piątek, 16 sierpnia 2024

Było w nim coś tragicznego. Postać niedopasowana do życia

 W październiku, na zaproszenie profesora Skolimowskiego, przyjechał do Ann Arbor jego wydawca z Londynu. Profesor zorganizował u siebie przyjęcie na cześć londyńskiego gościa. Kilkadziesiąt osób ledwie się pomieściło w dużym holu. Wino, gwar, luźna atmosfera. Stachura przyszedł później, rozpoznał kilka osób, ale z żadną nie rozmawiał, nie pił wina. Jakiś czas stał samotnie pod oknem, przyglądał się towarzystwu i z nikim się nie żegnając, opuścił party jako pierwszy.

Poeta i wykładowca uniwersytecki Donald Hall, który kiedyś tak zdecydowanie zdystansował się wobec pomysłu włączenia go w pomoc Stachurze w dotarciu do Stanów, teraz często i chętnie się ze Stachurą spotykał. Stachura był z tych spotkań zadowolony także dlatego, że Hall znał dobrze francuski. Trudno ocenić, czy te spotkania wyszły Hallowi na dobre, czy na złe. Stachura poszedł kiedyś do Donalda Halla z przetłumaczonym przez Stefana Ehrenkreutza fragmentem Wszystko jest poezja, tym zawierającym słynne „jedynki”, czyli swoistą instrukcję do zamiany pozorów życia na życie prawdziwe. „Oni tam pili do trzeciej nad ranem i potem Donald Hall się jakby odmienił. Był już takim zasiedziałym profesorem. Ale uważam, że i Skolimowski się zmienił. Stachura pokazał im, że z takimi rzeczami jak filozofia i poezja trzeba iść dalej, niż by się chciało, kiedy się jest osobą uniwersytecką” – opowiadał Dariuszowi Pachockiemu Stefan Ehrenkreutz w 2010 roku.Profesor Skolimowski nie mógł się nadziwić, że Stachura, zamiast chłonąć amerykańską rzeczywistość w całej jej różnorodności, nawiązywać kontakty i wykorzystywać sposobność do praktycznej nauki angielskiego, najchętniej przesiadywał w swoim pokoju zajęty czytaniem lub pisaniem, albo samotnie łazikował. Profesor Henryk Skolimowski: „Było w nim coś tragicznego. Postać niedopasowana do życia. Musiał więc żyć poezją. A także metafizyką. Szukał prawd ostatecznych. I to z niesłychanym uporem. Ale zamiast zanurzyć się w życiu amerykańskim i uczyć się angielskiego, był zupełnie pogrążony w pisaniu ostatniego rozdziału swej powieści nie-powieści Wszystko jest poezja. Był w stanie demonicznego natchnienia. Pytałem, czy warto było przyjeżdżać do Stanów, aby pisać po polsku dniami i nocami. Było to nietaktowne pytanie wobec jego twórczego natchnienia i wobec problemów, które podejmował w swej poezji. Jak Diogenes z latarnią szukał ludzi, tak Stachura szukał poezji – wszędzie, zawsze. Obserwując jego nader skromniutki styl życia, taki włóczęgowski, miało się niekiedy poczucie niemal politowania. Ale nie wtedy, gdy się patrzyło w jego oczy, w jego twarz, jakby zawsze drgającą bólem i noszącą na sobie cierpienia innych; gdy się człowiek zanurzył w jego pisaniu – oceanie poezji. Był postacią natchnioną i niepokojącą: poprzez swoją bezkompromisowość i szukanie ostatecznego trzonu egzystencji ludzkiej – poezji i prawdy, zdawał się zawstydzać nas wszystkich, tak ciągle zakrzątanych i zababranych codziennymi sprawami”[624].Bardzo to przypominało pobyt w Meksyku sprzed kilku lat wypełniony w znacznej części pisaniem Siekierezady osadzonej w zasypanej śniegiem Kotli pod Głogowem. We Wszystko jest poezja, we fragmentach powstających za oceanem, polska sceneria sąsiadowała z amerykańską, ta sama nazwa „Tempo” widniała nad barem w Minneapolis i pijalnią piwa w Dzierżoniowie, zarówno brzegi Wisły, jak i Missisipi miały tę samą przyciągającą moc, a prawa łączące ludzi i przedmioty nic sobie nie robiły z granic państwowych, stref czasowych i systemów politycznych, ani tysięcy kilometrów oddzielających od siebie kontynenty: „Czyż nie słyszycie czasami, jak komunistycznie śmieją się z was w głos atomy przedmiotów, których jesteście właścicielami, a tak naprawdę niby-właścicielami, a tak naprawdę niewolnikami? Ale mniejsza o większość, że tak powiem nie całkiem enigmatycznie”[625].Pod koniec października z Iowa University przyszła odpowiedź odmowna na podanie o stypendium.

