czwartek, 31 października 2024

Isak Dinesen na starość


Prawdziwy wizerunek Isak Dinesen przez długi czas był obrazem widmowej staruszki, eleganckiej i emanującej tajemnicą, dopóki kino nie zastąpiło go, z nadmiernym romantyzmem i niejaką małodusznością, obrazem cierpiącej kolonialnej arystokratki. Nie chodzi o to, że baronowa Blixen nie była romantyczna i nie była arystokratką, ale słuszniej byłoby powiedzieć, że udawała taką, przynajmniej od chwili, gdy stała się Isak Dinesen, czyli odkąd zaczęła publikować książki pod tym i innymi nazwiskami i wróciła do Danii po długich nieudanych latach w Afryce. „Tak naprawdę w miarę starzenia się wkładamy maski, maski naszego wieku, a młodzi wierzą, że jesteśmy tacy, jak wyglądamy, co nie jest prawdą”.

Kiedy w 1959 roku po raz pierwszy odwiedziła Amerykę, kraj, w którym jej książki odniosły największy sukces i zyskały największe uznanie, jej przybycie poprzedziły plotki i nieprzeliczone tajemnice: tak naprawdę jest mężczyzną, są dwie Isak Dinesen, brat i siostra, Isak Dinesen mieszkała w Bostonie w 1870 roku, tak naprawdę jest paryżanką, on mieszka w Elsynorze, ona większość czasu spędza w Londynie, ona jest zakonnicą, on jest bardzo gościnny i przyjmuje młodych pisarzy, trudno ją zobaczyć, bo żyje w odosobnieniu, pisze po francusku, nie, nie, po angielsku, nie, po duńsku, nie po… Kiedy w końcu ją ujrzano na rozmaitych przyjęciach i na spotkaniach z udziałem licznej publiczności, na których na żywo opowiadała swoje historie, nie korzystając ze scenariusza, dowiedziano się, że jest kruchą ekstrawagancką staruszką, pomarszczoną i z rękoma jak zapałeczki, noszącą się na czarno, z turbanem na głowie, diamentami w uszach i wielką ilością kajalu wokół oczu. Niemniej legenda żyła dalej, chociaż przyjmowała bardziej konkretne formy: według Amerykanów Isak Dinesen żywiła się jedynie ostrygami i szampanem, co nie było do końca prawdą, bo czasem akceptowała też krewetki, szparagi, winogrona i herbatę. Kiedy zapragnęła poznać Marylin Monroe, powieściopisarka Carson McCullers zdołała zaaranżować spotkanie i na słynnym obiedzie trzy panie dzieliły stół z Arthurem Millerem, nade wszystko mężem, który zaskoczony zwyczajami baronowej zapytał, jakiż to lekarz zapisał jej podobną dietę ostrygowo-szampańską. Mówi się, że takiej pogardy, jaką wyraziło wówczas spojrzenie Isak Dinesen, nie widziano nigdy w tamtym kraju: „Lekarz? – odrzekła. – Lekarze są przerażeni, ale ja uwielbiam szampana, uwielbiam też ostrygi i wcale mi nie szkodzą”. Miller odważył się jeszcze dodać coś o proteinach, ale podobno kolejnego tak pogardliwego spojrzenia nigdy więcej nie zobaczy się na amerykańskiej ziemi: „Nic o tym nie wiem – odpowiedziała – ale jestem stara i jem, co mi się podoba”. Z Marylin Monroe baronowej poszło znacznie lepiej.

Pewne jest, że Isak Dinesen na co dzień mieszkała w Rungstedlundzie, w domu swojego duńskiego dzieciństwa, i prowadziła dość osiadłe życie z racji licznych przypadłości, pośród których nigdy nie dawała jej o sobie zapomnieć najstarsza i niemająca nic wspólnego z wiekiem, syfilis otrzymany w dniu ślubu od barona Brora Blixena, człowieka, z którym w swoim czasie się rozwiodła, choć nie bez wielkich wahań. Mąż był bratem bliźniakiem jej ukochanego mężczyzny z czasów wczesnej młodości, a podobno związki zawarte w zastępstwie są najtrudniejsze do rozwiązania.

Syfilis wcześnie zmusił ją do rezygnacji z życia seksualnego, a widząc, że Bóg nie jest w stanie temu zaradzić, i uważając za straszne dla młodej kobiety nie móc korzystać z „prawa miłości”, Isak Dinesen przyrzekła duszę diabłu, który w zamian jej obiecał, że wszystko, czego ona doświadczy od tamtej chwili, zmieni się w historię. Tak przynajmniej powiedziała pewnemu niekochankowi, nad którym dwukrotnie górowała wiekiem i trzykrotnie inteligencją, poecie duńskiemu Thorkildowi Bjørnvigowi, z którym zawarła dziwny pakt, kiedy miała już sześćdziesiąt cztery lata, i nad którym dominowała i podporządkowała go sobie w sposób absolutny na cztery lata. Tego niekochanka uwielbiała terroryzować gwałtownymi zmianami humoru, przygotowywanymi z premedytacją zaskakującymi czynami, urokami i opiniami zbijającymi z tropu, choć zawsze przekonującymi. Pewnego razu przestraszyła go, wyjaśniając mu charakter swego ja: „Ty jesteś lepszy niż ja, w tym problem – powiedziała. – Różnica pomiędzy tobą i mną jest taka, że ty masz nieśmiertelną duszę, a ja jej nie mam. Tak jest z syrenami albo z nimfami wodnymi, one też jej nie mają. Żyją dłużej niż posiadacze nieśmiertelnej duszy, lecz kiedy umierają, nikną całkowicie i bez śladu. Któż jednak lepiej potrafi zabawić i zaspokoić, i doprowadzić do rozkoszy mężczyznę niż nimfa wodna, kiedy się pojawi i sprawia, że mężczyźni tańczą bardziej szaleńczo i kochają bardziej namiętnie niż kiedykolwiek? Ale uważaj, bo ona zniknie i zostawi po sobie tylko wodny ślad”.

Kiedy poeta (na którego naciskała, żeby zostawił żonę i dziecko i spędzał czas, „tworząc” u niej w Rungstedlundzie) nie stawał na wysokości zadania (a tak było niemal zawsze), baronowa oburzała się na niego i dręczyła go tak samo jak wtedy, gdy on wysuwał zastrzeżenia wobec któregoś z jej tekstów. Jednak Isak Dinesen nigdy nie grzeszyła stałością i po gorącej kłótni była skłonna zachowywać się niebywale czarująco przy następnym spotkaniu, jakby nic się nie wydarzyło, a nawet pochwalić niekochanka za jego nieprzekupny zmysł krytyczny. Te zmiany były dla niej typowe – poeta Bjørnvig opowiedział, jak pewnej nocy z powodów, które nawet jemu umknęły, Isak Dinesen wściekła się i zmieniła w machającą rękoma zgrzybiałą furię spowitą gniewem, co sprawiło, że zastygł oniemiały. Niebawem, kiedy poeta już się położył, baronowa wśliznęła się do jego sypialni i usiadła na skraju łóżka: teraz jednak widział, że jest zachwycająca, odmieniona, piękna jak siedemnastolatka. Rzecz w tym, że gdyby sam Bjørnvig nie zobaczył tej przemiany na własne oczy, nie uwierzyłby w nią.

Baronowa jednak dostarczała także swemu niekochankowi i przyjaciołom cudownych chwil przyjemności i czaru oraz uniesienia. Przy jakiejś okazji podczas miłego wieczoru wstała i wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z rewolwerem, uniosła go i przez długą chwilę celowała w poetę. Ten ani trochę się nie turbował, wedle jego własnych słów, bo w takim stanie szczęścia śmierć nie miałaby żadnego znaczenia. Może nie zawadzi dodać, że poeta Bjørnvig nie zdołał opublikować zupełnie nic podczas czterech lat swojej ekstazy.

Isak Dinesen twierdziła, że nie ma dobrego wzroku, ale potrafiła wypatrzeć na łące czterolistną koniczynę z niesamowitej odległości i zobaczyć księżyc w nowiu, gdy był jeszcze niewidoczny. Kiedy go odkrywała, zwykle pozdrawiała satelitę trzema ukłonami i twierdziła, że należy patrzyć na niego bez szkła pomiędzy nim i okiem, bo to przynosi pecha. Grała na pianinie i na flecie, najchętniej Schuberta na pierwszym instrumencie i Haendla na drugim, o zmierzchu często przypominała sobie wiersze Heinego, swojego ulubionego poety, a czasem Goethego, którego nie lubiła, ale recytowała. Dostojewskiego nie znosiła, choć go podziwiała, była natomiast niezłomną miłośniczką Szekspira. Z Heinego często cytowała te wersy: „Chciałeś być szczęśliwe, nieskończenie szczęśliwe albo nieskończenie nieszczęśliwe, dumne serce, i teraz jesteś nieszczęśliwe”.

Jej oczy podkreślone kajalem pełne były tajemnic według tych, którzy w nie patrzyli; nigdy nie mrugały ani nie usuwały się z tego, na co patrzyły. Ojciec Isak Dinesen popełnił samobójstwo, kiedy miała dziesięć lat, a ona od dzieciństwa opowiadała historie. Jej młodsza siostra błagała ją, kiedy szły spać: „Och, Tania, dzisiaj  n i e!”.  Gdy zaś była stara, gospodarze albo goście prosili ją, żeby opowiedziała jakąś historię. Czasem spełniała to życzenie, tak jak się ofiarowuje prezent. Co czwartek jadła kolację z dzieckiem, któremu kupiła ubranie odpowiednie na tę okazję – był to syn kucharki przyłapany na szpiegowaniu jej pewnego wieczoru, gdy sama jadła kolację. Lubiła prowokować, ale delikatnie i ironicznie, jak wtedy gdy zgłaszała obiekcje do absolutnej demokracji, obawiając się o los elit: „Rozumiecie, zawsze musi być choć kilku biegłych w klasykach”. Mówiła, że w życiu kieruje się zasadami klasycznej tragedii i według nich wychowywałaby dzieci, których nigdy nie miała.

Na koniec kilka miesięcy spędzała w pewnej klinice, a całą resztę roku jak zawsze w Rungstedlundzie, gdzie spokojnie zmarła po wysłuchaniu Brahmsa po południu 7 września 1962 roku. Paliła nieustannie aż po kres swoich dni, który nadszedł w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, i została pochowana u stóp osobiście wybranego buka na skraju miejscowości Rungsted. Według Lawrence’a Durrella pewnie rzuciłaby miłe, ironiczne spojrzenie na każdego, kto ośmieliłby się płakać na jej pogrzebie. „Tak naprawdę mam trzy tysiące lat i jadałam z Sokratesem”.

Isak Dinesen przyjęła za swoje te jego słowa: „W sztuce nie ma tajemnicy. Rób rzeczy, które możesz zobaczyć, one pokażą ci, że nie możesz widzieć”.

Javier Marías

Pisane życia 

Szary geniusz

 

Jego życie nie chciało naśladować literatury. Brak w nim zdarzeń porównywalnych z trzema małżeństwami Sienkiewicza, brawurowym przemytem Traugutta dokonanym przez Orzeszkową czy kontrowersyjnym związkiem Konopnickiej z Pietrkiem, czyli Marią Dulębianką. Ożeniwszy się z kuzynką Oktawią Trembińską, w przeciwieństwie do tych trojga nawet się nie rozwiódł. Biograf, zwłaszcza współczesny, załamuje ręce nad życiem, które poświęcone literaturze, niczego nie chciało od niej przejąć. Wspomnienie o miłym, starszym panu rozdającym cukierki dzieciom w Nałęczowie przypieczętowało dzieło niwelacji realnego życia. Rozpięty na niezliczonych egzemplarzach tego samego portretu zawisł Prus w setkach szkolnych klas i zastygł tam, w binoklach i surducie, sympatyczny, staroświecki – Wielki Tato polskiej powieści. Nawet plotkarski Boy skapitulował, przyznając, że „Prus nie ma biografii”. Uczyniliśmy więc z pisarza wcielenie najmilszej postaci, jaką spotykamy w jego powieściach – Ignacego Rzeckiego.

Szczęśliwie, jedyny pewny sąd o rzeczywistości głosi, że jest inna. Nie należy zatem ufać pozornej poczciwości portretu literackiego. Pan Ignacy Rzecki – subiekt doskonały, safandułowaty stary kawaler, naiwny politykier i nieudolny swat – jest najbardziej zamaskowaną i wielowarstwową postacią stworzoną przez Prusa. Najsamotniejszy z samotnych bohaterów Lalki wcale nie stroni od ludzi, obserwuje ich uważnie, słucha i podsłuchuje, zbiera informacje, robi notatki nie tylko w pamiętniku, ale też w dziwnym katalogu, w którym gromadzi dane o subiektach i służących. Nawet wszechwiedzący narrator nie ma pojęcia, skąd pan Ignacy dowiedział się, że Mraczewski był na Hugonotach z Matyldą i siedział w ósmym rzędzie.

Zapisana wiedza i domysły o życiu Aleksandra Głowackiego pokazują, że obdzielił własnymi doświadczeniami i charakterem wielu swoich bohaterów. Wbrew przypisanej mu aurze pogodnego spokoju jego pisarstwo napędzały zachłanność i depresja.

Pierwsza objawia się niewyczerpaną ciekawością świata. Niezaspokojony głód obserwacji stwarza perwersyjny styl, którym Prus obmacuje rzeczywistość. Ten niezdecydowany i niespełniony naukowiec odkrył obsceniczne prawo literatury, pozwalającej czytelnikowi patrzeć na sprawy, na które gapić się nie wypada. Neurozy jego bohaterów sprawiają, że narracja kieruje się ku rzeczywistości życia psychicznego. Prus nie udaje się tam z entuzjazmem, choć zawdzięczamy mu psychologizację polskiej prozy. Powody tej ostrożności są złożone, wskażę więc tylko na dwa.

Polski realizm powieściowy XIX wieku przypomina postać Morfeusza z filmu Matrix, który z obsesyjnym uporem twierdzi, że rzeczywistość istnieje i jest osiągalna. Prus i jego pokolenie mają za plecami sto lat „życia na niby” w państwie, którego odrębność polityczna, geograficzna, gospodarcza i kulturalna znika na ich oczach, a literatura nie może nawet tego zamierania wypowiedzieć. Mimo to proza realistyczna przedstawia rzeczywistość, jak gdyby nigdy nic, jakby na przykład w Warszawie nie było Rosjan. To realizm schizofreniczny – im skuteczniej udaje życie, tym bardziej eksponuje nierzeczywistość tej symulacji. Drugi powód milczenia Prusa na temat własnego życia wewnętrznego jest jaśniejszy – on je opróżnił dla swoich postaci. Wszystkie wypowiadają jego marzenia, lęki i obsesje. Autor jest wielkim brzuchomówcą, który rzadko przemawia swoim głosem.

Traumy: ’63 i ’78

Gdyby niektórzy dzisiejsi co bardziej gorliwi politycy historyczni naprawdę interesowali się historią, szybko doszliby do wniosku, że wszyscy pisarze pozytywistyczni byli kolaborantami, a Prus spośród nich największym. Lojalni wobec prawa, protestujący w jego granicach, cenzurowali własną twórczość, unikali oficjalnych wystąpień politycznych. Bali się i nie chcieli emigrować. Resztki złudzeń stracili podczas „nocy styczniowej”. Prus przez większość życia, do rewolucji 1905 roku, wierzył w harmonijne stosunki Polaków z Rosją, a za patologię tych relacji odpowiadali – jego zdaniem – źli urzędnicy. Rewolucja, która była ruiną jego nadziei na powstanie związku autonomicznej Polski z Rosją, oznaczała dla niego powrót upiora powstania 1863 roku, upiora, którego starał się egzorcyzmować przez całe dorosłe życie.

Niespełna szesnastoletni Oleś jako jedyny z Wielkiej Trójki zobaczył powstanie na własne oczy. Sienkiewicza mądry przywódca partii powstańczej potraktował jak dziecko i kazał mu wracać do domu, a Orzeszkowa była jeszcze zbyt niemądra, aby traktować konspiracyjną przygodę poważniej niż patriotyczny kulig. Wkrótce wszyscy stracą wiarę w sens martyrologicznej autodestrukcji zwanej powstaniem narodowym, ale Olek przeżyje to najmocniej.

