirusu podlanego woskiem, który następnie podpalano.

Należy w tym miejscu przypomnieć, że wbrew powszechnym przekonaniom miejscem kaźni chrześcijan za czasów Nerona nie było Koloseum, które powstało dopiero później. Urządzane przez tego cesarza widowiskowe egzekucje pierwszych chrześcijan odbywały się w jego prywatnym cyrku znajdującym się w rejonie dzisiejszego Watykanu. Poddawano ich rozmaitym torturom: okryci skórami dzikich zwierząt ginęli rozszarpywani przez psy, byli przybijani do krzyży, paleni żywcem. Według tradycji w pobliżu cyrku Nerona został ukrzyżowany również apostoł Piotr, tam też znajduje się jego grób i dlatego właśnie tam wzniesiono bazylikę pod jego wezwaniem.

Prześladowania chrześcijan miały miejsce także w późniejszych epokach, natomiast nie zachowała się żadna wzmianka o egzekucjach na arenie Koloseum. Odbywały się one głównie w amfiteatrach rozsianych po całym Imperium.


Alberto Angela

Jeden dzień w starożytnym Rzymie

Życie powszednie, sekrety, ciekawostki


Przekład

 Alina Pawłowska-Zampino