– Wiem, kto za tym stoi – powiedział Stachura, czytając list w obecności Barbary Czochralskiej. Nie powiedział, kogo ma na myśli, a ona nie dopytywała.

Dla poprawy humorów zaprosił Biofizyka na mecz futbolu amerykańskiego. Walczyły drużyny uniwersyteckie. I tak jak kiedyś, w Krynicy, teraz w Ann Arbor próbowali dopingować miejscową reprezentację, ale to nie były małe trybuny zadaszonego lodowiska, tylko olbrzymi, wypełniony kilkudziesięcioma tysiącami kibiców stadion. A kiedy nadeszła przerwa, na kibiców nie czekała, jak w Krynicy, nuda: najpierw próbowali rozśmieszyć widownię klauni, potem na murawie tańczyła grupa dziewcząt, a po nich kilkudziesięcioosobowa orkiestra zaprezentowała musztrę paradną; wśród widzów przeciskali się sprzedawcy lodów, popcornu i coca-coli. Nad stadionem krążył helikopter ciągnący szarfę z napisem „I LOVE MRS. ROBINSON”. A w trakcie meczu robiono rzecz dla Polaka straszną: po każdej punktowej akcji kibice rzucali w górę, rozwijające się wstęgowo, rolki papieru toaletowego! Jedyną pociechą było to, że i Amerykanom w pewnym momencie zabrakło tego papieru, bo do przerwy drużyna Michigan prowadziła aż 24: 0, więc powodów do marnotrawienia rolek nie brakowało.

Stachura nie był zachwycony Stanami. W dzienniku jest trochę zapisów świadczących o dystansie wobec amerykańskich recept na udane życie, nieufności do pieniądza jako przyrządu do pomiaru społecznej pozycji człowieka, do tych amerykańskich ochów i achów zaczynających się od naj: największe, najnowocześniejsze, najlepsze. Kiedy w roku 1925 do Ameryki przyjechał Włodzimierz Majakowski, most na East River, łączący Brooklyn z Manhattanem, zobaczył jako symbol ludzkiej potęgi i zachwyt wyraził w wierszu Most Brukliński, a wiersz kończył tak:


Stąd bezrobotni

do rzeki Hudson

skakali

głową

do spodu.

A dalej

mój obraz

bez cienia nawiązki,

po strunach – powrozach

aż gwiazdom do pował.

Widzę ja –

tutaj

stał Majakowski, stał tu

i głoskę z głoską rymował. –

Patrzę

jak w pociąg patrzy Eskimos

wpijam się sztorcem

jak w gardło ość.

Brukliński-most

tak…

to jest coś![626].


Piosenka Stachury Nie brookliński most nie tylko tytułem polemizuje z Majakowskim:


Rozdzierający

Jak tygrysa pazur

Antylopy plecy

Jest smutek człowieczy.


Nie brookliński most

Ale przemienić

W jasny, nowy dzień

Najsmutniejszą noc –

To jest dopiero coś!

Przerażający

Jak ozdoba świata

Co w malignie bredzi

Jest obłęd człowieczy.


Nie brookliński most

Lecz na drugą stronę

Głową przebić się

Przez obłędu los –

To jest dopiero coś!


Amerykańskie echa, nie tylko geograficzne, ale i emocjonalne, słychać też w innych piosenkach Edwarda Stachury, na przykład Walc nad Missisipi czy Tobie albo zawieja w Michigan.

Bywało że poeta, robiąc przerwę w nocnym pisaniu lub czytaniu, przy dobrej pogodzie wędrował pustymi ulicami Ann Arbor, albo odwiedzał czynną całodobowo „Wolverine Deu Pizzeria”. Siedemnastego grudnia 1974 roku, po trzeciej w nocy zamówił tu pierwszą herbatę. Włożył ćwierć dolara do szafy grającej i naciskając odpowiedni guzik, wybrał dla siebie Most likely you go your way w wykonaniu Boba Dylana. Wyjął z chlebaka zeszyt-notatnik z nadrukiem „Writing tablet”, a z kieszeni bluzy zapałki, tytoń i bibułkę. Zrobił skręta, zapalił, zamyślił się i zaczął pisać: „Na ścianie, nad pokaźnych rozmiarów niebieską literą M, wiszący zegar pokazywał dwudziestą piątą minutę po trzeciej nadrannej mokrej mrocznej i listopadowej…”. Zajętemu pisaniem gwar sali i tym razem nie przeszkadzał. O piątej nad ranem herbatę z cytryną podała Stachurze już kelnerka z nowej zmiany.Któregoś dnia, zapytawszy wpierw o zgodę, odwiedził Barbarę Czochralską w uniwersyteckim laboratorium. Takie wizyty nie były zabronione, jednak wolała, aby przyszedł w porze lunchu, bo wtedy profesor wychodził i nie groziły jego pytania: a kto, a po co… Zwłaszcza że gość do konwencjonalnych nie należał i mógł zachować się nietypowo.