Kiedy dochodzi do siebie po epizodzie powstańczym, który przyniósł mu ranę głowy i więzienie, uświadamia sobie, że padł ofiarą społecznego oszustwa. Oto wmówiono mu, że idąc do powstania, czyni to dla ogólnego dobra – tymczasem okazuje się, że nikt tej ofiary od niego nie chciał, a jego heroizm uznaje się nawet za społecznie szkodliwy. Ale to półprawda. Racjonalny i „rachujący” młodzieniec poszedł do powstania przekonany o fatalności tej decyzji, a uczynił to pod wpływem swego starszego brata Leona, entuzjasty, który choć nie walczył, oszalał, zobaczywszy na Litwie skutki terroru Murawjowa. Obłąkany do końca życia miał podobno krzykiem reagować na widok Olka. Jakby nie dostrzegał rozsądnego pozytywisty, ale nawiedzające go widmo powstańczego koszmaru. Z intuicją szaleńca krzykiem dotykał owego ciemnego miejsca, które jest nienazwanym tłem wielu epizodów w pisarstwie Prusa.

Po powrocie na studia Aleksander przekonuje się, że nie tylko brat, ale też jego dawni koledzy widzą w nim coś groźnego. Urażony i rozczarowany wiedzie żywot mizantropa i śni o tym, że zostanie wielkim naukowcem: matematykiem, a jeszcze lepiej fizykiem lub chemikiem. Hoduje fantazmat sukcesu i sławy – myśl o zemście na obojętnym lub wrogim społeczeństwie. Dokona jej ponad dwadzieścia lat później na zupełnie innym polu, stwarzając bohatera, którego czytelnicy pokochają, choć ten pogardliwie odwróci się od zbiorowości. Prus, jak Wokulski, pragnie nie tyle sukcesu, ile uznania, więc zniecierpliwiony udziela go swemu bohaterowi na długo przedtem, zanim sam się go doczeka. Prowokacyjna wzgarda Prusa sięgnie szczytu, kiedy napisze on, że dla Wokulskiego pobyt na zesłaniu miał większą wartość niż przeszłe i obecne życie w kraju. A już szczególnie niesprawiedliwe w powieści jest obarczanie społeczeństwa polskiego odpowiedzialnością za gospodarczy i edukacyjny niedowład i za życiowe rozczarowanie bohatera. O niewoli narodowej nie wspomina w ogóle.

Ale i to mu nie wystarczy. W swej twórczości z metodycznym okrucieństwem będzie niszczył jakąkolwiek nadzieję na powstanie nowoczesnego społeczeństwa polskiego jako rozwijającej się, solidarnej wspólnoty. W Lalce szczególnie okrutnie rozprawi się z rodziną – nie ma jej tam wcale, są jedynie wdowy, wdowcy, rozwodnicy, porzuceni, stare panny i kawalerowie. Dziesiątki bohaterów Lalki to galeria samotnych ludzi. Nie ma też żadnej innej skutecznej wspólnoty: proletariackiej, mieszczańskiej czy arystokratycznej. Świat Lalki jest zrujnowany tłumionym gniewem i rozgoryczeniem autora. Być może jedynie dzięki zdolności do fikcji Prus nie oszalał jak jego brat.

Straszne wspomnienia, lęki, upokorzenie i rozczarowanie powróciły gwałtownie 26 marca 1878 roku i nigdy już na dobre go nie opuściły. Tego dnia przed domem pisarza na placu Grzybowskim otoczyło Prusa dziewięciu studentów, a jeden z nich – Jan Sawicki – uderzył go bez ostrzeżenia w twarz. Była to reakcja na felieton, w którym Prus gniewnie szydził ze studentów oklaskujących krytyczne wypowiedzi Włodzimierza Spasowicza o Wincentym Polu jako piewcy szlachetczyzny. Na policji Prus stwierdził, że to była pomyłka, ale pobicia nie wybaczył sprawcom nawet po dwudziestu latach, nie godząc się na przeprosiny: „Nie mogę. Życie mi złamali” – miał powiedzieć. Powinien był przebaczyć, bo już dziesięć lat wcześniej sam sobie udzielił satysfakcji. Wtedy postanowił, że w „szkaradny dzień marcowy” 1878 roku po raz pierwszy na scenę Lalki wkroczy „jakiś ogromny cień”. Z Bułgarii wrócił Wokulski.

Morderca pozytywizmu

Trudno w to uwierzyć, ale nowoczesna Polska rozpoczęła się wraz z pozytywizmem. Nowoczesna, czyli taka, w której przyszłość ma być ważniejsza od przeszłości bez względu na treść, jaką się wypełni.

Pozytywizm to zeświecczona idea religijna, która głosi, że możliwe jest zbawienie przez wiedzę. Im więcej wiemy, tym jesteśmy doskonalsi jako ludzie i społeczeństwo. Warunkiem jest ustawiczne kształcenie się, choć pozytywiści nie mieli jasnej koncepcji, jak sprawić, żeby ludzie chcieli tyle pracować poza przymusem szkolnym. Pozytywiści byli pierwszą formacją inteligencką w Polsce, która stworzyła projekt przemiany narodu w społeczeństwo. A ponieważ zdawali sobie sprawę, że jedynym społeczeństwem był naród szlachecki, musieli szlachtę skłonić do udziału w rzeczywistości, która niesie zagładę ich formie życia, oraz dokonać powszechnej emancypacji ludu w obywateli.

Jak chcieli to zrobić bez instytucji suwerennego państwa, w realiach Polski okupowanej przez zaborców oraz bez rewolucji socjalnej? Służyć miały temu dwa instrumenty: gazeta zastępująca szkołę średnią oraz literatura jako technologia wytwarzająca inteligenckie poczucie winy. Przejął ten mechanizm Żeromski i doprowadził do doskonałości. Na marginesie: jak straszliwa dokonała się kastracja tej prozy, skoro uznano, że opowieści o chłopcu zakatowanym kijem na śmierć albo o dziewczynce włożonej do pieca w celach leczniczych nadają się do czytania w szkole podstawowej? Literatura o dzieciach nie zawsze jest dla dzieci. Ta jest okrutna, perswazyjna, agresywna i zaangażowana, choć okres ten, zwany tendencyjnym, trwał krótko, a z całej idei „mało treści, a dużo śmiecia zostało w Warszawie” – napisze Prus gorzko w 1891 roku. Wielką panoramą tej klęski, piękną katastrofą jest Lalka.

W tej powieści zaprojektowanym obiektem pozytywistycznego eksperymentu jest Izabela. To z niej chciałby Prus stworzyć człowieka za pomocą wiedzy o faktach. Ona ma się dowiedzieć wszystkiego o świecie i bohaterze, których nie zna i którymi pogardza. Prus lekceważy większość bohaterów powieści, powątpiewa w ich emancypację, czasem ostentacyjnie nimi gardzi. Fascynuje go natomiast istnienie wybitne, inteligencja zmarnowana, osobowość z defektem. Fascynuje go – jak parweniusza – arystokracja, którą chciałby uleczyć wiedzą o rzeczywistym świecie, ale to lekarstwo jest dla niej niedostępne albo na nią nie działa.

Pozytywizm zaczął się w gazecie, a wykończyła go powieść pisana tą samą ręką co prasowe popularyzacje nauki. W powieściach Prusa okazuje się, że wiedza wcale nie czyni nas lepszymi i szczęśliwszymi, co najwyżej skuteczniejszymi. Ostatecznie zaś – jak pouczali starożytni – nie wiedzie do odkrycia ładu i szczęścia, ale do tragedii. W Lalce, Emancypantkach, Faraonie główni bohaterowie kończą fatalnie: zniknięcie bez śladu, samobójstwo, morderstwo.

Trzy powieści. Niby niedużo, ale dość. Kafka i Joyce mieli też po trzy, a Proust jedną, choć w siedmiu częściach. Prus był pisarzem maratończykiem, systematycznie powiększał dystans i formę: od prostych nowel, przez minipowieści, do wielkich fabuł realistycznych. A przy tym nie przestał być dziennikarzem, dzięki czemu stworzył arcydzieło felietonu – monumentalne Kroniki tygodniowe – swoją największą, pisaną przez czterdzieści lat powieść w odcinkach. Jego rywal, Sienkiewicz, na tym polu nie miał z nim szans, zawczasu się wycofał, kwitując pogardliwie, że felieton to gatunek, w którym „trzeba bicz z piasku kręcić i branzlować się”. Sukces pozwolił mu uwolnić się od dziennikarstwa. Prus, choć nazywał to „parobczą robotą”, nie rzucił felietonistyki nawet wtedy, kiedy mógł to już zrobić. Ta podwójność jest jeszcze jednym dowodem jego chorobliwego powikłania, kultywowania sprzeczności, tak widocznych w jego postaciach. Autor Faraona to genialny masochista, co dobrze obrazuje jego stosunek do pozytywizmu, sprywatyzowanej religii, którą w cichości wyznawał do końca życia, zajadle atakując jej innych kapłanów.

Klątwa 

LalkiJerzy Pilch podał kiedyś lapidarną definicję kanonu polskiej literatury, pisząc, że są to książki, których nikt nie czyta dobrowolnie. Zgoda, ale z dwoma wyjątkami. Sienkiewicz i Prus jako autorzy Trylogii i Lalki byli tymi, których czytało się przed szkołą i po szkole, niemniej jedynie do Prusa wypadało przyznać się inteligentowi. Trzeba też powiedzieć jasno: Sienkiewicz i Prus – w swoich gatunkach i w swoim czasie – to czołówka ligi światowej. Polecam dwuręczną lekturę na przykład jakiejkolwiek powieści Zoli i Lalki, przekonacie się!

„Jaka to niezwykła powieść! A postać Wokulskiego jest bardziej intrygująca od bohaterów Dostojewskiego!” – napisał niedawno po lekturze Lalki wybitny amerykański socjolog i teoretyk literatury Frederic Jameson w artykule A Businessman in Love.

Największa zgroza ogarnia mnie, gdy czytam wyznania Prusa o rozmiarze Lalki – kiedy pisze, że jakby wydawca chciał, to on by skrócił trzy tomy do jednego. Skrócił?! Na Boga Ojca! O co? Zwłaszcza że nie o zdanie czy akapit chodziło, ale o całe rozdziały. Wertuję przerażony i szczęśliwy, mamrocząc bezrozumne pytanie: „Dlaczego jest coś zamiast niczego?”. Ani zdania, ani wyrazu, a to, co niby można by odżałować, okazuje się najlepsze, jak choćby ruch nogi adwokata, kiedy podenerwowany wita naszego bohatera, „podsuwając Wokulskiemu fotel na kółkach i prostując nogą dywan, który się nieco zmarszczył”.

Lalką Prus wtrącił polską powieść w kompleks, z którego ta nie może się wydobyć do dzisiaj. Kolejne debaty krytyków nad kondycją rodzimej prozy zaczynają się lub kończą na pytaniu: dlaczego nie mamy XX-wiecznej Lalki? Inna rzecz, że nasze oczekiwania są dziwaczne. Czy ktoś napisał drugiego Hamleta, Mistrza i Małgorzatę, drugą Czarodziejską górę? Nawet samemu Prusowi się nie udało, choć miał dwa podejścia i napisał kilkadziesiąt stron pre/se/quela Lalki pod tytułem Sława. Nie ma co czekać na drugie przyjście, adorujmy więc niepojmowalny skandal wyjątkowego dzieła. Cud, i tyle.

Zwłaszcza że nie objawił się od razu. Trylogia podobała się natychmiast i wszystkim, Lalka prawie nikomu. Nie mądrzmy się, wykorzystując nieuzasadnioną przewagę historycznego dystansu. Też bylibyśmy zdezorientowani. Lalka to pierwsza polska powieść o nowym świecie, nowocześnie opisanym. Przed Prusem narrator realistycznej powieści jest jak kustosz w muzeum oprowadzający nic niewiedzące cielęta, a w dodatku nie kłamie. Tu nie dość, że narratorów jest dwóch, to jeszcze przeczą sobie, podają różne warianty biografii bohatera, ostentacyjnie udają niewiedzę (na przykład „Skąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swych współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał”). Weźmy bohatera: czterdziestopięcioletni wdowiec zakochany w kobiecie młodszej o dwadzieścia lat, a nie śmieszny; patriota i powstaniec styczniowy, a z Ruskimi handluje bronią; głosi potrzebę ożywienia rodzimego handlu i przemysłu, a spekuluje na niekorzystnych dla polskiego przemysłu cłach przywozowych. Mimo tego i wielu innych kontrowersji my go lubimy! Albo takie nowoczesne dziwy jak na przykład „lokowanie produktu” – Prus umieścił w powieści między innymi nazwy sklepów reklamujących się w „Kurierze Warszawskim”, w którym Lalka ukazywała się w odcinkach. A ilu rzeczy tam nie ma? Fabryk, Rosjan, robotników, powstania, Syberii, socjalistycznych wystąpień… I te niepokojące zagadki wydobyte przez maniackich badaczy: imię psa Ignacego Rzeckiego zrobione z inicjałów – IR; symetrie dalszych losów Izabeli i Stanisława; lustrzane lata: 1878 (czas akcji) – 1887 (czas pisania); dziwne skutki zaćmienia słońca w Mławie; portrety Szumana i Szlangbaumów, które ewoluują od empatycznego realizmu do antysemickiego pamfletu…

Genialność tej powieści polega na tym, że wszystko jest zrozumiałe, a człowiek wciąż się dziwi.

Starszy brat Dawkinsa i Houellebecqa

Prus pojął genialnie, że literatura nie jest od dostarczania dowodów na istnienie ładu świata. Od tego jest nauka. Literatura wydobywa z ludzkiego istnienia sprzeczność, komplikację, bycie „za, a nawet przeciw” równocześnie. Udowadnia, że można – jak autor – wierzyć w utopię i twardo stać na ziemi; być emocjonalnym prawicowcem i racjonalnym lewicującym progresistą. Jego pisarstwo żywi się tą niespójną złożonością, afirmuje ją i godzi z nią czytelnika, mówiąc mu: „Jesteś pokręcony i popaprany, czyli ludzki”.

Liczne sprzeczności i niekonsekwencje w jego powieściach odpowiadają złożoności człowieka, który odkrywa w sobie niepasujące do siebie części. Nie wierzyłem Prusowi, kiedy upierał się, że tytuł powieści odnosi się jedynie do lalki ciętej na kawałki przed sędziowskim trybunałem, aby odsłonić prawdę o jej pochodzeniu, czyli wypisane wewnątrz imię bohatera. Po latach lektury wierzę mu, ponieważ odkrycie Prusa i genialne przedstawienie tego odkrycia mówi, że człowiek nowoczesny, ten wielbiony przez niego self-made man, nie ma swojej istoty, jest tworem warunków społecznych i historycznych, ale może też sam się stworzyć; jest modelem do składania. Na początku swej drogi myślowej i twórczej Prus widział w tym fenomen nowej wolności, która była dla jego pokolenia szansą na wyzwolenie się z fatalizmu polskiej historii, cywilizacyjnego zacofania, determinizmu urodzenia. Prus starszy przekonuje się, że te części (wiedza, biznes, miłość, lojalność w obliczu przegranej, postęp, użyteczność, pragnienie szczęścia, służba ogółowi…) nie tworzą całości, zgrzytają, nie pasują do siebie. Człowiek i powieść mają to samo imię. Co stanowi jego treść? To zależy, co nam wyjdzie, bo w układance jest za dużo elementów.

Nowa epoka, modernizm, ze swą koncentracją na jednostce sprawia, że starzejący się Prus jest niecierpliwy i zgryźliwy. Dawniej usiłował być umiarkowanie postępowy, ale teraz nie wierzy, że rzeczy samoczynnie ulegną pozytywnemu przekształceniu, chce przyspieszającego zdarzenia, dlatego intensywnie fantazjuje o wielkim wynalazku naukowym. To najsłabsza część jego pisarstwa – nie samo marzenie o utopii, ale o utopii technicznej. Zniecierpliwienie uderza też w młodych, irytują go, napada na nich w felietonach, zarzucając egoizm, marzycielstwo, rozbuchany erotyzm, kult negacji. Wyrzeka na nową literaturę mówiącą o losach „obłąkańców, prostytutek, morderców, złodziejów, szpiegów, homoseksualistów, pretensjonalnych próżniaków”. Chce zmiany, a zarazem straszliwie obawia się rewolucji, jej destrukcyjnego chaosu, konfliktu klas, który zniszczy jego wizję harmonijnego rozwoju społeczeństwa. Społeczeństwa, którego nie przestał się bać, zwłaszcza po 1905 roku. Ten rok przyniesie najbardziej mroczny utwór Prusa pod tytułem Dzieci, choć już wcześniej, w dziwnym Ze wspomnień cyklisty znajdziemy przerażający obraz ilustrujący jego fobię społeczną. Bohater wysłuchuje historii o kopaczu studni, który trzy godziny zapadał się w kredowe błoto na oczach kilkuset ludzi niepotrafiących mu pomóc. Oto mroczny obraz relacji jednostki i społeczeństwa. To wspólny ton, który wciąż powraca w losach wielu postaci wypowiadających rozszczepioną osobowość autora.

