Budowy są krępej i silnej, karki mają grube; przeraźliwie brzydcy i koślawi przypominają bestie dwunogie albo owe z gruba ciosane słupy o ludzkich obliczach przy poręczach mostów. [...] Niby tępe bydlęta nie mają żadnego pojęcia, co uczciwe, a co nie.
Mowa ich pokrętna i ciemna, a część jakiejś religii lub choćby tylko zabobonu w niczym ich nie krępuje. Pałają wszakże niezmierną żądzą posiadania złota.
Ammianus Marcellinus, Dzieje
Niekiedy zapuszczał się do odległej dzielnicy rodzinnego miasta, która, aby w pełni oddać jej naturę, powinna być oznaczona na mapach i planach białą plamą, jaką dawniej zwykle oznaczało się tereny niezbadane, zamieszka- ne przez barbarzyńców. Dojeżdżał tam rozkiwanym na krzywych szynach tramwajem, i zagłębiał się w proste pnie ulic porośniętych szarymi domami. Budynki, niczym grzyby, mchy i porosty na korze drzew, trwały w pełnej symbiozie z ulicami i podwórzami, nadając im formę, można by rzec, swoistą, niespotykaną w innych obszarach poddanych urbanizacji. Ta autonomia przejawiała się hałaśliwą anarchią rozmnożonych ponad miarę bytów, w większości endemicznych, złożonych z materii żywej i nieożywionej, jakby bezczelnie kpiących sobie z zasady Ockhama, by istnień nie mnożyć ponad konieczność.
Wszelkie indywiduum przybierało tutaj kształty osobliwe, zdegenerowane, karłowate albo rozdęte, jakby potwierdzało tezę, że świat ma przyczynę niejasną, jest przypadkiem lub co najwyżej eksperymentem, który wymknął się spod kontroli i pozostawiony sam sobie w opuszczonym laboratorium zmierza donikąd, nieuporządkowanie i bezcelowo, tworząc formy wolne od wszelkich zasad.
Również język, jakim posługiwali się mieszkańcy tego terenu, cechowała pewna suwerenność. Stanowił prymitywną, niewstrzemięźliwą i bezładną mieszaninę wyrazów potocznych, wulgaryzmów, słów obcego pochodzenia oraz rozmaitych gestów wykonywanych głównie za pomocą rąk, natomiast w piśmie porzucił krępujące zasady gramatyki i ortografii, w zamian rozwijając formy obrazkowe – piktogramy – wymyślane ze zdumiewającą inwencją. Nie mniej zdumiewająca była agresywna ekspansywność tej mowy, która, nie mając naturalnych, ani żadnych innych barier, rozprzestrzeniała się jak zaraza, atakując nawet organizmy, wydawało by się, odporne, i szybko traciła w ten sposób swój charakter lokalnego narzecza.
Spacerując któregoś pogodnego, listopadowego dnia ulicami tej osobnej części miasta zastanawiał się, jak na tym obszarze, odizolowanym od świata niczym wioska Papuasów, mogły rozwinąć się formy według niego zbyt niefrasobliwie zaliczane do sztuki i literatury, a uznawa- ne niemal już powszechnie za jej wybitne osiągnięcia.
Z drugiej strony musiał przyznać, że nawet dzikie plemiona zamieszkujące odcięte od tak zwanej cywilizacji śródgórskie doliny Papui-Nowej Gwinei tworzyły zdobnictwo czy też sztukę i mniej lub bardziej złożone opowieści, a nie mając możliwości – intelektualnych i fizycznych – poznania osiągnięć innych wiosek, ani tym [58] bardziej odległych kultur, uważali swoje dokonania za przejaw najwyższej myśli i nieskrępowanej kreatywności. Utwierdzali ich w tym przekonaniu etnografowie i antropolodzy, z zachwytem płacący tubylcom paciorkami i grzebykami za każdą opowiedzianą plemienną historię czy wykonany taniec.