Laboratorium mieściło się w starym budynku, ale było nowocześnie wyposażone. W dużym pokoju pracowało jeszcze dwóch Amerykanów i dwóch Japończyków. Badania dotyczyły kwasów nukleinowych, były znane i cenione w świecie naukowym. Elektro-i fotochemiczne urządzenia pomiarowe nie zainteresowały Stachury. Skupił się na, najmniej z merytorycznych względów ważnych, szklanych konstrukcjach połączonych powyginanymi rurkami (służyły głównie do oczyszczania gazów, w których atmosferze przeprowadzano doświadczenia).

Ze sporym zdumieniem Czochralska przeczyta później w Fabula rasa, że powyginane rurki stały się symbolem pokrętnych dróg poznania naukowego: „Nauka nie może powiedzieć nic innego nad to, że życie zmierza od struktur prostych do coraz bardziej skomplikowanych. Rurki w laboratoriach chemicznych i alchemicznych nie mogą się prostować, muszą się coraz bardziej wyginać, zaginać, przeginać. Spróbuj znaleźć naukowca, który ci powie (i który będzie wiedzieć, co mówi): «Wie pan, te rurki my jeszcze trochę powyginamy, ale je potem wyprostujemy i już nigdy więcej nie będziemy ich wyginać»”.

Zbliżało się Boże Narodzenie. Stachura nie skorzystał z zaproszeń na Wigilię, chciał ją spędzić samotnie.

Dwudziestego dziewiątego grudnia 1974 roku Barbara Czochralska urządziła przyjęcie pożegnalne, bo wkrótce kończyła stypendialny pobyt w Ann Arbor. Przez ten rok nawiązała wiele serdecznych znajomości, więc sporo osób przyszło ją pożegnać. Zjawił się też Stachura w towarzystwie gromadki nieznanych jej ludzi. Podała bigos chwalony przez wszystkich, ktoś przyniósł butelkę polskiej wódki, w sam raz na mały kieliszek dla każdego. Po godzinie, na dany znak, Stachura i towarzysząca mu grupka opuścili przyjęcie. Potem żegnali się inni, zostało kilku przyjaciół.

Rozmawiali do trzeciej rano. Bardzo długo tematem dyskusji był obłęd, szaleństwo. Barbara Czochralska nie pamięta, co dało asumpt do podjęcia akurat tej problematyki. Zdaniem jednego z rozmówców, socjologa, obłędu nie stwierdza się na podstawie odchyleń od normy, ponieważ norma jest dosyć szeroka, ale na podstawie nieciągłości w zachowaniu. Barbara Czochralska: „Usiłowałam powiedzieć, że pod nazwą obłędu może się jednak ukrywać inne doświadczenie świata, «nierealność», która jest inną «realnością», może równoległą do naszej, niekoniecznie złą, czasem fascynującą. Zbyt szybko się ze mną zgodzili i rozmowa urwała się w najciekawszym miejscu. Może wszyscy boją się tego tematu?”.

Trzydziestego pierwszego grudnia 1974 roku Edward Stachura wyjechał do Detroit, aby stamtąd polecieć do Atlanty, a potem dalej – do Meksyku. Przed wyjazdem zostawił list. Publikując go w 2007 roku na łamach „Twórczości”, Barbara Czochralska nie wyjaśniała, do czego nawiązuje początek listu: „Droga Barbaro, jeszcze raz dziękuję i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Przepraszam za trochę ostry ton (po raz pierwszy się to zdarzyło), ale dla mnie amerykańska wersja Doktora Żiwago jest nie do zniesienia (including łzawo-płasko-denna muzyka). Ja mogę się rozpłakać w którymś tam miejscu na najgłupszym filmie (bo jestem sentymentalny, jak zauważyła pewna bibliotekarka), ale to musi być jednak prawdziwie prawdziwa scena sentymentalna”.Nowy 1975 rok zaczął Stachura już na meksykańskiej ziemi. Najpierw Mexico, potem Xalapa.