Gdyby trzeba było z tych głosów – wbrew Prusowi – wybrać jeden, wskazałbym na męczące go pytanie o człowieka jako istotę społeczną i osobną jednocześnie. Fascynował go ten styk, miejsce wspólne. Jaką część jednostka powinna wydzielić społeczności, a co zostawić dla siebie? Wcale też nie był pewien, która z tych części jest społeczeństwu bardziej przydatna. Z tego bierze się jego galeria dziwaków, odludków, marzycieli, mizantropów, których aspołeczność, egotyzm, lekceważenie masy mają być odkupione ideą wielkiego daru, jaki obiecuje społeczeństwu ich talent i praca.

Projekt Prusa zrównoważenia romantyzmu pozytywizmem rozumiemy dziś lepiej dzięki Houellebecqowi. Obu pisarzy wkurza jednostka szantażująca społeczeństwo roszczeniem sobie prawa do absolutnej samorealizacji. Dla Prusa był to spadek po romantycznym bohaterze, który odmawia dostępu do siebie życiu innemu niż jego własne życie psychiczne. Autor Cząstek elementarnych atakuje rozpętany przez kontrkulturę lat sześćdziesiątych nihilistyczny hedonizm lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Prus przeczuwa, a Houellebecq wie, że wyzwolony wreszcie z ograniczeń politycznych i obyczajowych człowiek to samotna i żałosna maszyna do przyjemności, zaprogramowana przez ewolucję genetyczną. Ten właśnie problem dręczy Rzeckiego, który utknął jak mucha w sieci pająka-Darwina. „A co, jeśli ludzie to tylko chaotyczne zwierzęta z nadwyżką kultury?” – medytuje nad sklepową ladą Rzecki-Dawkins, rozstawiając na początku i na końcu powieści, a naprawdę „po tysiączny raz w życiu”, nakręcane zabawki.

„Jestem Grock”

Najbardziej zaś nie ufam żartom Prusa, choć był wspaniałym humorystą, klasykiem polskiej literatury dowcipnej, mistrzem ironicznej puenty, jadowitego sarkazmu, pogodnego żartu. To prawda, ale ja nie umiem się z tego śmiać. Już Montaigne zwrócił uwagę na podejrzane sąsiedztwo śmiechu i płaczu, które mają zbliżone fizjologiczne realizacje. Wydaje mi się, że czterdziestoletnią pracę zawodowego wesołka dobrze ilustruje ulubiony dowcip Groucho Marxa:

Do psychoanalityka przychodzi mężczyzna, który mówi, że nie ma po co żyć. Doktor, chcąc zaradzić jego melancholii, radzi, aby poszedł do cyrku, gdzie występuje najśmieszniejszy klaun świata, niejaki Grock.

– Po obejrzeniu jego występu zaraz poczuje się pan szczęśliwszy.

Pacjent wstaje, patrzy przygnębiony na lekarza i zbiera się do wyjścia. Wtedy doktor pyta:

– A właściwie jak pan się nazywa?

Mężczyzna odwraca się i odpowiada:

– Jestem Grock.

Bolesław Prus 1847–1912. Kalendarz życia i twórczości, oprac. K. Tokarzówna, S. Fita, red. Z. Szweykowski, Warszawa 1969; G. Borkowska, Prusa filozofia życia [w:] Jubileuszowe „Żniwo u Prusa”. Materiały z międzynarodowej sesji prusowskiej w 1997 r., red. Z. Przybyła, Częstochowa 1998; M. Gloger, Bolesław Prus i dylematy pozytywistycznego światopoglądu, Bydgoszcz 2007; F. Jameson, Zakochany biznesmen, przeł. R. Koziołek, „Teksty Drugie” 2010, nr 1–2; J. Kulczycka-Saloni, Bolesław Prus, Łódź 1947; H. Markiewicz, Bolesław Prus, Warszawa 1951; E. Pieścikowski, Bolesław Prus, Warszawa 1977; M. Płachecki, Wojny domowe. Szkice z antropologii słowa publicznego w dobie zaborów (1800–1880), Warszawa 2009; B. Prus, Kroniki, red. Z. Szweykowski, Warszawa 1953–1970; B. Prus, Literackie notatki o kompozycji, wstęp, wyb. i oprac. A. Martuszewska, Gdańsk 2010; Z. Szweykowski, Twórczość Bolesława Prusa, Warszawa 1972.

Ryszard Koziołek

Dobrze się myśli literaturą

środa, 30 października 2024

Narkręcana czy Mechaniczna pomarańcza?

 W karmanach mieliśmy spore dziengi, więc jeśli chodzi o zachwat szmalcu, to nie było potrzeby flekować żadnego dziada w ciemnej uliczce i patrzeć, jak on się maże we krwi, kiedy my liczymy urobek i dzielimy na czterech, ani też robić ultra kuku jakiejś starej siwej babuli w sklepie, a potem się udalać z rechotem i z bebechami jej kasy. Ale, jak to mówią, sama forsa nie daje szczęścia.

Wszyscy czterej byliśmy jak z żurnała wycięci, to znaczy według tamtej mody, czarne bardzo obcisłe rajtki z tak zwanym auszpikiem czyli odlewką dopasowaną w kroku, pod rajtkami, jako osłona i zarazem jako taki wzór, który było widać w odpowiednim świetle, u mnie w kształcie pająka, Pete miał grabę (to znaczy rękę), Georgie bardzo elegancki kwiat, a ten bidny stary Jolop miał na odlewce taki bardzo na huzia ryj (to znaczy mordę) pajaca, bo on w ogóle nie oczeń chwytał i był niewątpliwie z nas czterech najgłupszy. Następnie mieli my wcięte pidżaki bez klap, tylko te ogromne wypchane ramiona (po naszemu: plecza), taka jak gdyby zgrywa, że ktoś może po nastojaszczy mieć takie szerokie bary. No i oprócz tego, braciszku mieliśmy te nie sawsiem białe halsztuki, co wyglądały jak piure z kartoszki z takim jakby deseniem od widelca. Kudły mieliśmy nie za długie i buty w sam raz takie do kopania.

–To co teraz, ha?

Przy barze siedziały w kupie trzy dziule, ale nas było czterech i mieliśmy tę pryncypialność, że jeden za wsiech, wsie za jednego. Te trzy psiczki też były jak z żurnała, miały peruki na baszkach, fioletową, zieloną i pomarańczową, a każda w cenie, no, ja bym powiedział, przynajmniej trzy albo czterotygodniowy zarobek takiej dziuszki, no i makijaż pod kolor (to znaczy tęcza wokół oczu i usto rozmalowane bardzo szeroko). Dalej miały czarne, długie, zupełnie proste kiece, a na nich przy grudkach wpięte srebrnego koloru znaczki, na których były imiona bojków: Joe, Mike i tak dalej. A to miało znaczyć, że niby z tymi malczykami się przedziobały, zanim im stuknęło czternaście lat. Krugom łypały na nas i już mi się prawie zachciało bałaknać (normalnie kącikiem ust), żeby zrobić we trzech niemnożko seksu, a bidnego starego Jołopa spławić, bo do tego wystarczy kupić mu pół litra białego, tyle że z syntemeskiem i szlus, ale to by było nie fer. Bo Jołop był wyjątkowo nieatrakcyjny no i taki, jak się nazywał, ale w walce to był brudas po prostu horror szoł! i bardzo zręczny w butach.

–To co teraz, ha?

Ten członio, co siedział koło mnie, bo tam było długie wygodne siedzenie z pluszu wzdłuż całych trzech ścian, to był już nieźle w trakcie, oczy miał szklane i tylko z niego bulgotały takie słowa w rodzaju: – Arystotele morele że mu cieczka rododendron to już farfoklem prima bulba. – Rzeczywiście był daleko w tym kraju, no wprost na orbicie, i ja wiedziałem, jak to jest, bo też próbowałem tego jak każdy, ale na ten raz jakoś mi się podumało, że to tchórza robota, braciszkowie moi. Głotnąłeś sobie tego mleka i leżysz, i dostajesz takiej prydumki. ze wszystko co cię otacza, już jakby przeszło. To znaczy wszystko widzisz dookoła o kej, bardzo wyraźnie, stoliki, lampy, stereo, dziobki i małyszów, ale wszystko jak gdyby już było i nie jest. I jesteś jakby zahipno na swój but albo pazur, co popadnie, i równocześnie jakby cię kto wziął za kark i trząchał niby koszkę. Tak cię trzęsie i trzęsie, aż niczewo nie zostanie. Już straciłeś imię, płyć i samego siebie i masz to w rzopie, i czekasz, kiedy ci się ten but czy pazur zacznie robić żółty, a potem jeszcze bardziej żółty i jeszcze. Potem światła zaczynają się wzrywać jak bombatomba i ten but czy pazur, czy ociupinka błocku na brzegu nogawki, co by nie było, zmienia się w ogromne ogromne miejsce, większe od całego świata, i jak raz masz się znaleźć ryło w ryło z Panem Bogiem, kiedy to się nagle urywa. Znów jesteś tu i taki więcej mizglący, buźka ci się wykrzywia do bu-hu-huu. Więc to jest fajne, ale tchórzliwe. Nic po to nas wywalili na świat, żebyśmy się obszczali z Bogiem. Takie sztuczki to mogą z człowieka wypruć całą ikrę i wszystko co dobre.

–To co teraz, ha?

Stereo było wkluczone i zdawało się, że głos tej syngierki lata po całym barze, do sufitu i apiać w dół od ściany do ściany. To Berti Laski chrypiała taki bardzo starychowski kawałek pod tytułem: Opalasz mi farbę. Jedna z trzech fifek przy barze ciągle wypaczała brzuch i wciągała go w rytmie tej tak zwanej muzyki. Czułem, jak te żylety w mleku zaczynają mnie rypać i teraz już byłem gotów na niemnożko tego co to dwadzieścia w jedno. Wiec dałem skowyt: – Aut aut aut raus! – jak psiuk i łomot tego członia, co siedział koło mnie i był tak daleko i coś bulgotał, w słuch czyli w ucho, horror szoł! ale on daże nie poczuł i wciąż posuwał swoje: – Telefonczyk mu tward że laz jak bulbetle go bang tara bum. – Ale jeszcze poczuje, kiedy ocknie się i stamtąd wróci.

–Raus a dokąd? – spytał Georgie.

–A tak byle się przejść – powiedziałem – i luknąć, co się hapnie i okaże, o braciszkowie moi.

Więc wytoczyli my się w te wielką zimową noc i paszli po Marghanita Road, i skręcamy w Boothby Avenue i widzimy jak raz to, co nam było nużno, mały figiel na otwarcie wieczoru. Szedł sobie taki trzęsący się stary drewniak w typie jakby psora, w oczkach na klufie i z ryjem odkrytym na zimny wozduch nocny. Miał knigi pod pachą i zafajdany parasol i wyszedł zza rogu od Publo Bibloteki, z której wtedy już mało kto korzystał. W ogóle po zmroku nigdy się nie trafiało dużo tych burżujów starego typu, no bo wciąż za mało policji a my, równe malczyki, w mieście i pod bokiem, tak że ten chryk w typie psora był sam jeden na pustej ulicy. Wiec my podchodzimy do niego bardzo grzecznie i ja mówię:

–Przepraszam, braciszku.

On się na to niemnożko spuknął, widząc, że my czterej podchodzimy tak spokojnie i grzecznie i z uśmiechem, ale powiada: -Tak? O co chodzi? – takim bardzo gromkim, profesorskim głosem, jakby chciał nam pokazać, że nie ma pietra. A ja do niego:

–Widzę, że masz książki pod pachą, braciszku. To zaiste rzadka przyjemność w naszych czasach spotkać kogoś, kto jeszcze czyta, braciszku.

–O! – powiedział, cały się trzęsąc. – Ach tak? O! naturalnie! – I tak patrzył po kolei na wszystkich czterech, znajdując się jakby w samym środeczku kwadratu z samych ułybek i uprzejmości.

–No właśnie – odrzekłem. – I byłbym niezmiernie ciekaw, braciszku, czy byłbyś tak dobry pokazać mi, jakie to mianowicie książki masz pod pachą. Nic na świecie nie sprawia mi tyle radości co dobra i czysta książka, braciszku.

–Czysta – powtórzył. – Czysta, e? – I na to Pete grabnął mu te trzy książki i bystro je rozdał. Ponieważ nas było trzech, potoczyliśmy każdy po jednej, prócz Jołopa. Moja nosiła tytuł Podstawy krystalografii, więc otwarłem ją i powiadam: Znakomite, po prostu świetne!

–i przewracam kartki. I nagle mówię jakby zaszokowanym głosem:

–A cóż to takiego? Co to za ohydne słowo, rumienię się, kiedy na to patrzę. Zawiodłem się na tobie, bracie, słowo daję.

–Ależ to – wykrztusił – to… to…

–No – odezwał się Georgie – to już jest według mnie zupełne świństwo. Tu jest takie słowo, które się zaczyna na p, i drugie na ch. – Miał knigę pod tytułem Cuda i tajemnice płatka śniegu.–O! – wkluczył się stary bidny Jołop, zaglądając przez ramię do książki, którą trzymał Pete, i jak zwykle przesolił. – Tu jest napisane, co on z nią zrobił, i jest obrazek i w ogóle. – No – powiedział – ty to jesteś naprawdę stary i obleśny ptak sracz.

–Stary człowiek, bracie, i żeby w twoim wieku – powiedziałem i zaczynam drzeć tę moją knigę, a tamci swoje, przy czym Pete i Jołop urządzają zawody w przeciąganiu Systemu romboedralnego. Stary psor na to podnosi wrzask: – Ależ to nie moje książki, to dobro publiczne, ależ to czysta złośliwość i wandalizm! – albo coś w tym rodzaju. I próbuje nam odebrać te książki, co było po prostu, no, wzruszające. – Oj, zasłużyłeś sobie, bracie – powiadam – na małą nauczkę. – Ta książka o kryształach była bardzo solidnie oprawiona i trudna do podarcia w kawałki, bo naprawdę stara i z czasów, kiedy rzeczy się robiło na trwałe, ale jakoś mi się udało powyrywać kartki i kidać je garściami jak płatki śniegu, tylko duże, na tego chryka, co ciągle darł mordę, a potem tamci zrobili to samo, a Jołop tylko ich obtańcowywał jak błazen, bo też i był. – Proszę cię bardzo – zawołał Pete. – Na, masz tu swojego dorsza z kornfleku, ty brudny czytaczu świństw i paskudztwa.