Spojrzał na leżące na chodniku ekskrementy, ni to psie, ni ludzkie, nieco już roznoszone butami przechodniów, tworzące awangardowe dzieło niczym obraz Pollocka, i wszedł do kolejnej cuchnącej uryną bramy, by przeczytać i zapisać nowe słowa, sentencje, a nawet całe poematy namazane niewprawną ręką na ścianach. Notując, przypomniał sobie ze zgrozą, jakie zdziwienie i śmiech wzbudzał wśród Papuasów, gdy używał podstawowych środków higienicznych a potrze- by fizjologiczne usiłował załatwiać skrycie, w poszukiwa- niu intymności oddalając się z saperką pomiędzy drzewa, gęsto rosnące nad strumieniem. Takie zachowanie było dla nich niepojęte, dziwaczne i szkodliwe, podobnie jak wiele innych, dla niego i ludzi z jego świata zwyczaj- nych, niemal rytualnych. Nietolerancyjnych tubylców łatwo było urazić niewinnym gestem, na przykład okazując niechęć do picia ze wspólnego z nimi naczynia, do którego zresztą wszyscy spluwali, żeby napój był smaczniejszy.
Podobnie i tutaj, w wielkim mieście, wszelkie odstępstwo od konwencji traktowane było jeśli nie wrogo, to z pogar-dą, jako przejaw wynoszenia się i snobizmu, w najlepszym razie dziwactwo. Niewątpliwie, na podstawie obserwacji tych dwu różnych społeczności można by sformułować twierdzenie, według którego wszelkie zbiorowości podlegają tym samym prawom psychologicznym, nawet zbiorowości kulturowo odległe, bo ta odległość jest tylko pozorna i dotyczy jedynie maski, nie tego, co jest pod nią.
Zajmowanie się etnografią tej wydzielonej części miejskiego organizmu, a szczególnie mową jej mieszkańców, było jednak inspirujące i otworzyło przed nim niespotykane dotąd horyzonty. Dlatego, po zebraniu imponującego materiału leksykalnego i semantycznego, postanowił tworzyć w tym dotychczas endemicznym języku, widząc w nim niekwestionowanego następcę skostniałej i coraz mniej zrozumiałej mowy swojego plemienia, skazanej demokratycznym wyrokiem na wymarcie. Wkrótce powstały pierwsze utwory egzystencjalno-ontologiczne, niekiedy z odrobiną magii, ale zawsze o zwykłych ludziach, ich problemach i życiu, gdzieniegdzie wzbogacone wątkami fantastycznymi, cieszącymi się wielką popularnością. Jego potężna, wielotomowa historia czystej miłości Wafla – poety, sutenera i żula, syna beznogiej i bezzębnej Gadziny – z gimnazjalistką Andżeliką, narkotyzującą się szewskim klejem córką pary syfilitycznych alkoholików, wzruszała nawet najbardziej zatwardziałe serca i poruszała umysły największych badaczy literatury. Nie było chyba inteligenckiego domu, w którym by nie dyskutowano, czy w kolejnym tomie powieści Manrug – tajemniczy książę kanałów – pomoże bohaterom, czy zostanie pokonany przez Irhana, równie tajemniczego, ale niedobrego księcia zaszczanych piwnic, i czy przepiękna Urynia, uwięziona przez okrutnego ojca, radżę Fekistanu, w wieży z ludzkich czaszek, odnajdzie magiczny piszczel ślepego pastuszka Kulosa zjedzonego przez wściekłe kury znoszące wyłącznie zepsute jaja i odczaruje nim swego ukochanego D. J. Pupę, znanego rapera i performera zaklętego w nocnik przez podłą czarownicę Hymenę. Niezliczone perypetie, zabawne sytuacje i barwne opisy życia, stanowiły przepiękną alegorię współczesnego świata, a jednocześnie – jak pisała krytyka – genialną kontynuację „Odysei”, „Dekamerona”, „Romea i Julii” oraz „Nienasycenia” i nasz wielki wkład w światowe dziedzictwo kulturalne. Dzieło to wprowadziło literaturę w nową epokę, łamiąc wszelkie tabu, przeprowadzając społeczne katharsis i czyniąc z językiem, treścią i formą rzeczy niezwykłe, o jakich nie śnili najwięksi twórcy awangardy i ich uczeni apologeci, wszyscy teraz wstydliwie skuleni w śmietniku historii.