W dziennikowych zapiskach niemal wszystkie czyny, myśli i zamiary należą już teraz prawie wyłącznie do Michała Kątnego.

„– Ja – powiedział M. Kątny – ja jestem między innymi po to, żebyś się we mnie przejrzał i zobaczył to, czym nie jesteś i chyba już nigdy nie będziesz”.

„Michał Kątny stał i przyglądał się czemuś, czego nigdy przedtem nie widział, choć widział już to i tamto. Była to jego własna głowa, wisząca w powietrzu, jakiś metr nad ziemią, sama głowa”.

To nie są literackie gry i zabawy. Jest wiele dowodów (przytaczanych przez interpretatorów twórczości Stachury), że Michał Kątny to kolejne alter ego autora, a odejście w prozie tomu Się od pierwszoosobowej formy narracji było także przejawem postępującej dezintegracji osobowości. Zasadność przywoływania opowiadań z tomu Się przy próbie odtworzenia amerykańsko-meksykańskiego fragmentu życiorysu wynika nie tylko z faktu „podwójności” Michała Kątnego (w opowiadaniach i narastającej obecności w dzienniku z tego okresu), ale także z przenikania między tymi tekstami motywów, całych akapitów, spostrzeżeń, refleksji, co nie jest niczym nowym u Stachury. A poza wszystkim ta ciągle autobiograficzna proza z Się to kolejny, uaktualniony „raport o stanie ducha i głowy” Stachury. „Jakkolwiek nie zamierzamy tutaj analizować biograficznego wymiaru pisarstwa Stachury – zastrzega się Mirosław Wójcik w swej książce – warto zaznaczyć, iż wobec wielu obiektywnych i wiarygodnych świadectw trudno byłoby uznawać relacjonowane w Się i następujących po tym tomie opowiadań utworach Stachury przeżycia za literacką fikcję”[627].Zdarzają się też w dzienniku z tego okresu bardzo przyziemne zapisy.

„Veracruz, 21 II. Xalapa. Chorowałem wtorek, środa, czwartek. Katar, gorączka, maligna. Wczoraj przeniosłem się do Orlando Guilléna, Allende 37”.

Dwudziesty czwarty lutego. „Orlando był Furioso[628] – całą noc pił, dzwonił do Meksyku, mówił wiersze, krzyczał, aż padł na podłogę nad ranem. Był taki wiotki, że nie mogłem jedną ręką dźwignąć go na łóżko (lewą dłoń mam ciągle w białej, ciężkiej, gipsowej rękawiczce); położyłem mu tylko poduszkę pod głowę (…). Wstaliśmy w południe. Orlando na straszliwym kacu. Ja mniej. Bo przestałem pić, kiedy patrzyłem, jak pił Orlando – tak jakbym siebie widział w cugu ostrym alkoholowym – i to mi wystarczyło”.

Sława Orlando dotarła do Stachury już podczas poprzedniego pobytu w Meksyku. Trzeciego września 1969 roku zanotował: „Orlando Furioso z Xalpy. Szukałem go po kantynach nocami, ale go nie spotkałem. Dziesięć dni temu wyszedł z domu, gdzie nocował i od tej pory go nie widziano. Trochę rudawy. Poeta”. I to jaki poeta! Zdaniem Stachury Orlando Guillén (zwany przez niego Szalonym albo Furioso) jest autorem „jednego z najświetniejszych poematów obu Ameryk”, zatytułowanego Versarip pirata (en busca del menguaje marabusino).

Od stycznia 1975 roku unieruchomiona gipsem lewa dłoń ma niekorzystny wpływ na dochody Stachury: „Tak więc gitara bezrobotna jest i tyle zarabiam, co udaje się wydrukować w zwanej meksykańskiej prasie” – informuje Janusza Andermana (list z 9 lutego). Okazuje się niekiedy, że łatwiej tu trafić na łamy, niż wyegzekwować honorarium. „Leczony tu jestem z mojej meksykańskiej miłości. Wrócę może zupełnie wyleczony”. Janusz Anderman, w liście do Dariusza Pachockiego opracowującego – na potrzeby wydania książkowego – korespondencję Stachury z pisarzami, tak interpretował wzmiankę o nabieraniu dystansu do Meksyku: „Wydaje mi się – pamiętam jak przez mgłę – że to «leczenie się z miłości do Meksyku» polegało na tym, że Stachura był niesłychanie rozczarowany faktem, iż większość jego przyjaciół z czasów pierwszego pobytu, jacyś poeci i inni nonkonformistyczni artyści, okazali się za drugim pobytem statecznymi mieszczanami, urządzonymi na posadach i obudowanymi rodzinami, przez co pewnie nie mieli dla niego zbyt wiele czasu”.