–Ty stary, obleśny chryku, ty! – powiedziałem. I zaczęliśmy dopiero z nim igrać. Pete go trzymał za graby, a Georgie zahaczył i rozpachnął japę, i wtedy Jolop wyjął mu protezy, górną i dolną szczękę. Rzucił je na chodnik, a ja normalnie pod but, chociaż okazały się kurwa twarde, z jakiegoś nowego plajstyku. Drewniak wziął się coś gulgotać, ułch yłch ołch, więc Georgie puścił to jego rozdziawione japsko i tylko razik mu przysunął tą swoją piąchą w pierścionkach, to ten stary chryk normalnie stęknął i od razu krew, coś pięknego, braciszkowie moi, po prostu horror szoł! Więc już tylko zwlekliśmy z niego łachy, aż do majki i długich gaci (bardzo starychowskich, Jołop zdychał ze śmiechu), po czym Pete kopnął go fajnie w brzucho i puściliśmy go. Polazł tak jakby kuśtykając, bo to nie był prawdziwy mocny kop, i robiąc: – O! o! o! – i nie wiedząc dokąd i co jest co, a myśmy się dali w chichot, a potem poszperali my w jego karmanach, tymczasem Jołop nas obtańcowywal z tym zafajdanym parasolem, ale dużośmy nie znaleźli. Kilka starych listów, niektóre datowane aż gdzieś w latach 1960-tych, z takimi słowami jak: Mój najdroższy najdroższy, i tym podobny szajs, i kółko z kluczami, i stare cieknące pióro. Jołop zaprzestał tańców z parasolem i oczywiście musiał wziąć się do czytania w glos jednego listu, jakby chciał dokazać wobec pustej ulicy, że potrafi czytać. – Moje kochanie! – wygłaszał tym strasznie wysokim głosem. – Będę myślała o tobie, kiedy ty się znajdziesz daleko stąd, i mam nadzieję, że nie zapomnisz włożyć coś ciepłego, jeśli będziesz wychodził nocą. – I zaśmiał się bardzo gromko: ho ho ho! udając, że wyciera sobie tym rzopsko. Dobra powiedziałem. – Kończymy z tym, braciszkowie moi. – W sztanach tego chryka znalazło się tylko ciut ciut szmalu (to znaczy forsy), najwyżej trzy golce, więc ustroiliśmy z tą jego drobną parszywą monalizą normalnie razbros, bo to była kurza kasza w porównaniu z tym kasabubu, cośmy już mieli przy sobie. Potem żeśmy potrzaskali parasol i z ciuchami też zrobili razrez i rzucili je na dmuch wiatru, o braciszkowie, i skończyliśmy z tym belfrowatym chrykiem. Ja wiem, żeśmy nic wielkiego znów nie zdziałali, ale to był tylko początek wieczoru i ja cię prze pieprzę praszał ani twoich za to nie będę. Żylety w mleku z dobawką już cięły jak trza i w ogóle horror szoł.

Teraz pierwsza rzecz to uskutecznić małe filantro, żeby z jednej strony spuścić niemnożko szmalcu i przez to mieć lepszą motywację do zachwatu w jakimś tam sklepie, a z drugiej kupić sobie zawczasu alibi, więc poszliśmy do Księcia Nowego Jorku na Amis Avenue i w tym cichym zakątku naturalnie siedziały ze trzy albo cztery stare babule i ciągnęły tę swoją czarną z mydlinami na koszt AZ (czyli Akcji Zasiłków). Więc my ładujemy się jako ci dobrzy malysze, uśmiechając się do wszystkich na dobry wieczór w kościółku, choć te stare pomarszczone chryczki wpadły od razu w dygot, aż im się stare żylaste grabki zatrzęsły na szklanach i mydliny zaczęły chlapać na stół. – Zostawcie nas, chłopcy, w spokoju! – prosi jedna z mordą całą jak mapa od tej tysiącletniej starości. – My jesteśmy biedne staruszki. – A my tylko kaliami błysk błysk błysk w uśmiechu, siadamy i na dzwonek, i czekamy na obra. Jak podszedł, cały w nerwach i trąc sobie szufle o brudny fartuch, zakazaliśmy każdy po weteranie, czyli rum z wiśniakiem, to było wtedy modne, a niektórzy jeszcze lubili w tym psiuk limonu, to był styl kanadyjski. A ja powiadam:

–Daj coś pożywnego tym biednym, starym babulkom. Dla każdej dużego szkota i coś na wynos. – I sypnąłem całą kieszeń monalizy na stół i tamci trzej też, o braciszkowie moi. Więc te ciężko spuknięte stare chryczki zaraz dostały każda jeden podwójny złotogniak i same już nie wiedziały, co robić i co bałaknąć. Jedna wydusiła z siebie: – Dziękuję, chłopcy – ale widać było, że czekają, co wrednego się teraz hapnie. Wsio taki dano im po butli Yank General, to jest taki koniak, na wynos i do tego zakazałem im jeszcze po tuzinie czarnej z mydlinami z dostawą do domu na drugi dzień, żeby każda z tych śmierdzących starych fif zostawiła w barze swój adres. Za ostatek szmalu wykupiliśmy, o braciszkowie moi, wszystkie te paje z mięsem, serki na krakersach, precelki, chrupki i batony czekoladowe, ile ich tylko mieli w pabie, i to też dla tych babulek. A następnie powiedzieliśmy: – Wrócimy tu za minutkę. – I te stare pudernice wciąż powtarzały: – Dziękujemy wam, chłopcy! – i: – Niech was Bóg pobłogosławi, chłopcy! – a myśmy wyszli bez jednego centa w karmanach.

–Aż się człowiek czuje charoszy, nie? – powiada Pete. A stary bidny Jołop widać że niezupełnie poniał, ale nic nie bałaknął, bo się cykał żebyśmy go znów nie nazywali durak i cudowne dziecko bez baszki. No więc przeszli my za róg na Attlee Avenue i ten sklepik ze słodyczami i tabakiem był jeszcze otwarty. Nie ruszaliśmy ich prawie od trzech miesięcy i cała dzielnica była taka więcej spokojna, więc uzbrojone szpiki i patrole mało się tam pokazywały w tych czasach, a bardziej na północnym brzegu. Naciągnęli my swoje maski, to była sawsiem nowa sztuczka, naprawdę wunder bar, jak odrobione! twarze historycznych osobistości (jak się kupowało, to podawali nazwiska) i mój był Disraeli, Pete miał Elvisa Presleya, Georgie króla Henryka VIII, a stary bidny Jołop wziął poetę nazwiskiem Pebe Shelley. No przebranie jak drut, włosy i w ogóle, z jakiegoś bardzo fajnego plajstyku, tak że dały się zwijać, jak nie były już potrzebne, i schować w bucie: no i weszliśmy we trzech. Pete został na dworze za czasowego, choć tak prawdę powiedziawszy to nie było czego się bać. I ledwo żeśmy postawili nogę w sklepie, od razu lu na starego, a ten Slouse to była taka gromadna kucza jakby galaretki z portwajnu i z miejsca się kapnął i bryzg na zaplecze, gdzie miał telefon i nawierno też swoją fest naoliwioną armatę i w niej sześć wrednych pestek. Więc Jołop obskoczył ten kontuar bystro jak ptak, tylko paczki ryjków prysnęły na wszystkie strony i ruchnęła wielka, płasko wycięta dziobka szczerząca zęby do klientów i wywieszająca do nich grudziska dla reklamy jakiejś tam nowej marki rakotworów. Potem było widno już tylko jakby wielką kulę, co się wtoczyła za firankę w głąb sklepu, a byli to stary Jołop i Slouse, że tak powiem, w zmaganiach na śmierć i życie. Potem dało się słyszeć sapanie i charkot i wierzganie za tą firanką i łubudu przewracające się graty i twojamać i wreszcie szkło brzdęk brzdęk zgrzyt. Tymczasem mama Slouse, jego zakonna fifa, stała jakby zamrożona za ladą. Widać było, że narobi morderczego wrzasku, jak da się jej szansę, więc obskoczyłem bystro ten kontuar i grabnąłem ją, a to był też kawał ciała horror szoł, cała pachnąca i z grudziskami wypiętymi jak banie i bujać się! Położyłem jej grabę na ryju, żeby nie wrzasnęła śmierć i pogrom na cztery wiatry niebieskie, a ta damulka suka jak mnie kąchnie całą gębą, wredziocha, to ja wrzasnąłem zamiast niej, i jak się rozdarła za milicją! No, to wtedy już musiałem jej zrobić po nastojaszczy stuk odważnikiem, a potem doprawić łomem do odkrywania skrzynek, i tu się już pokazała czerwień, ta stara drużka. Tośmy ją rozciągnęli na podłodze i ustroili razrez darcie kiecek, dla żartu, i tak z lekka a niemnożko buta, żeby przestała jęczeć. I widząc ją tak rozłożoną z grodziskami na wierzchu pomyślałem sobie, że może by tak? ale niech to zostanie na potem. Wobec tego wygarnęliśmy kasę i urobek tej nocy pokazał się całkiem horror szoł, i wzięliśmy każdy po kilka paczek co najlepszych rakotworów, no i poszliśmy sobie, o braciszkowie moi.

–Ale co był gromadny i ciężki, to był, ten skurwysyn – powtarzał w kółko Jołop. Nie ponrawił mi się jego wygląd: był brudny i taki zmiętoszony, jak u mużyka, co się z kimś haratał, i oczywiście tak właśnie było, ale nie powinno się nigdy na to wyglądać! Po halsztuku jakby mu ktoś deptał, maskę miał rozdartą i ryło usmotruchane w brudzie z podłogi, więc wzięli my go w boczną uliczkę i doprowadzili co nieco do porządku, plując w halsztuki, żeby z niego zetrzeć to błoto. Czego my byśmy nie zrobili dla naszego Jołopa. Byliśmy z powrotem pod Księciem Nowego Jorku w try miga i według mego zegarka to nie trwało więcej niż dycha minut. Te stare babule jeszcze siedziały przy czarnej z mydlinami przy szkotach, cośmy je im zafundowali, więc my do nich: – No, dziewuszki. to co sobie każemy? – A one znów: – Jak to ładnie z waszej strony, chłopcy, niech Bóg was błogosławi, chłopcy! – i my na dzwonek i kelnera, teraz to już był inny, zakazaliśmy piwsko z rum bumem, bo się nam po nastojaszczy chciało pić, braciszkowie, i co tylko chciały te stare pudernice. Potem mówię do tych babuszek: – Myśmy wcale stąd nie wychodzili, no nie? Byliśmy tu przez cały czas, prawda? – A te bystro się połapały i mówią:

–Tak jest, chłopcy. Nie spuściłyśmy was ani na chwile z oka. Panie Boże wam błogosław – i piją.

Nie żeby to było aż takie ważne. Chyba z pół godziny minęło, zanim się pojawił jakiś znak życia ze strony polucyjniaków, i to też weszło raptem dwóch bardzo młodych szpików, całkiem jeszcze różowych pod tym wielkim hełmem. I jeden pyta:

–Wy coś może wiecie o tym, co się stało dziś wieczór w sklepie u Slouse'a?

–My? – powiadam niewinnie. – A co się stało?

–Kradzież i pobicie. Dwie osoby w szpitalu. A gdzie wyście dzisiaj byli?

–Ten wasz wredny ton mi się nie podoba – odrzekłem. – Mam gdzieś wasze insynuacje. To świadczy, że macie zbyt podejrzliwy charakter, moi mali braciszkowie.

–Oni byli tu przez cały wieczór, chłopcy – zaczęły wykrzykiwać te stare babulki. – Panie Boże ich błogosław! Nie ma na całym świecie lepszych niż oni chłopców, tacy mili, tacy uczynni! Byli tu przez cały czas. Nikt nie widział, żeby się stąd ruszyli na krok.

–My się tylko pytamy – powiedział ten drugi gliniarczyk – Wypełniamy swoje obowiązki, jak wszyscy. Ale jeszcze łypnęli na nas wrednie i z pogróżką, zanim się zmyli. Kiedy już byli przy wyjściu zrobiliśmy mi taki mały koncert na wardze: biribiri bibibi. Ale jeżeli o mnie chodzi, to jednak byłem ciut rozczarowany, że tylko tak się to odbywa i co za czasy. Tak naprawdę to nie ma z czym walczyć. Wszystko łatwe jak całuj mnie w rzopsko. No, ale jeszcze noc była młoda.

**

W poketach mieliśmy nieliche many, toteż jeśli chodzi o grabing forsy, nie było tak ryjli potrzeby flekować żadnego dziada w ciemnej uliczce i łypać, jak on się maże we krwi, kiedy my liczymy urobek i dzielimy na czterech, ani też machać super kuku jakiejś starej siwej babuli w jej szopie, a potem się ulatniać z rechotem i z bebechami wyprutymi z kasy. Ale, jak to mówią, sama forsa nie daje szczęścia.

Wszyscy czterej byliśmy haj feszn jak z żurnala, to znaczy według tamtej mody, czarne wery macz obcisłe tajtki z tak zwanym auszpikiem czyli odlewką dopasowaną w kroczu, pod tajtkami, jako osłona i zarazem jako taki wzór, który było widać w odpowiednim świetle, u mnie w kształcie pająka, Pete miał grabę (to znaczy hand), Georgie bardzo elegancki kwiat, a ten bidny stary Jołop miał na odlewce taki bardzo na huzia fejs (to znaczy mordę) pajaca, bo on w ogóle nie wery macz chwytał i był niewątpliwie z nas czterech najgłupszy. Następnie mieliśmy wcięte marynary bez klap, tylko te ogromne wypchane szołdry (po naszemu: ramiona), taka jak gdyby zgrywa, że ktoś może niedlapucu ryjli mieć aż takie szerokie bary. No i oprócz tego, brajdaszkowie, mieliśmy te niezupełnie białe krawaty, co wyglądały jak ugnieciucha z patejtów z takim jakby deseniem od widelca. Kudły mieliśmy nie za długie i szusy takie dżast na dziob jusful do kopania.

– No i co teraz, e?

Przy barze siedziały w kupie trzy girlaski, ale nas było czterech i mieliśmy tę zasadę, że jeden za wszystkich i wszystkie za jednego. Te trzy psiczki też były haj feszn, miały peruki na łbach, fioletową, zieloną i pomarańczową, a każda w prajsie, no, jak bym powiedział, przynajmniej trzy albo czterotygodniowy zarobek takiej dziuszki, no i mejkap zrobiony pod kolor (to znaczy tęcza wokół oczu i usto rozmalowane bardzo szeroko). Dalej miały czarne, długie, zupełnie proste dreski, a na nich przy cysiach wpięte srebrnego koloru znaczki, na których były imiona bojków: Joe, Mike i tak dalej. A to miało znaczyć, że niby z tymi smykami się przefukały, zanim stuknęło im czternaście lat. Łypały na nas ołdy tajm i już mi się prawie zachciało spiknąć (normalnie kącikiem ust), żeby machnąć we trzech małe abitow seksu, a bidnego starego Jołopa spławić, bo do tego ynaf zafundować mu pół litra białego, tyle że z syntemeskiem i fertyk, ale to by nie było fer. Bo Jołop był wyjątkowo nieatrakcyjny no i taki, jak się nazywał, ale w walce to był fajter i brudas po prostu horror szoł! i bardzo zręczny w butach.

– No i co teraz, e?

Ten członio koło mnie, bo tam było długie wygodne siedzenie z pluszu wzdłuż całych trzech ścian, to był już nieźle na haju, oczy miał zaszklone i tylko z niego bulgotały takie słowa w rodzaju: – Arystotrele morele że mu cieczka rododendron to już farfoklem prima bulba. – Rzeczywiście był daleko w tym kraju, no wprost na orbicie, i ja wiedziałem, jak to jest, bo też próbowałem tego jak każdy, ale tym razem jakoś mi się pomyślało, że to tchórza robota, brajdaszkowie moi. Drynknąłeś se tego mleka i leżysz, i dostajesz takie ajdyja, że wszystko, co cię otacza, już jakby przeszło. To znaczy widzisz eraund ju całe dyngs oł rajt, bardzo wyraźnie, stoliki, lampy, stereo, dziobki i bojków, ale wszystko jak gdyby już było i nie jest. I jesteś jakby zahipno na swój but albo pazur, co się hapnie, i edy sejm tajm jakby cię kto wziął za kark i trząchał niby kiciorka. Tak cię trzęsie i trzęsie, aż nic nie zostanie. Już straciłeś swoje nejm, body i samego siebie i masz to w rzopie, i czekasz, kiedy ci się ten but czy pazur zacznie robić żółty, a potem jeszcze bardziej żółty i jeszcze. Potem światła startują ci eksploding jak bombatomba i ten but czy pazur, czy odrobina błocka na brzegu nogawki, co by nie było, zamienia się w ogromne ogromne miejsce, większe od całego świata, i w sam dżast masz się znaleźć fejs tu fejs z Panem Bogiem, kiedy to się nagle urywa. Znów jesteś tu i taki więcej mizglący, fejska ci się krzywi do bu-hu-huu. Więc to jest fajne, ale tchórzliwe. Nie po to nas wywalili na świat, żebyśmy się zadawali z Bogiem. Taki dyngs to może z człowieka wypruć całą ikrę i wszystko co dobre.

– No i co teraz, e?

Stereo było na plej on i zdawało się, że wojs tej syngierki lata po całym pabie, do silingu i bek daun od ściany do ściany. To Berti Laski chrypiała taki bardzo starychowski kawałek pod tytułem: Opalasz mi farbę. Jedna z trzech fifek przy barze, ta w zielonej peruce, ołdy tajm wypuczała sztomak i wciągała go bek w rytmie tej tak zwanej muzyki. Czułem, jak te żylety w mleku startują mnie rypać i już byłem rajt end redy na to dwadzieścia w jedno. Więc dałem skowyt: – Aut aut aut aut! – jak psiuk i łomot tego kastomera, co siedział koło mnie i był tak daleko i coś bulgotał, w słuch czyli w ucho, horror szoł! ale on nawet nie poczuł i wciąż posuwał swoje: – Telefonczyk mu tward że laz jak bulbetle go bang tara bum. – Ale jeszcze poczuje, kiedy ocknie się i zrobi stamtąd kam bek.