Język powieści, wzięty z ulicy i wyniesiony do rangi mowy poetyckiej, opanował wszystkie środowiska, czego dowodem jest często cytowany fragment zbiorowej pracy wspomnieniowo-krytyczno-literackiej poświęconej jemu i jego twórczości, a zatytułowanej „Wafel i Andżelika jako przeciwstawne systemy ontologiczne w kontekście aksjologii ocieplenia klimatu”, który ukazał się w 248 zeszycie miesięcznika literackiego „Nowa Awangarda”:
[...] Kożenie tej tfurczości śęgają głęboko w ćało naszej najnowszej literatury, czerpiąc z niej żyćo dajne soki i jednocześnie krełując nową jakość wolnom od wszelkiej konwencji. Taka sówerenna kreacja wymaga odwagi i nie zalerzności. A on zmieżył sie z najwienkszymi, nagradzanymi i wynoszonymi pisarzami.
I poetami. Obu pci. A nawet obupciowymi. Tak wspomina te czasy jego były wróg a dźiśaj apologeta, znany prozaik, poeta i krytyk literacki Dżordan Zdunek, w swoim eseju „Tacy, kurwa, byliśmy”: „Normalnie wyjebał wuwczas z grubej róry bez cykora śmiesznie było no niby kul i fan niezły trafił do targetu ale troche to podkurwiło coponiektórych że sie
wpierdala nie proszony jakiś gostek co to kurwa dzienne studia inteligencik pokończyl i matka nie była kurwa ani alkocholiczka ani schizolka jak wszyscy normalni ludzie tylko normalnie do roboty zaiwaniala jak i ojciec jego fakju ale co robić jak on jak jakiś entropolog chodził i wypytywał co jest grane nawet pod szkołom wystawał i zaczepiał dzieci jak mówiom pedofil kurwa jakiś normalnie psaśmy napuścili na chuja a on szczelił z pizdoletu i spierdolił ale komórke zgubił takom miał gównianom bez aparatu i gier nawet na ćwiartke nie starczyło a teraz to wielkie panisko w tiwi ma tokszoł i wszyscy mu w dupe włażom bo on teraz z najsłynniejszom pisarkom masłowskom co to od fabryki dresów nagrode dostała od michnika i innymi nowoczesnymi pisarzami robio cuda z jenzykiem piszą o życiu samom prawde tak jak ludzie to widzom i w końcu kurwa coś dla ludzi ciekawie i zdania krótkie że każdy zrozumi a nie jakieś pojebane wyjebki i wontki z kryminału som a nawet jeden nie ogolony minister ten co wygląda jak rzul mówił że oni to teraz są naj wienksi pisarze i zagranico ich znajom bo polski rząd nierząd promuje tylko wybitno literature i piniondze daje na to żeby ich znali a jak ich znajom to i nas znajom zagranicom bo oni o nas ludziach piszom naszymi słowami rzeczywistość krytykujo i stosunki i jeszcze mówili gdzieś że śe poeta różewicz bardzo obruszył że jenzyka muodzi nie szanujom ani pienkna a to pszeciesz różewicz sam jest ta pierdolona zaściankowa awangarda co to jenzykiem dupe wadzy socjalistycznej wylizała zdania z małej litery zaczynała chuj wie po co i bez kropek i niech spierdala dziaćko z tymi tekstami bo tacy jak on najpierw naszkodzili i zepsuli jenzyk a teraz drą... co to oni kurwa drą... aha szaty drą”. [...]
Tyle krytyka i nauka o literaturze, wyrosłe w nowych już warunkach. On jednak wkrótce zaniechał eksperymentów. By tworzyć zgodnie z obowiązującą modą – mówiąc delikatnie niewyrafinowaną, bo w istocie wynikającą z konieczności a nie z idei – musiałby dalej nosić uwierającą maskę. A przecież nienawidził masek.
Poza tym, próby wprowadzenia języka potocznego i języka marginesu społecznego do literatury nie były w końcu niczym nowym i mogły epatować co najwyżej zastępy ćwierćinteligentów. Nie mógł też uznać powszechnego już kultu antyintelektualizmu i jednocześnie pozostać w zgodzie ze swoim artystycznym sumieniem. Nie chciał pisać instynktownie, bełkotliwie i nieudolnie, jak uznani prorocy Kościoła Wielkiego Prymitywu i ich uczniowie – oni wszyscy zresztą nie mieli innego wyjścia, bo nie potrafili pisać inaczej. On miał wyjście. Porzucił więc na zawsze konwencję epoki. Ukrył się przed hordami Attyli za wielkim murem chińskiej poezji dynastii Tang i własnej liryki filozoficznej.
Ogólna teoria jesieni
Tomasz Marek Sobieraj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.