Dyskwalifikujące przypadłości (takie jak posady, rodziny, spanie w nocy), jakie dopadły niedawnych nonkonformistów, prawdopodobnie ominęły poetę i przyjaciela Stachury, Jorge Cantu, którego utwory tłumaczył i u którego mieszkał w Mexico City przez kilka dni. W tydzień po wyjeździe z Ann Arbor do Meksyku Stachura dzwoni do Barbary Czochralskiej. Jest czwarta nad ranem. Mówi, że telefonuje w Mexico City, pyta o samopoczucie i gdzie spędziła sylwestra; składa życzenia. Słuchawkę przejmuje Jorge Cantu.

– Are you beautiful? – pyta wyrwaną ze snu Czochralską.

Jeśli takie pytanie zadaje poeta i do tego o czwartej nad ranem, a telefonuje ze strefy czasowej różnej tylko o jedną godzinę, to albo nie jest trzeźwy, albo nie o piękno banalnie rozumiane mu chodzi. Barbara Czochralska trafnie wybiera tę drugą ewentualność: „Usiłowałam dalej coś mówić, jąkałam się i wtedy, żeby mi pomóc, Jorge Cantu powiedział dobitnie i wyraźnie: «I AM beautiful». Ja JESTEM piękny”.

Po miesiącu gips na lewej ręce trzeba było zdjąć. Stachura robi to sam, pomagając sobie nożem marki Gerlach. Bo za wizytę u lekarki, która zakładała gips, znowu musiałby zapłacić aż 200 pesos. Samodzielnie też spowodował przyczynę założenia gipsu, jeśli wierzyć opowiadaniu Ktoś kiedyś gdzieś: „Właśnie upływa miesiąc od chwili, kiedy w ataku straszliwej pijanej rozpaczy się przypadło do ziemi, to znaczy do podłogi, tam, w stołecznej kwaterze, na ulicy Xicotencatl 301-5, w dzielnicy Coyoacan, i się poczęło tłuc walić okładać ją pięściami, prawą i lewą, na przemian, szybko i mocno, najszybciej i najmocniej, z całej szalonej zrozpaczonej siły, aż coś pękło i to nie była płytka parkietu, ale staw małego palca lewej dłoni, kość jakaś wyskoczyła tak śmiesznie w bok…”.W zapiskach są długie przerwy. Jest zastanawiające, że niewiele w dzienniku „zapasu realiów” – tego ogromnego zasobu konkretów wypełniających, osadzone w meksykańskiej scenerii, opowiadania Ktoś, gdzieś, kiedyś, San Luis Potosi czy Marsz skorpiona z tomu Się. Ale jest tego trochę, zresztą o bardzo zróżnicowanym charakterze. Obserwacje z meksykańskiej ulicy, cena butelki brandy i paczki papierosów, opisy egzotycznej roślinności, rozważania o tym, że przerażająca nie jest śmierć, tylko trup, a kilka linijek dalej: „Prostytutki od 75 $ do 125 $ (i wyżej też). Dwa striptizy. Jeanette – straszliwy potwór, gruby i krótki. Muzyka i rozbieranko (…). Potem występuje inna, ucharakteryzowana na Japonkę, ta, co to się do nas przysiadła przedtem i przywołała swoją koleżankę Sonię. Orkiestra gra. Pary się parzą w tańcu. Taniec jest stosunkiem niedokończonym – powiedział Michał Kątny. Albo dokończonym – dodał w myśli”.

W Huauchinango jest na walce kogutów (bilet 30 dolarów).

Ósmy marca – Monterrey. Po trzech dniach wyjazd do San Luis Potosi, gdzie dociera 12 marca. „Jedną noc spędziłem w hotelu Napoles (75 $). Potem poznałem chłopaków i zaraz wyniosłem się z hotelu do pokoiku na ul. Progreso 193, który wynajmują chłopaki, ale nikt tu nie mieszka. Służy jako miejsce pijaństw, sporów transcedentalnych i do sprowadzania dziewczyn w celu wiadomego rodzaju”.

Marian Buchowski

Buty Ikara. Biografia Stachury 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.