– Aut a dokąd? – zapytał Georgie.

– A tak byle się przejść – powiedziałem – i luknąć, co się hapnie i okaże, o brajdaszkowie moi.

Więc chodu my w tę wielką zimową noc i po Marghanita Road, i skręcamy w Boothby Avenue i widzimy to, co nam było potrzeba, mały figiel tu open dy iwning. Szedł sobie taki trzęsący się stary drewniak w typie jakby psora, w brejlach na klufie i z ryjem otwartym na zimne powietrze nocne. Miał buksy pod pachą i zafajdany parasol (czyli ambryl) i wyszedł zza korneru od Publo Bibloteki, z której wtedy już mało kto korzystał. W ogóle po zmroku się nie trafiało dużo tych burżujów starego typu, bo wciąż not ynaf policji a my, fajniste bojki, w mieście i pod bokiem, tak że ten oldboj w typie psora był sam jeden na pustej ulicy. Więc my tup tup kaming do niego bardzo grzecznie i ja mówię:

– Przepraszam, brajdaszku.

On usłyszawszy to jakby się smoł abitow przefrajtnął, że my czterej podchodzimy tak spokojnie i grzecznie i kip smajling, ale powiada: – Tak? O co chodzi? – takim ofły macz podniesionym, ticzerskim głosem, jakby starał się nam tu szoł, że nie ma pietra. A ja do niego:

– Widzę, że masz książki pod pachą, brajdaszku. To zaiste rzadka przyjemność w naszych czasach spotkać kogoś, kto jeszcze czyta, brajdaszku.

– O! – powiedział, cały się trzęsąc. – Ach tak? O! naturalnie! – I tak łypał in sakseszn na wszystkich czterech, znajdując się jakby prysajsli in dy midł kwadratu z samego kip smajling i uprzejmości.

– No właśnie – odrzekłem. – I byłbym niezmiernie ciekaw, brajdaszku, czy byłbyś tak dobry pokazać mi, jakie to mianowicie książki masz pod pachą. Nic na świecie nie sprawia mi tyle radości co dobra i czysta książka, brajdaszku.

– Czysta – powtórzył. – Czysta, e? – I na to Pete grabnął mu te trzy buksy i raz dwa je rozdał. Ponieważ nas było trzech, grabnęliśmy każdy po jednej, prócz Jołopa. Moja nosiła tytuł Podstawy krystalografii, więc aj did open it i powiadam: – Znakomite, po prostu świetne! – i przewracam kartki. I nagle mówię jakby zaszokowanym wojsem: – A cóż to takiego? Co to za ohydne słowo, rumienię się, kiedy na to patrzę. Zawiodłem się na tobie, bracie, słowo daję.

– Ależ to – wykrztusił – to… to…

– No – odezwał się Georgie – to już jest in maj opinion zupełne świństwo. Tu jest takie słowo, które zaczyna się na p, i drugie na ch. – Mówiąc to luknął w bukiet pod tytułem Cuda i tajemnice płatka śniegu.

– O! – wciął się stary bidny Jołop, łypiąc Petowi przez szołder, i jak zwykle przesolił. – Tu jest napisane, co on z nią robił, i jest obrazek i w ogóle. – No – powiedział – ty to jesteś naprawdę stary i obleśny ptak sracz.

– Stary człowiek, bracie, i żeby w twoim wieku – aj sed i biorę się drzeć tę moją książkę, a tamci swoje, przy czym Pete i Jołop urządzają zawody w przeciąganiu Systemu romboedralnego. Stary ticzer na to podnosi wrzask: – Ależ to nie moje książki, to dobro publiczne, ależ to czysta złośliwość i wandalizm! – albo coś w tym rodzaju. I próbuje nam odebrać bek te buksy, co było po prostu, no, wzruszające. – Oj, zasłużyłeś sobie, bracie – powiadam – na małą nauczkę. – Ta książka o kryształach była bardzo solidnie oprawiona i trudna do podarcia w kawałki, bo ryjli stara i z czasów, kiedy różne dyngs się robiło na trwałe, ale jakoś mi się udało wytargać kartki i porzucać je garściami jak płatki śniegu, tylko big big duże, na tego próchniaka, co ciągle darł mordę, a później tamci machnęli dy sejm, a Jołop tylko ich obtańcowywał jak jajcarz, bo też i był. – Proszę cię bardzo – zawołał Pete. – Na, masz tu swojego dorsza z komfleku, ty brudny czytaczu świństw i paskudztwa.

– Ty stary, obleśny dziadu, ty! – powiedziałem. I dopiero zaczęliśmy z nim figlować. Pete go trzymał za graby, a Georgie zahaczył i rozdziawił mu japę, i wtedy Jołop wyjął mu protetiks, górną i dolną szczękę. Rzucił je na sajdłok, a ja normalnie pod but, chociaż okazały się kurwa twarde, z jakiegoś nowego plajstyku. Drewniak coś zagulgotał, ułch yłch ołch, więc Georgie let go to jego rozdziawione japsko i tylko razik mu przydziarmażył tą swoją piąchą w ryngach, to ten próchniak normalnie stęknął i od razu krew, ryjli bjutful, brajdaszkowie moi, po prostu horror szoł! Więc już tylko zwlekliśmy z niego łachy, aż do tiszertu i długich gaci (bardzo starychowskich, Jołop zdychał ze śmiechu), po czym Pete kopnął go fajnie w sztomak i puściliśmy dziada. Polazł tak jakby kuśtykając, bo to nie był prawdziwy mocny kop, i robiąc: – O! o! o! – i nie wiedząc dokąd i co jest co, a my w chichot, a potem wisku wisku w poketach jego łachów, tymczasem Jołop nas obtańcowywał z tym zafajdanym parasolem, ale nie było macz tu fajnd. Kilka starych listów, niektóre datowane aż w latach 1960-tych, z takimi słowami jak: Mój najdroższy najdroższy, i saczlajk sort of szajs, i kółko z kluczami, i stare cieknące pióro. Jołop zaprzestał tańców z tym ambrylem i natyrlik musiał zabrać się do czytania na ful wojs jednego listu, jakby chciał koniecznie tu pruw dla pustego strytu, że umie czytać. – Moje kochanie! – wygłaszał tym ofły wysokim głosem. – Będę myślała o tobie, kiedy ty się znajdziesz daleko stąd, i mam nadzieję, że nie zapomnisz włożyć coś ciepłego, jeśli będziesz wychodził nocą. – I lafnął na całego: ho ho ho! udając, że wyciera sobie tym rzopsko. – Dobra – powiedziałem. – Kończymy z tym, brajdaszkowie moi. – W trauzach tego próchniaka znalazło się tylko ciut ciut szmalu (to znaczy forsy), w sumie co najwyżej trzy golce, więc siepnęliśmy tą jego parszywą drobną monalizą normalnie in eraund, bo to była kurza kasza w porównaniu z tym kasabubu, cośmy już mieli przy sobie. Potem żeśmy łup chrup ten parasol i łachy też pru fru i na dmuch wiatru, o brajdaszkowie, i skończyliśmy z tym belfrowatym oldbojem. Ja wiem, że to nic tu konsyder za nasz wielki eczywment, ale był dżast początek wieczoru i ja cię prze pieprzę praszał ani twoich za to nie będę. Żylety w mleku z plusem już cięły jak trza i w ogóle horror szoł.

Teraz pierwsza rzecz to zrobić małe filantro, żeby z jednej strony spuścić abitow szmalcu i przez to mieć beter motywejszn do grabingu w jakimś tam szopie, a z drugiej kupić sobie in edwans alibi, więc chodu my do Księcia of New York na Amis Avenue i w tym cichym zakątku naturalnie siedziały ze trzy albo cztery stare babule podrynkując tę swoją czarną z mydlinami na koszt AZ (czyli Akcji Zasiłków). Więc my ładujemy się jako te dobre smyki, całe smajling do wszystkich na gud iwning w kościółku, choć te stare pomarszczone próchniaczki wpadły od razu w trembling, aż im się stare żylaste grabki zatrzęsły na szklanach i mydliny zaczęły chlapać na stół. – Zostawcie nas, chłopcy, w spokoju! – prosi jedna z mordą całą jak mapa od tej tysiącletniej starości. – My jesteśmy biedne staruszki. – A my only kaflami błysk błysk błysk w uśmiechu, sit daun i na dzwonek, i czekamy na łejtera. Jak podszedł, cały w nerwach i trąc sobie szufle o derty fartuch, zamówiliśmy każdy po weteranie, czyli rum i czery, to było wtedy haj feszn, a niektórzy jeszcze lubili w tym psiuk lajmonu, to był styl kanadyjski. A ja powiadam:

– Daj coś pożywnego tym biednym, starym babulkom. Dla każdej dużego skocza i coś na wynos. – I sypnąłem cały poket monalizy na stół i tamci trzej też, o brajdaszkowie moi. Więc te ciężko przefrajtnięte stare pudernice zaraz dostały każda jeden podwójny złotogniak i same już nie wiedziały, co robić i co spiknąć. Jedna wydusiła z siebie: – Tenk ju, chłopcy – ale widać było, że czekają, co brudnego się teraz hapnie. Było nie było, dostały każda po butli Yank General, to jest taki koniak, na wynos i do tego aj did order im jeszcze po tuzinie czarnej z mydlinami z dostawą do domu na morning, żeby każda z tych śmierdzących starych fif zostawiła w barze swój adres. Za rymejning many wykupiliśmy, o brajdaszkowie moi, wszystkie te paje z mięsem, pogryzaczki z serka, precelki, czipsy i batony czoklatowe, co tylko mieli w pabie, i też dla tych babulek. Po czym zapowiedzieliśmy: – Wrócimy tu bek za minutkę. – I te stare pudernice ołdy tajm powtarzały: – Tenk ju, chłopcy! – i: – God bles ju, chłopcy! – a myśmy wyszli aut bez syngiel centa w poketach.

– Aż się człowiek poczuwa dobry, nie? – powiada Pete. A stary bidny Jołop widać, że nie całkiem anderstend, ale nic nie spiknął, bo miał frajt, abyśmy go znów nie przezywali tępolec i wunder kind niedomózgi. No więc skręciliśmy za korner w Attlee Avenue i ten sklepik ze słodyczami i tabakiem był jeszcze open. Nie ruszaliśmy ich prawie trzy miesiące i cały kwartał był taki więcej spoko, więc uzbrojone gliny i patrole mało się tam nowedejz pokazywały, a bardziej na północ od rzeki. Naciągnęliśmy swoje maski, to była zupełnie świeża nowość, ryjli wunder bar, jak odrobione! twarze historycznych osobistości (jak się kupowało, to podawali nejms) i mój był Disraeli, Pete miał Elvisa Presleya, Georgie króla Henryka VIII, a stary bidny Jołop wziął poetę nazwiskiem Pibi Shelley. No przebranie jak drut, włosy i ewryting, z jakiegoś bardzo fajnego plajstyku, tak że dały się zwijać, jak nie były już potrzebne, i schować w bucie: no i weszliśmy we trzech. Pete został aut na oku, choć tak ryjli powiedziawszy to nie było czego się bać. I ledwo żeśmy postawili nogę w szopie, od razu lu na starego, a ten Slouse to była taka ogromna kupa jakby galaretki z portwajnu i z miejsca się kapnął i bryzg na zaplecze, gdzie miał telefon i no daut również swoją fest naoliwioną armatę i w niej sześć wrednych pestek. Więc Jołop w lot obskoczył ten kontuar jak ptak, tylko paczki ryjków prysnęły na wszystkie strony i rymnęła wielka, płasko wycięta dziobka szczerząca zęby do kastomerów i wywieszająca do nich cycki dla reklamy jakiejś tam świeżej marki rakotworów. Potem było widać już tylko jakby wielki kłąb, co się wtoczył za firankę w głąb szopu, a byli to stary Jołop i Slouse, że tak powiem, w zmaganiach na śmierć i życie. Potem dało się słyszeć sapanie i charkot i wierzganie za tą firanką i łubudu przewracające się graty i twojamać i wreszcie szkło brzdęk brzdęk zgrzyt. Edy sejm tajm jego zakonna fifa, mama Slouse, jakby zamrożona stała za ladą. Widać było, że narobi morderczego wrzasku, jakby dać jej szansę, więc obskoczyłem żwawo ten kontuar i grabnąłem ją, a to był też kawał ciała horror szoł, cała pachnąca i z cycuchami wypiętymi jak banie i bujać się! Położyłem jej hand na ryju, żeby nie wrzasnęła śmierć i pogrom na cztery wiatry niebieskie, a ta damulka suka jak mnie kąchnie całą gębą, wredziocha, to ja wrzasnąłem zamiast niej, i jak się rozdarła za policją! No, to wtedy już obowiązkowo musiałem jej machnąć niedlapucu ryjli stuk odważnikiem, a potem doprawić łomem do roztwierania boksów, i tu się już did szoł czerwień, ta stara frendzia. Tośmy ją rozciągnęli na podłodze i machnęli rach ciach darcie kiecek, dla żartu, i tak z lekka ciut buta, żeby przestała jęczeć. I widząc ją rozłożoną z cycuchami aut i open pomyślałem sobie, że może by tak? ale niech to zostanie for lejter. Wobec tego wygarnęliśmy kasę i urobek tej nocy okazał się całkiem horror szoł, i wzięliśmy każdy po kilka paczek co naj best rakotworów, no i go aut, o brajdaszkowie moi.

– Ale był wielgi i ciężki, ten skurwysyn – powtarzał w kółko Jołop. Aj didnt lajk jego wygląd: brudny i taki zmiętoszony, jak u chłopa, co się z kimś haratał, i no daut właśnie tak było, ale człowiek szud newer na to wyglądać! Po krawacie jakby mu ktoś deptał, maskę miał zdartą i ryło usmotruchane w brudzie z podłogi, więc wzięliśmy go w boczny stryt i doprowadzili co nieco in order, plując w henkczyf, żeby z niego zetrzeć to błoto. Czego my byśmy nie zrobili dla naszego Jołopa. Byliśmy z powrotem pod Księciem of New York raz dwa pięć i na moim zegarku to nie trwało więcej niż dycha minut. Te stare babule siedziały ołdy tajm przy czarnej z mydlinami i przy skoczach, cośmy je im zafundowali, więc my do nich: – No, dziewuszki, to co sobie każemy? – A one znów: – Jak to ładnie z waszej strony, chłopcy, niech Bóg was błogosławi, chłopcy, God bles ju! – i my na dzwonek i łejtera, to już teraz był inny, zamówiliśmy piwsko z rum bumem, bo się nam ryjli chciało pić, brajdaszkowie, i co tylko zapragnęły te stare pudernice. Potem aj sed do tych babuszek: – Myśmy wcale stąd nie wychodzili, no nie? Byliśmy tu ołdy tajm, prawda? – A te bystro się połapały i mówią:

– Tak jest, chłopcy. Nie spuściłyśmy was ani na chwilę z oka. Panie Boże wam błogosław – i piją.

Nie żeby to było aż takie ważne. Chyba z pół godziny minęło, zanim jakiś znak życia did epir ze strony polucyjniaków, i to też weszło raptem dwóch bardzo młodych szpików, całkiem jeszcze różowych pod tym wielkim hełmem. I jeden pyta:

– Wy coś może wiecie o tym, co się stało dziś wieczór w sklepie u Slouse’a?

– My? – aj sed niewinnie. – A co się stało?

– Kradzież i pobicie. Dwie osoby w szpitalu. A gdzie wyście dzisiaj byli?

– Ten wasz wredny ton mi się nie podoba – odrzekłem. – Mam gdzieś wasze insynuacje. To świadczy, że macie zbyt podejrzliwy charakter, moi mali brajdaszkowie.

– Oni byli tu przez cały wieczór, chłopcy – zaczęły wykrzykiwać te stare babulki. – Panie Boże ich błogosław! Nie ma na całym świecie lepszych niż oni chłopców, tacy mili, tacy uczynni! Byli tu przez cały czas. Nikt nie widział, żeby się stąd ruszyli na krok.

– My się tylko pytamy – rzekł ten drugi gliniarczyk. – Wypełniamy swoje obowiązki, jak wszyscy. – Ale jeszcze łypnęli na nas wrednie i z pogróżką, zanim się zmyli. Kiedy już byli kaming aut przy wyjściu, zrobiliśmy im taki smoł koncert na wardze: biribiri bibibi. Ale co mnie się dotyka, to jednak byłem ciut małe abitow rozczarowany, że tylko tak się to odbywa i co za czasy. Wszystko łatwe jak całuj mnie w rzopsko. No, ale jeszcze noc była młoda.

***

Robert Stiller

KILKA SŁÓW OD TŁUMACZA

Otóż i dawno zapowiadana, od ładnych kilku lat gotowa w tej drugiej wersji Nakręcana pomarańcza. Kiedy historia nagle wywinęła koziołka i okazało się, że język polski raczej nie będzie już ulegał rusyfikacji, straciła coś z proroczej aktualności wersja R tej powieści, czyli Mechaniczna pomarańcza, napisana futurologicznym językiem silnie i głęboko zrusyfikowanym. Bardziej prawdopodobne stało się, że teraz nastąpi anglicyzacja lub amerykanizacja naszego języka, tak samo dla niego zabójcza, choć na pewno przyjemniejsza ze względów życiowych i historycznych.

Taki właśnie futurologiczny język przepowiada i posługuje się nim niniejsza wersja A mojego przekładu, dla odróżnienia zaopatrzona w słuszniejszy tytuł Nakręcana pomarańcza.

Jej założenia teoretyczne omówiłem w dużym eseju pt. Kilka sprężyn z nakręcanej pomarańczy, który przedstawia dosyć szczegółowo autora, całą jego twórczość, jak również tę powieść, jej problematykę i język. Znajduje się tam m. in. dokładniejsza nieco analiza i uzasadnienie tej anglicyzowanej polszczyzny.

Ona także nie jest fikcyjna. Nasz język rzeczywiście zniekształca się i rozwija w tym właśnie kierunku.

W wydaniu Mechanicznej pomarańczy zamieściłem też drugi esej pt. Burgess a sprawa polska. Relacjonuje on długoletnie, zawiłe i często sensacyjne dzieje tej książki w Polsce.

Obydwa te eseje zostały w niniejszym wydaniu pominięte i jest to jeden z powodów, dla których zachęcam, aby czytelnik zaopatrzył się w obydwie Pomarańcze: tak Mechaniczną, jak i Nakręcaną. Jedna drugiej nie może zastąpić w niczym oprócz fabuły. Pod każdym innym względem równoległe czytanie i porównywanie obydwu stanowić będzie podwójną przyjemność; należy dodać, że podobnego przypadku i porównywalnej z tym satysfakcji, jak również zabawy i radości, nie znajdzie się w całym piśmiennictwie światowym. Po prostu nie ma drugiego przypadku, aby jeden i ten sam tłumacz stworzył dwa całkiem odrębne, futurologiczne języki, żeby dwukrotnie i zupełnie inaczej przetłumaczyć na nie (dla starszych i młodszych) tę samą powieść. W dodatku tak samo genialną i mądrą, jak sensacyjną i prowokującą.

Oczywiście Słowniczek w tym wydaniu jest zupełnie inny. Poza tym dodano jako posłowie esej, który Anthony Burgess dopisał w 24 lata po pierwszym wydaniu swej książki.

Rozsławił ją niegdyś, nakręcony według niej, kultowy film Stanleya Kubricka. Przyznam się jednak, że uważam go (podobnie jak Burgess) za kiepski, spłycający i fałszujący dzieło literackie. Ale oto elektryzująca wiadomość – uwaga! – Steven Spielberg zapowiedział, że niebawem nakręci własną wersję filmową Pomarańczy. Spodziewam się, że dopiero to będzie prawdziwy cymes.

I jeszcze jedna niespodzianka. Przystąpiłem do pracy nad trzecią i ostatnią wersją N przekładu. Tym razem jego futurologiczna polszczyzna skrzyżuje się z językiem niemieckim pt. Sprężynowa pomarańcza. Mam nadzieję, że ukaże się ona w 2000 roku i że towarzyszyć jej będzie na ekranach film Spielberga. A także zabójczy esej Gershona Legmana Lipna rewolta o tym, jak społeczeństwo i rodzice wydają na świat swoich Alexów. W ten sposób urzeczywistni się ostatecznie moja własna Miłość do trzech pomarańczy.

***

wtorek, 29 października 2024

Łowcy mikrobów a "mądrość ciała" - dwie sprzeczne wizje rzeczywistości

 

Wiruso-Mania Torsten Engelbrecht, Köhnlein Claus

O książce

Jeśli śledzić publiczne oświadczenia, świat jest ciągle nękany nowymi strasznymi chorobami wirusowymi. Jako najnowszy wariant horroru na pierwszych stronach gazet dominuje tak zwany koronawirus SARS-CoV-2. Ludność jest również przerażona doniesieniami o odrze, świńskiej grypie, SARS, BSE, AIDS czy polio. Jednak w tym wirusowym chaosie ignoruje się bardzo podstawowe fakty naukowe: istnienie, patogeniczność i śmiertelne skutki tych czynników nigdy nie zostały udowodnione. Medyczny establishment i jego wierni akolici z mediów twierdzą, że dowody te zostały przedstawione. Ale te twierdzenia są wysoce podejrzane, ponieważ współczesna medycyna odsuwa na bok bezpośrednie metody udowadniania istnienia wirusów i używa wątpliwych pośrednich narzędzi do „udowodnienia” istnienia wirusów, takich jak testy na obecność przeciwciał i łańcuchowa reakcja polimerazy (PCR).

Autorzy Wiruso Mania, dziennikarz Torsten Engelbrecht i lekarz chorób wewnętrznych Claus Köhnlein, MD, pokazują, że te rzekome zakaźne wirusy mogą być w rzeczywistości postrzegane również jako cząstki produkowane przez same komórki w wyniku pewnych czynników stresowych, takich jak leki. Cząstki te są następnie identyfikowane za pomocą testów przeciwciał i PCR i interpretowane jako wirusy wywołujące epidemie przez lekarzy, którzy przez ponad 100 lat byli zaszczepieni teorią, że mikroby są śmiertelnym zagrożeniem i tylko nowoczesne leki i szczepionki uchronią nas przed pandemiami wirusów.

Głównym celem tej książki jest skierowanie dyskusji z powrotem na prawdziwą debatę naukową i skierowanie medycyny z powrotem na drogę bezstronnej analizy faktów. Pod lupę weźmie eksperymenty medyczne, badania kliniczne, statystyki i polityki rządowe, ujawniając, że ludzie odpowiedzialni za ochronę naszego zdrowia i bezpieczeństwa zboczyli z tej drogi. Po drodze Engelbrecht i Köhnlein przeanalizują wszystkie możliwe przyczyny chorób, takie jak farmaceutyki, leki stylu życia, pestycydy, metale ciężkie, zanieczyszczenia, stres i przetworzona (a czasem genetycznie modyfikowana) żywność. Wszystkie one mogą silnie uszkadzać organizm ludzi i zwierząt, a nawet je zabijać. A właśnie te czynniki typowo panują tam gdzie mieszkają i pracują ofiary rzekomych wirusów. Aby uzasadnić te twierdzenia, autorzy powołują się na dziesiątki bardzo znanych naukowców, wśród których są laureaci Nagrody Nobla Kary Mullis, Barbara McClintock, Walter Gilbert, Sir Frank Macfarlane Burnet oraz mikrobiolog i laureat Nagrody Pulitzera René Dubos. W książce przedstawiono około 1100 istotnych referencji naukowych, z których większość została opublikowana niedawno.

Temat tej książki ma zasadnicze znaczenie. Koncerny farmaceutyczne i czołowi naukowcy zgarniają ogromne sumy pieniędzy za atakowanie zarazków, a media zwiększają swoją oglądalność i obieg dzięki sensacyjnym doniesieniom (szczególnie analizowane są doniesienia New York Timesa i Der Spiegel). Jednostki płacą najwyższą cenę, nie otrzymując tego, na co zasługują i czego najbardziej potrzebują, aby zachować zdrowie: oświecenia o prawdziwych przyczynach i prawdziwych potrzebach zapobiegania i leczenia ich chorób. „Pierwszym krokiem jest porzucenie iluzji, że głównym celem nowoczesnych badań medycznych jest poprawa zdrowia ludzi najbardziej efektywnie i skutecznie”, radzi John Abramson z Harvard Medical School. „Podstawowym celem finansowanych komercyjnie badań klinicznych jest maksymalizacja finansowego zwrotu z inwestycji, a nie zdrowie”.

Wiruso-Mania poinformuje Cię o tym, jak takie środowisko zapuściło korzenie – i jak wzmocnić swoją pozycję, aby żyć zdrowo.

Z przedmowy pierwszej

(...)

Kiedy amerykańska dziennikarka Celia Farber odważnie opublikowała w Harper's Magazine (marzec 2006) artykuł „Out of control-AIDS and the corruption of medical science”, niektórzy czytelnicy próbowali zapewne utwierdzić się w przekonaniu, że ta „korupcja” jest odosobnionym przypadkiem. Jest to bardzo dalekie od prawdy, co zostało tak dobrze udokumentowane w książce Engelbrechta i Köhnleina. To tylko wierzchołek góry lodowej. Korupcja badań naukowych jest szeroko rozpowszechnionym zjawiskiem występującym obecnie w wielu poważnych, rzekomo zaraźliwych problemach zdrowotnych, począwszy od AIDS do zapalenia wątroby typu C, gąbczastej encefalopatii bydła (BSE lub „choroba szalonych krów"), SARS, ptasiej grypy i obecnych praktyk szczepień (szczepienia przeciwko wirusowi brodawczaka ludzkiego lub HPV).
W badaniach nad wszystkimi tymi sześcioma odrębnymi problemami zdrowia publicznego badania naukowe nad wirusami (lub prionami w przypadku BSE) ześlizgnęły się na złą drogę, podążając zasadniczo tą samą systematyczną ścieżką. Ścieżka ta zawsze obejmuje kilka kluczowych kroków: wymyślanie ryzyka katastrofalnej epidemii, obciążanie nieuchwytnego patogenu, ignorowanie alternatywnych toksycznych przyczyn, manipulowanie epidemiologią za pomocą nieweryfikowalnych liczb, aby zmaksymalizować fałszywe postrzeganie zbliżającej się katastrofy, oraz obiecywanie zbawienia za pomocą szczepionek. To gwarantuje duże zyski finansowe. Ale jak można to wszystko osiągnąć? Po prostu opierając się na najpotężniejszym aktywatorze ludzkiego procesu decyzyjnego, czyli STRACHU!

Nie jesteśmy świadkami epidemii wirusów, jesteśmy świadkami epidemii strachu. I zarówno media jak i przemysł farmaceutyczny ponoszą największą odpowiedzialność za wzmacnianie strachu, strachu, który przypadkowo zawsze zapoczątkowuje fantastycznie dochodowy biznes. Hipotezy badawcze dotyczące tych obszarów badań nad wirusami praktycznie nigdy nie są naukowo weryfikowane za pomocą odpowiednich kontroli. Zamiast tego ustala się je na podstawie „konsensusu”. Jest to następnie szybko przekształcane w dogmat, skutecznie utrwalany w quasi-religijny sposób przez media, łącznie z zapewnieniem, że finansowanie badań jest ograniczone do projektów wspierających dogmat, wykluczając badania nad alternatywnymi hipotezami. Ważnym narzędziem utrzymywania głosów sprzeciwu poza debatą jest cenzura na różnych poziomach, od mediów popularnych po publikacje naukowe.

Nie nauczyliśmy się dobrze na doświadczeniach z przeszłości. Nadal pozostaje wiele pytań bez odpowiedzi na temat przyczyn epidemii grypy hiszpanki w 1918 roku, czy roli wirusów w polio po II wojnie światowej (neurotoksyczność DDT?). Te współczesne epidemie powinny były otworzyć nasze umysły na bardziej krytyczne analizy.

Pasteur i Koch zbudowali solidne podstawy rozumienia infekcji, które można zastosować do wielu bakteryjnych chorób zakaźnych. Ale to było zanim pierwsze wirusy zostały faktycznie odkryte. Transponowanie zasad infekcji bakteryjnych do wirusów było, oczywiście, bardzo kuszące, ale nie powinno być zrobione bez równoległego zwrócenia uwagi na niezliczone czynniki ryzyka w naszym toksycznym środowisku, do toksyczności wielu leków, a niektóre niedobory żywieniowe. (...)

Etienne de Harven, MD (1928-2019)

Przedmowa II autorstwa Joachim Mutter, MD

Książka ta spowoduje przewrót w dogmatach

Książka Wiruso Mania w prosty i zrozumiały sposób ukazuje różnorodność danych naukowych, które dowodzą, że większość epidemii przedstawianych w mediach jako horrory (grypa, ptasia grypa, AIDS, BSE, WZW C, itd.) w rzeczywistości nie istnieje lub jest nieszkodliwa. W przeciwieństwie do tego: Przez to straszenie i przez toksyczne materiały zawarte w szczepionkach może pojawić się ogromna liczba chorób; chorób, które ostatnio nasilają się na masową skalę: alergie, rak, autyzm, zaburzenia koncentracji uwagi (ADD), zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD), choroby autoimmunologiczne i zaburzenia układu nerwowego. Autorom, dziennikarzowi Torstenowi Engelbrechtowi i lekarzowi chorób wewnętrznych Clausowi Köhnleinowi, udaje się wytropić prawdziwych winowajców, w tym spekulantów w tej grze. Wskazują również rozwiązania, które każdy może z łatwością wdrożyć w swoim codziennym życiu. Praca ta jest jedną z najważniejszych i najbardziej pouczających książek naszych czasów, która wywoła przewrót w dogmatach i złudzeniach, które utrzymywały się przez ponad 150 lat.

Joachim Mutter, MD Instytut Medycyny Środowiskowej i Epidemiologii Szpitalnej
 Uniwersyteckie Centrum Medyczne we Freiburgu

Niemcy Fryburg, 19 grudnia 2006 r.

***
Mikroby: traktowane jak kozły ofiarne

Ludzie są bardzo podatni na ideę, że pewne mikroby działają jak drapieżniki, prześladując nasze społeczności w poszukiwaniu ofiar i powodując najpoważniejsze choroby, takie jak COVID-19 (infekcja płuc) lub zapalenie wątroby typu C (uszkodzenie wątroby). Taki pomysł jest na wskroś prosty, być może zbyt prosty. Jak odkryły psychologia i  nauki społeczne, ludzie mają skłonność do upraszczania rozwiązań, szczególnie w świecie, który wydaje się być coraz bardziej skomplikowany. Pozwala to również na koncepcję „wroga u bram”, umożliwiając jednostkom zrzucenie odpowiedzialności za swoje choroby na grzyba, bakterię lub wirusa. „Człowiek woli zginąć, niż zmienić swoje przyzwyczajenia!” – powiedział kiedyś Lew Tołstoj.

Ale to myślenie w kategoriach kozła ofiarnego często prowadziło ludzkość na manowce, czy to w życiu osobistym, w nauce, czy w polityce. Zarówno rybacy, jak i politycy szczerze twierdzą, że foki i delfiny przyczyniają się do wyczerpania zasobów ryb oceanicznych. Tak więc każdego roku w Kanadzie sto tysięcy fok – często zaledwie kilkudniowych – zostaje zatłuczonych na śmierć, podczas gdy każdej jesieni w Japonii tysiące delfinów zostaje rozszarpanych na kawałki, gdy jeszcze żyją. Jednak w swojej ślepej nienawiści do zwierząt rzeźnicy całkowicie pomijają fakt, że to ich własny gatunek – Homo sapiens – jest odpowiedzialny za stan naszych oceanów i że poprzez masową nadmierną eksploatację oraz zaawansowane technologicznie metody połowu, splądrowaliśmy światowe zasoby ryb. Niemiecko-kanadyjskie badania, które ukazały się w Nature w 2003 roku, wykazały, że połowy przemysłowe dramatycznie zmniejszyły zasoby drapieżników takich jak tuńczyk, miecznik, marlina, dorsz, halibut, płaszczka i flądra w oceanach świata od początku połowów komercyjnych w latach 50-tych XX wieku – o nie mniej niż 90 procent. Nasza nowoczesna koncepcja śmiercionośnych mikrobów podobnie omija kwestie wielkiego obrazu. Niektóre z nich mogą być szkodliwe; niemniej jednak zaniedbaniem jest ignorowanie roli, jaką odgrywają indywidualne zachowania (odżywianie, zażywanie narkotyków itp.), zamiast po prostu wskazywać palcem na te mikroorganizmy.

„Czy metoda leczenia wpływa na drapieżniki w dziczy, czy na bakterie w jelitach, zawsze ryzykowne jest manipulowanie naturalną równowagą sił w przyrodzie”, pisze mikrobiolog i laureat nagrody Pulitzera René Dubos. Rzeczywistość medyczna i biologiczna, podobnie jak społeczna, nie jest tak prosta.

Znany profesor immunologii i biologii Edward Golub wyznaje zasadę, że „jeśli rozwiązanie złożonego problemu można zmieścić na naklejce na zderzaku, to jest ono błędne! Próbowałem streścić moją książkę The Limits of Medicine: How Science Shapes Our Hope for the Cure, aby zmieściła się na naklejce na zderzak i nie udało mi się”. Złożoność świata – a przede wszystkim świata żywego – może wydawać się zbyt trudna do ogarnięcia przez pojedynczą osobę nawet w przybliżeniu. Informowanie się o ekonomii, kulturze, polityce i naukach medycznych wydaje się niewiarygodnie zniechęcające. Człowiek „nie jest arystotelesowskim bogiem, który ogarnia całe istnienie; jest istotą rozwiniętą, która może pojąć tylko ułamek rzeczywistości” – pisze psycholog społeczna Elisabeth Noelle-Neumann. Rzekomi eksperci nie są tu wyjątkiem. Więkęszość lekarzy, na przykład, nie ma prawie żadnego pojęcia o pojęciach, które pojawiają się na horyzoncie biologii molekularnej, w tym o badaniach nad mikrobami i ich roli w powstawaniu chorób.

Podobnie, gdyby poprosić większość lekarzy o zdefiniowanie niewątpliwych cech retrowirusów (za jeden z nich uważa się na przykład HIV), najprawdopodobniej wzruszyliby ramionami lub udzielili niezrozumiałej, kryptycznej odpowiedzi. Kolejnym wyzwaniem dla wielu lekarzy byłby opis funkcjonowania reakcji łańcuchowej polimerazy (PCR), mimo że w latach 90. stała się ona kluczową technologią w biologii molekularnej i jest ciągle przywoływana w związku z rzekomym odkryciem wirusa tzw. ptasiej grypy H5N1 (na temat PCR patrz rozdział 3, o „cudownej broni” wynalazców epidemii, a także rozdział 12 o coronie/COVID-19).

Ignorancja i dążenie do nadmiernych uproszczeń są podstawowymi problemami w  naukach medycznych. Już w 1916 roku filozof Ludwig Wittgenstein zauważył w swoim dzienniku: „Ludzkość zawsze szukała nauki, w której simplex sigillum veri ist”, co w istocie oznacza, że „prostota jest znakiem prawdy”. Teoria mikrobów dokładnie pasuje do tego schematu: jedna choroba, jeden czynnik jako przyczyna – i ostatecznie jedna cudowna pigułka lub szczepionka jako rozwiązanie. (...)

Wniosek jest nieunikniony: Pasteur świadomie oszukiwał opinię publiczną, w tym zwłaszcza tych naukowców, którzy najlepiej znali jego opublikowane prace.
GERALD GEISON HISTORYK MEDYCYNY

[Nowoczesne metody wykrywania wirusów, takie jak PCR] mówią niewiele lub nic o tym, jak wirus się rozmnaża, które zwierzęta są jego nosicielami, [lub] w jaki sposób powoduje on choroby u ludzi. To tak, jakby próbować stwierdzić, czy ktoś ma nieświeży oddech, patrząc na jego odcisk palca.  APEL 14 NAJLEPSZYCH WIRUSOLOGÓW ZE „STAREJ GWARDII"  DO NOWEGO POKOLENIA BADACZY BIOMEDYCZNYCH SCIENCE, 6 LIPCA 2001 R.

Pasteur i Koch: Dwaj z wielu naukowych oszustów

Podwyższony status, jakim cieszył się Ludwik Pasteur za życia, jasno obrazuje cytat z  lekarza Auguste'a Lutaud z 1887 roku (osiem lat przed śmiercią Pasteura): „We Francji można być anarchistą, komunistą lub nihilistą, ale nie anty-pasteurianinem”.240 W rzeczywistości jednak Pasteur nie był wzorem boskiej czystości, ale raczej uzależnionym od sławy badaczem działającym na podstawie fałszywych założeń, który „wprowadził w błąd świat i swoich kolegów naukowców co do badań stojących za dwoma z jego najsłynniejszych eksperymentów”, jak stwierdził w 2004 roku dziennik The Lancet.

W swojej wręcz fanatycznej nienawiści do mikrobów Pasteur w rzeczywistości wy-szedł od niedorzecznego równania, że zdrowe (tkanki) równają się sterylnemu (wolnemu od zarazków) środowisku. Z całą powagą wierzył, że bakterie nie mogą znajdować się w zdrowym ciele, a mikroby unoszące się w powietrzu na cząsteczkach kurzu są odpowiedzialne za wszystkie możliwe choroby. W wieku 45 lat „pławił się w swojej sławie”, jak pisze bakteriolog Paul de Kruif w książce Łowcy mikrobów, „i głosił światu swoje nadzieje: 'w mocy człowieka musi leżeć wyeliminowanie z powierzchni ziemi wszystkich chorób wywoływanych przez pasożyty [mikroby]’”.

Wady teorii Pasteura zostały już dawno temu wykazane w eksperymentach, w których zwierzęta były utrzymywane w stanie całkowitej bezbakteryjności. Ich narodziny odbywały się nawet przez cesarskie cięcie; następnie zamykano je w klatkach wolnych od mikrobów i podawano im sterylne jedzenie – po kilku dniach wszystkie zwierzęta były martwe. U szczurów hodowanych bez zarazków wyrostek robaczkowy był nienormalnie powiększony, wypełniony śluzem, który normalnie zostałby rozłożony przez mikroby.

Wady teorii Pasteura zostały wykazane już dawno temu, w pierwszej połowie XX wieku, dzięki eksperymentom, w których zwierzęta były trzymane całkowicie bez zarazków. Ich narodziny odbywały się nawet przez cesarskie cięcie; następnie zamykano je w klatkach wolnych od mikrobów i podawano sterylne jedzenie i wodę – po kilku dniach wszystkie zwierzęta były martwe. To pokazało, że „skażenie” egzogennymi bakteriami jest absolutnie niezbędne dla ich życia. (...)

Ale wróćmy do „Podstępnego Ludwika”, który świadomie kłamał, nawet w swoich eksperymentach ze szczepionkami, co zapewniło mu miejsce na Olimpie bogów badań. W 1881 roku Pasteur twierdził, że z powodzeniem zaszczepił owce przeciwko wąglikowi. Ale nie tylko nikt nie wie, jak naprawdę przebiegały testy Pasteura na otwartym terenie poza bramami Paryża, ale bohater narodowy la grande Nation, jak go później nazwano, w rzeczywistości potajemnie podebrał mieszankę szczepionki innemu badaczowi, Jean-Josephowi Toussaintowi, którego karierę zrujnował wcześniej publicznymi atakami słownymi. A co z rzekomo bardzo udanymi eksperymentami Pasteura ze szczepionką przeciwko wściekliźnie w 1885 roku? Dopiero znacznie później społeczność naukowa dowiedziała się, że nie spełniały one w ogóle standar-dów naukowych, a zatem nie nadawały się do poparcia chóru pochwał dla jego szczepionki-mieszanki. Superszczepionka Pasteura „mogła raczej wywołać wściekliznę niż jej zapobiec” – pisze historyk nauki Horace Judson.

Eksperymenty te nie były dyskutowane przez dziesięciolecia, głównie z powodu skrupulatnej tajności słynnego Francuza. Za życia Pasteur nie pozwalał absolutnie nikomu – nawet najbliższym współpracownikom – na wgląd do swoich notatek. Pod koniec XX wieku Gerald Geison, historyk medycyny z Uniwersytetu Princeton, po raz pierwszy miał możliwość dokładnego przejrzenia zapisków Pasteura i upublicznił to oszustwo w 1995 roku. Fakt, że stało się ono tak kontrowersyjne, nie powinien być szczególnie zaskakujący, ponieważ zdrowa nauka rozwija się w przejrzystym środowisku, tak aby inni badacze mogli zweryfikować wyciągnięte wnioski. Tajność ma przeciwstawny cel: odcięcie się od niezależnego monitoringu i weryfikacji. Kiedy zewnętrzna kontrola i weryfikacja przez niezależnych ekspertów są odcięte od procesu, otwierają się wrota dla oszustw. Oczywiście, ten brak przejrzystości obserwujemy wszędzie, czy to w polityce, czy w organizacjach takich jak międzynarodowy związek piłki nożnej FIFA, a także w „środowiskach naukowych, które wierzą, że finansowanie ze środków publicznych jest ich prawem, ale tak samo jak wolność od kontroli publicznej”, jak twierdzi Judson. W ten sposób główny nurt badań naukowych zdołał faktycznie odgrodzić swoje budynki naukowe od kontroli publicznej.

W takim układzie brakuje krytycznych mechanizmów kontroli i równowagi, więc nikt nie jest w stanie ostatecznie skontrolować pracy naukowców i upewnić się, że badania są prowadzone w uczciwy sposób. Pozostaje nam po prostu ufać, że robią to zgodnie z prawdą. Jednak ankieta przeprowadzona wśród naukowców i opublikowana w numerze Nature z 2005 roku pokazała, że jedna trzecia badaczy przyznała, że nie unika oszukańczych działań i po prostu odsuwa na bok wszelkie dane, które nie odpowiadają ich celom. Kluczowy aspekt nauki został utracony; niewielu badaczy zadaje sobie teraz trud, by zweryfikować dane, które nie pasują do ich celów. (...)

Inny jaśniejący przedstawiciel nowoczesnej medycyny, niemiecki lekarz Robert Koch (1843-1910) był również przedsiębiorczym oszustem. Na „X Międzynarodowym Kongresie Medycznym” w Berlinie w 1890 roku ten łowca mikrobów „z przerośniętym ego” ogłosił, że opracował cudowną substancję przeciwko gruźlicy. A w Deutsche Medizinische Wochenzeitschrift (Niemieckim Tygodniku Medycznym) Koch twierdził nawet, że jego testy na świnkach morskich dowiodły, iż możliwe jest „całkowite zatrzymanie choroby bez uszkadzania organizmu w inny sposób”. Reakcja całego świata na ten rzekomy cudowny lek „Tuberkulinę” była początkowo tak przytłaczająca, że w Berlinie, domenie Kocha, sanatoria wyrastały jak grzyby po deszczu. Chorzy z całego świata zamienili stolicę Niemiec w miejsce pielgrzymek. Wkrótce jednak okazało się, że Tuberkulina poniosła katastrofalną klęskę. Tuberkulina okazała się jednak wkrótce katastrofalną porażką. Nie pojawiły się długotrwałe kuracje, a do sanatoriów zjeżdżały się kolejne karawany. A gazety, jak na przykład noworoczne wydanie satyrycznego Der wahre Jakob (Prawdziwy chłopiec), szydziły: „Herr Professor Koch! Czy zechciałby Pan ujawnić lekarstwo na bakterie wywołujące zawroty głowy!”.

Podobnie jak Pasteur, Koch również utrzymywał początkowo zawartość swojej rzekomej cudownej substancji w ścisłej tajemnicy. Jednak w miarę wzrostu liczby zgonów bliższe zbadanie właściwości leku ujawniło, że Tuberkulina nie była niczym innym, jak tylko kulturą bakterii zabitą przez ciepło; nawet przy najlepszych chęciach nikt nie mógł przypuszczać, że pomoże ona chorym na gruźlicę cierpiącym na ciężką chorobę. Wręcz przeciwnie, u wszystkich osób – zarówno u pacjentów testowych, jak i tych, którym podawano ją później jako rzekome lekarstwo – wystąpiły dramatyczne reakcje niepożądane: dreszcze, wysoka gorączka, śmierć.

W końcu krytykom Kocha, w tym innemu ówczesnemu autorytetowi medycznemu Rudolfowi Virchowowi, udało się udowodnić, że Tuberkulina nie powstrzymała gruźlicy. Według późniejszej krytyki obawiano się raczej, że Tuberkulina jeszcze bardziej pogarsza przebieg choroby. Władze zażądały, aby Koch przedstawił dowody na swoje słynne testy na świnkach morskich – ale nie mógł tego zrobić.

Eksperci tacy jak historyk Christoph Gradmann z Heidelbergu twierdzą, że Koch „sprytnie zainscenizował” wprowadzenie Tuberkuliny na rynek. Wygląda na to, że wszystko zostało zaplanowane z dużym wyprzedzeniem. Pod koniec października 1890 roku, podczas pierwszej fali euforii Tuberkulina, Koch zrezygnował z profesury higieny. W poufnych listach domagał się od państwa pruskiego własnego instytutu, wzorowanego na Instytucie Pasteura w Paryżu, aby móc prowadzić szeroko zakrojone badania nad Tuberkuliną.

Profesor Koch obliczył spodziewany zysk na podstawie „dziennej produkcji 500 porcji Tuberkuliny na 4,5 miliona marek rocznie”. Na temat wiarygodności swojej prognozy sucho zauważył: „Z miliona ludzi można liczyć średnio na 6 do 8 tysięcy chorych na gruźlicę płuc. W kraju liczącym 30 milionów mieszkańców jest więc co najmniej 180 tysięcy ftyzjaków (gruźlików)”. Ogłoszenie Kocha w Niemieckim Tygodniku Medycznym (Deutsche Medizinische Wochenzeitschrift) ukazało się równocześnie z nadmiernie pozytywnymi raportami terenowymi jego powierników, według Gradmanna służyło „weryfikacji Tuberkuliny w takim samym stopniu, jak jej propagandzie”.283

Szkorbut, Beriberi i Pellagra: Liczne porażki Łowców Mikrobów

Pod koniec XIX wieku, kiedy Pasteur i Koch stali się sławni pomimo swoich oszustw, opinia publiczna nie miała prawie żadnej szansy, aby obronić się przed propagandą mikrobów. Władze medyczne, które wyznawały teorię „mikroby = śmiertelni wrogowie”, oraz rozwijający się przemysł farmaceutyczny miały już władzę i opinię publiczną w swoich rękach. W ten sposób rozpoczęto badania kliniczne na zwierzętach laboratoryjnych, których celem było opracowanie (rzekomych) cudownych leków na bar-dzo konkretne choroby.

Schemat ten był tak skuteczny, że nawet taka substancja jak Tuberkulina, która spowodowała tak fatalną w skutkach katastrofę, przynosiła ogromne zyski. Koch nigdy nawet nie przyznał, że jego Tuberkulina okazała się porażką. Hoechst, fabryka barwników szukająca taniego wejścia w badania farmaceutyczne, zaangażowała się w produkcję Tuberkuliny. Uczeń Kocha, Arnold Libbertz, miał nadzorować produkcję, przy ścisłej współpracy z instytutem Kocha, a rozwijający się przemysł farmaceutyczny zo-stał zdecydowanie pobudzony. Od tego momentu naukowcy próbowali wcisnąć praktycznie wszystko do modelu „jedna choroba – jedna przyczyna (patogen) – jedno cudowne lekarstwo”, co powodowało jedno niepowodzenie za drugim. Na przykład przez długi czas dominująca medycyna z zapałem twierdziła, że choroby takie jak szkorbut (choroba marynarzy), pellagra (szorstka skóra) czy beriberi (choroba górników i więźniów) są wywoływane przez zarazki. Aż ortodoksja w końcu, z zaciśniętymi zębami, przyznał, że niedobór witamin jest prawdziwą przyczyną.

Z beriberi, na przykład, to było dziesiątki lat, zanim spór o to, co spowodowało zwyrodnieniową chorobę nerwów wziął swój decydujący zwrot, gdy witamina B1 (tiamina) została wyizolowana w 1911 roku – witamina, która była nieobecna w rafinowanej żywności, takich jak biały ryż. Robert R. Williams, jeden z odkrywców tiaminy, zauważył, że dzięki pracy Kocha i Pasteura, „wszyscy młodzi lekarze byli tak przesiąknięci ideą infekcji jako przyczyny choroby, że obecnie przyszedł do przyjęcia jako prawie aksjomat, że choroba nie może mieć innej przyczyny [niż mikroby]. Zaabsorbowanie lekarzy infekcją jako przyczyną choroby było bez wątpienia odpowiedzialne za wiele odstępstw od zwracania uwagi na żywność jako czynnik sprawczy beriberi”.

Hipokrates, von Pettenkofer, Bircher-Benner: Mądrość ciała

Idea, że pewne mikroby – przede wszystkim grzyby, bakterie i wirusy – są naszymi wielkimi przeciwnikami w bitwie, powodując pewne choroby, które muszą być zwalczane specjalnymi bombami chemicznymi, zakopała się głęboko w zbiorowej świadomości. Jednak przekopanie się przez historię ujawnia, że świat zachodni został zdominowany przez medyczny dogmat „jedna choroba, jedna przyczyna, jedna cudowna pigułka” dopiero od końca XIX wieku, wraz z pojawieniem się przemysłu farmaceutycznego. Przedtem mieliśmy zupełnie inną mentalność, a nawet dziś wszędzie widać jeszcze ślady tej odmiennej świadomości. „Od czasów starożytnych Greków ludzie nie 'łapali' choroby, oni się w nią wślizgiwali. Złapać coś oznaczało, że było coś do złapania, a dopóki nie przyjęła się zarodkowa teoria chorób, nie było nic do złapania” – pisze wspomniany wcześniej profesor biologii Edward Golub w swojej pracy The Limits of Medicine: How Science Shapes Our Hope for the Cure. Hipokrates, o którym mówi się, że żył około 400 roku p.n.e., oraz Galen (jeden z najważniejszych lekarzy swoich czasów; urodzony w 130 roku n.e.) reprezentowali pogląd, że to człowiek, w dużej mierze, ma wpływ na zachowanie zdrowia poprzez odpowiednie zachowanie i wybór stylu życia.

„Większość chorób [według filozofii starożytnej] była spowodowana odchyleniem od dobrego życia” – mówi Golub. „[A kiedy choroby występują] najczęściej mogą być ustawione przez zmiany w diecie – co] pokazuje dramatycznie, jak 1500 lat po Hipokratesie i 950 lat po Galenie, koncepcje zdrowia i choroby, a leki w Europie, nie zmienił” daleko do 19 wieku.

Jeszcze w latach pięćdziesiątych XIX wieku pogląd, że choroby są zaraźliwe, nie znajdował prawie żadnego poparcia w kręgach medycznych i naukowych. Jednym z najważniejszych autorytetów medycznych tego okresu był Niemiec Max von Pettenkofer (1818-1901), który starał się pojmować rzeczy całościowo i dlatego w swoich rozważaniach na temat powstawania chorób uwzględniał różne czynniki, w tym indywidualne zachowania i warunki społeczne. Dla von Pettenkofera zbyt uproszczona, monokauzalna hipoteza teoretyków mikroorganizmów wydawała się naiwna, co uczyniło z niego prawdziwego „antykontagionistę”. W obliczu rodzącego się wówczas podziału medycyny na wiele odrębnych, wyspecjalizowanych dyscyplin, uczony, później mianowany rektorem Uniwersytetu w Monachium, kpił: „Bakteriolodzy to ludzie, którzy nie patrzą dalej niż na swoje kotły parowe, inkubatory i mikroskopy”.

I tak też von Pettenkofer kierował w tym czasie dyskusją na temat leczenia cholery, choroby tak typowej dla rozwijających się krajów przemysłowych w XIX wieku. Stał on na tym samym stanowisku, co słynny lekarz François Magendie (1783-1855), który już w 1831 roku donosił Francuskiej Akademii Nauk, że cholera nie jest chorobą importowaną, ani zaraźliwą, lecz spowodowana jest nadmiernym brudem wynikającym z katastrofalnych warunków życia. Odpowiednio, najbiedniejsze dzielnice w takich ośrodkach jak Londyn były z reguły również najbardziej dotknięte cholerą.

Von Pettenkofer jako główną przyczynę wskazał wodę pitną. W tamtych czasach nie było oczyszczalni, więc woda była często tak widocznie i mocno zanieczyszczona chemikaliami przemysłowymi i ludzkimi odchodami, że ludzie regularnie skarżyli się na jej smród i odbarwienie. Badania wykazały również, że w gospodarstwach domowych z dostępem do czystej wody zachorowań na cholerę było niewiele lub nie występowały w ogóle. Chociaż von Pettenkofer z pewnością nie zaprzeczał obecności mikrobów w tym szambie, twierdził, że organizmy te mogły przyczynić się do przebiegu choroby, ale tylko wtedy, gdy teren biologiczny był tak przygotowany, aby mogły się rozwijać.

Niestety, autorytet von Pettenkofera nie mógł ostatecznie powstrzymać zwolenników teorii mikrobów przed wzięciem sprawy w swoje ręce pod koniec XIX wieku i wcisnęli oni cholerę również do swojej wąskiej koncepcji wyjaśniającej. Tak więc mikrob (w tym przypadku bakteria Vibrio cholerae lub jej wydaliny) został naznaczony jako jedyny winowajca – a teoria mikrobów Pasteura została fałszywie odznaczona za odparcie cholery. Golub został pozostawiony krzycząc w pustkę: „Dlaczego Pasteurowi przypisuje się zasługi za to, za co w głównej mierze odpowiedzialny był ruch sanitarny i zdrowie publiczne?”.

1500-letnia historia holistycznego spojrzenia na zdrowie i chorobę była zbyt związana z życiem i jego potworną złożonością, by zniknąć całkowicie pod wpływem chwili. Jednak praktycznie zniknęła ze zbiorowej świadomości.

Genetyk Barbara McClintock był zdania, że koncepcje, które od tego czasu pozował jako nauka dźwięku nie może wystarczająco opisać ogromne wielowarstwowe złożoności wszystkich form życia naturalnego, a wraz z tym, ich tajemnice. Organizmy, zdaniem laureata Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny, prowadzą swoje własne życie i podporządkowują się porządkowi, który nauka może zgłębić tylko częściowo. Żaden model, który wymyślimy, nie może nawet w minimalnym stopniu oddać sprawiedliwości niewiarygodnej zdolności tych organizmów do znajdowania sposobów i środków zapewniających im przetrwanie. (...)

Z pewnością nie wszyscy lekarze domagali się ról na scenie przemysłu medycznego, a niektórzy z nich byli kluczowymi graczami w utrzymaniu holistycznego punktu widzenia na zdrowie przy życiu. Szwajcarski lekarz Maximilian Bircher-Benner (1867-1939) skierował swoją uwagę na korzyści płynące z odżywiania po wyleczeniu własnej żółtaczki dietą z surowej żywności, jak również pacjenta cierpiącego na poważne problemy żołądkowe. W 1891 roku, na długo przed znaczenie witamin i błonnika pokarmowego dla organizmu ludzkiego zostały uznane, Bircher-Benner przejął małą praktykę miejską w Zurychu, gdzie opracował swoją terapię żywieniową w oparciu o surowej diety żywności.

Do 1897 roku, zaledwie kilka lat później, praktyka wzrosła do małej prywatnej kli-nice, gdzie również traktowane w pacjentów. Było duże zainteresowanie jego wegetariańskiej diety surowej żywności z całego świata, tak, Bircher-Benner wzniósł cztery piętra prywatne sanatorium w 1904 roku o nazwie „Lebendige Kraft” (siła życia).

Oprócz diety opartej na surowej żywności Bircher-Benner (którego nazwisko zostało uwiecznione w Bircher-Muesli) promował naturalne czynniki lecznicze, takie jak kąpiele słoneczne, czysta woda, ćwiczenia fizyczne i zdrowie psychiczne. Wspierał tym samym leczenie, które wraz z pojawieniem się maszyn, a zwłaszcza środków farmaceutycznych, stało się coraz bardziej zaniedbywane: zwracał uwagę na naturalne siły lecznicze organizmu i jego komórki, które posiadają własną wrażliwość i inteligencję.

Walter Cannon, profesor fizjologii na Harvardzie, również uczynił zdrowie holistyczne swoim głównym tematem w swojej pracy z 1932 roku The Wisdom of the Body (Mądrość ciała). Opisał tam koncepcję homeostazy i podkreślił, że zjawiska zachodzące w organizmie są ze sobą powiązane i samoregulują się w niezwykle złożony sposób. „'Mądrość ciała' jest atrybutem żywych organizmów” – napisał izraelski badacz medyczny Gershom Zajicek w czasopiśmie Medical Hypotheses z 1999 roku. „Kieruje ona rosnące rośliny w stronę słońca, prowadzi ameby z dala od szkodliwych czynni-ków i określa zachowanie wyższych zwierząt. Głównym zadaniem mądrości ciała jest utrzymanie zdrowia i poprawa jego jakości. Mądrość ciała ma swój własny język i powinna być brana pod uwagę przy badaniu pacjentów”.

Słowa biologa Gregory'ego Batesona z 1970 roku są z pewnością aktualne do dziś:


„[Walter] Cannon napisał książkę o mądrości ciała; ale nikt nie napisał książki o mądrości nauk medycznych, ponieważ właśnie tego im brakuje”.

Tworzenie klastrów: Jak z jednego zainfekowanego pacjenta zrobić epidemię?

Po II wojnie światowej choroby takie jak gruźlica, odra, dyfteryt czy zapalenie płuc nie powodowały już masowych zgonów w krajach uprzemysłowionych, takich jak zamożna Ameryka. Stało się to ogromnym problemem dla instytucji takich jak Centers for Disease Control (CDC), amerykańskich władz epidemiologicznych, ponieważ groziła im redundancja. W 1949 roku większość głosowała za całkowitą likwidacją CDC. Zamiast wycofać się z potencjalnie bardzo lukratywnej branży, CDC wyruszyło na żmudne poszukiwania wirusów. Ale jak znaleźć epidemię tam, gdzie jej nie ma? Robisz „clustering”.

Polega to na szybkim przeszukaniu otoczenia – szpitali, żłobków, lokalnych barów itp. – w celu zlokalizowania jednej, dwóch lub kilku osób z takimi samymi lub podobnymi objawami. Jest to najwyraźniej całkowicie wystarczające dla łowców wirusów, aby ogłosić zbliżającą się epidemię. Nie ma znaczenia, czy osoby te nigdy nie miały ze sobą kontaktu, czy nawet chorowały w odstępach tygodniowych lub nawet miesięcznych. Tak więc, klastry nie mogą dostarczyć żadnych kluczowych wskazówek lub dostarczyć rzeczywistego dowodu na istniejącą lub zbliżającą się epidemię mikrobiologiczną.

Nawet fakt, że u kilku osób występuje ten sam obraz kliniczny, nie musi oznaczać, że mamy do czynienia z wirusem. Może to oznaczać wiele różnych rzeczy, w tym to, że osoby dotknięte chorobą stosowały tę samą niezdrową dietę lub że musiały walczyć z tymi samymi niezdrowymi warunkami środowiskowymi (toksyny chemiczne itp.).

Nawet założenie, że działa zakaźny zarazek, może wskazywać na to, że pewne grupy ludzi są podatne na pewną dolegliwość, podczas gdy wiele innych osób, które są podobnie narażone na działanie tego mikroba, pozostaje zdrowych. Z tego powodu epidemie rzadko zdarzają się w zamożnych społeczeństwach, ponieważ oferują one warunki (wystarczające odżywianie, czysta woda pitna itd.), które pozwalają wielu ludziom utrzymać układ odpornościowy w takiej kondycji, że mikroby po prostu nie mają szansy na nadmierne namnażanie się (chociaż antybiotyki są również masowo stosowane przeciwko bakteriom, a ludzie nadużywający antybiotyków i innych leków wpływających na układ odpornościowy są jeszcze bardziej zagrożeni).

To, jak nieskuteczne jest grupowanie w znajdowaniu epidemii, staje się oczywiste, jeśli przyjrzymy się bliżej przypadkom, w których grupowanie było wykorzystywane jako narzędzie do wywęszenia (rzekomo zbliżającej się) epidemii. Tak stało się z poszukiwaniem przyczyn szkorbutu, beriberi i pellagry na początku XX wieku. Jednak, jak pokazano na przykładzie, założenie, że są to choroby zakaźne o potencjale epidemicznym, okazało się bezpodstawne.

Najważniejszym przykładem w ostatnich czasach jest dogmat HIV=AIDS, ponieważ położył on podwaliny pod urzeczywistnienie nawet szaleństwa Corony/ COVID-19. Na początku lat 80. kilku lekarzy próbowało stworzyć czysto wirusową epidemię z kilku pacjentów, którzy kultywowali narkotyczny styl życia niszczący system odpornościowy. O tym, jak władze odpowiedzialne za wirusy wyprodukowały tę epidemię, powiemy w rozdziale 3. Na razie zacytujemy Bruce'a Evatta, urzędnika CDC, który przyznał, że CDC podało do publicznej wiadomości oświadczenia, na które „nie było prawie żadnych dowodów”. Nie mieliśmy dowodu na to, że był to czynnik zakaźny”.

Niestety, świat ignoruje wszelkie tego typu stwierdzenia. Tak więc rozmowy o „wirusie AIDS” utrzymują świat w stanie epidemicznego strachu, a łowcy wirusów są teraz mistrzami na arenie medycznej. Każde przeziębienie, każda sezonowa grypa, każda choroba zapalenia wątroby czy jakikolwiek inny syndrom stały się niewyczerpanym źródłem dla łowców epidemii uzbrojonych w swoje metody grupowania, by ogłaszać coraz to nowe epidemie zagrażające światu.

W 1995 roku, rzekomo, „mikrob z piekła rodem przybył do Anglii”, jak twierdzi medioznawca Michael Tracey, który działał wówczas w Wielkiej Brytanii i zbierał nagłówki medialne takie jak: „Zabójczy robak zjadł moją twarz”, „Mięsopust zjadł mojego brata w 18 godzin” i „Mięsopust zabił moją matkę w 20 minut”. Tracey pisze: „The Star był szczególnie subtelny w swoim dodatkowym nagłówku: 'zaczyna się od bólu gardła, ale możesz umrzeć w ciągu 24 godzin'. Jednak bakteria, znana w świecie medycznym jako Streptococcus A, była niczym innym jak nowością. „Zazwyczaj tylko kilka osób umiera na nią każdego roku”, mówi Tracey. „W tamtym roku w Anglii i Walii tylko 11 osób. Szanse na zarażenie się były nieskończenie małe, ale to w ogóle nie przeszkadzało mediom”. Klasyczny przykład złego dziennikarstwa wywołującego panikę”.

W tym samym roku amerykańska CDC ogłosiła alarm, uparcie ostrzegając przed zbliżającą się pandemią wirusa Ebola. Przy pomocy metod klastrowych wyodrębniono kilka przypadków gorączki w Kikwit, w Demokratycznej Republice Konga, i uznano je za ognisko epidemii Ebola. W swoim uzależnieniu od sensacji media donosiły na całym świecie, że śmiertelnie niebezpieczny, zabójczy wirus wkrótce opuści swoje legowisko w dżungli i zstąpi na Europę i USA.

Magazyn Time pokazywał spektakularne zdjęcia „detektywów” CDC w kombinezonach kosmicznych nieprzepuszczających zarazków i kolorowe fotografie, na których rzekomo można było zobaczyć groźny patogen. Dyrektor programu ONZ ds. AIDS uczynił grozę namacalną, wyobrażając sobie: „Jest teoretycznie możliwe, że zakażona osoba z Kikwit przedostaje się do stolicy, Kinszasy, wsiada do samolotu do Nowego Jorku, choruje, a następnie stwarza zagrożenie dla USA”. Jednak w ciągu miesiąca Ebola nie stanowiła już problemu w Afryce, a w Europie i Ameryce Północnej nie odnotowano ani jednego przypadku. A publikacji, w której wirus ebola został scharakteryzowany (z materiałem genetycznym i otoczką wirusa) i pokazany na mikrografie elektronowym, nadal nigdzie nie ma.

Za:

Torsten Engelbrecht i Köhnlein Claus WIRUSO-MANIA

Ptasia grypa (HSN1),
rak szyjki macicy (HPV),
SARS, BSE,

Wirusowe zapalenie wątroby typu C,
AIDS, Polio

Jak przemysł medyczny nieustannie wymyśla epidemie, czerpiąc miliardowe zyski na nasz koszt