piątek, 30 sierpnia 2024

O Notatniku Anny Kamieńskiej

 

Intymistyka Konińskiego to kolejny, obok pamiętnika Brzozwskiego, przykład pisarstwa z pogranicza dwóch dyskursów, w którym owa pograniczność zostaje explicite sproblematyzowana i wynika z określonych poglądów filozoficznych piszącego. Jako bezpośredni kontekst dla Kłopotu z istnieniem uznać należy Uwagi – przykład dziennika intymnego, w którym jednak nie zyskał istotnego znaczenia, problem podmiotowości. Brak mu też autorskiego gestu wyboru, który wpłynął na formę Kłopotu z istnieniem. Istotna jest także różnica rozpiętości czasowej – w wypadku tekstu elzenberga, powstającego przez pół wieku, mówić można o dzienniku „dojrzewającym” wraz ze swoim autorem. Uwagi to, podobnie jak tekst Brzozowskiego, rodzaj zalążka, który z przyczyn obiektywnych, nie miał szans rozwinąć się w tekst o walorach specyficznie pojętej całościowości.

Na tle przywołanych dotychczas dzienników wyróżnia się notatnik Anny Kamieńskiej. Jest to dziennik poetki, nie filozofa; rzadko daje się tutaj zauważyć tendencję do obiektywizacji czy systematyzacji refleksji; dziennik jest w dużej mierze zapisem indywidualnych emocji i przeżyć, silnie zakorzenionych w biografii autorki. Jego przywołanie wydaje się niezbędne z kilku powodów: 1) stanowi jedno z pierwszych świadectw odbioru Kłopotu z istnieniem47; 2) w swojej poetyce – aforystyczności, fragmentaryczności, operowaniu cytatem – zbliża się wyraźnie do tekstu Kłopotu z istnieniem czy intymistyki Konińskiego; 3) mamy tu po raz kolejny do czynienia z tekstem stojącym na pograniczu pewnych dyskursów, tyle że pisanym niejako „od drugiej strony” – tym razem to poeta sięga po język filozofii; 4) Kamieńska problematyzuje swój stosunek do języka i systemu, dochodząc w wielu aspektach do wniosków zbieżnych z przemyśleniami Brzozowskiego, Konińskiego i Elzenberga.

Diarystka wspomina o lekturze Elzenberga w przedmowie do swojego tekstu: „Być mężnym wobec bytu – jak mówi profesor Elzenberg – oto sens tego mozolnego zapisu”48. Inny zapis aktu lektury pochodzi z kwietnia 1972:

Elzenberg (Kłopot z istnieniem) o wierze każdego dnia zdobywanej na nowo. Elzenberg pisze, że przeciwnicy nam pomagają, pomagają nam fortyfikować się, wyodrębniać, określać nasze postawy. To może być płaszczyzna tej najtrudniejszej miłości ewangelicznej, miłowania nieprzy-jaciół.

Moje grzebanie w książkach – to próby szukania ratunku u wielkich nieznanych przyjaciół, współ-czujących, jeśli czuli i cierpieli podobnie. Wiele pociechy jest w heroicznej postawie Elzenberga. Pociecha przecież to nie słowa litości, ale przykład mężnego cierpienia, mężnego myślenia i życia, mężnego znoszenia czasu. Elzenberg o roli mistyki: „mistyka jest organizacją samotności jednostki”49.

Powyższe twierdzenie koresponduje z jedną z notatek Elzenberga:

O książkach. Czym dla powierzchownych dusz są zetknięcia z ludźmi na co dzień, tym dla głębszych jest książka, lektura. Książki nie trzeba zbyt jednostronnie traktować jako „dzieła”, „utworu”; należy pamiętać, że jest to także „okólnik od nieznanych przyjaciół” [ki 196].

Te nawiązania intertekstualne zaświadczają obecność podobnego stylu lektury. Czermińska pisząc o notatniku, konstatuje, że posiada on cechy antologii cytatów i że pod względem ich ilości przewyższa wszystkie znane jej polskie dzienniki50. Notatnik okazuje się zapisem utożsamiającego sposobu lektury, w którym cudzy tekst traktowany jest jako zapis analogicznego doświadczenia, co przekłada się na wiarę w tożsamość ludzkiej kondycji51: „Cytaty z lektur są integralne z tekstem własnym, notuję bowiem tylko to, co pokrywa się z moimi przemyśleniami, co z nimi współbrzmi lub je dokładniej formułuje” – pisze Kamieńska we wstępie do pierwszego tomu notatnika52, a w innym miejscu dodaje: „Przepisuję to, bo nie mogłabym tego powiedzieć lepiej”53. Tak jak u Elzenberga, powtarza się tu montaigne’owski gest opowiadania o sobie poprzez cytaty, specyficzny brak zaufania do własnego głosu. Jak podkreśla Czermińska, z jednej strony występuje tu ciągłe negowanie możliwości wyrażenia za pomocą języka najgłębszych przeżyć jednostki, a z drugiej traktowanie tradycji jako przestrzeni spotkań i rezerwuaru sposobów wyrażania54. Z Elzenbergiem i Brzozowskim podziela też poetka odczytywanie tekstów kultury jako przejawów autobiografizmu, czemu daje wyraz, przywołując cytowany już tutaj fragment pamiętnika autora płomieni:

[…] w poezji naprawdę nie ma nic, gdy nie ma biografii […] Brzozowski powiedział: „Co nie jest biografią, nie jest w ogóle”55.

Działanie pisarstwa to nie środki wyrazu, nie styl, nie myśl nawet, ale obcowanie z osobowoś-cią autora, rozpoznawanie człowieka (67 ii)56.

Mamy więc kolejną opowieść o własnym doświadczeniu zapośredniczoną przez teksty cudze, rozwijającą się w dialogu z innymi diarystami (m.in. Elzenelzenberga i Konińskiego).

Czermińska podkreśla, że poetka odmawia swojemu tekstowi charakteru dziennikowego czy pamiętnikowego, bo nie próbuje w nim odtworzyć całości życia, oddaje tylko pewien jego nurt57. Mamy tu do czynienia z szeregiem metaforycznych określeń, takich jak: „znaki, sygnały, ślady na pisaku”58, „strzępy”59.

Bez wątpienia jednak był to tekst niezwykle ważny dla autorki, spełniający funkcje typowe dla zapisów diarystycznych. Dziennik Kamieńskiej jest, podobnie jak zapiski Elzenberga, rodzajem praktyki etycznej, wysiłkiem samokształtowania i samorozumienia:

Myślę o tych zapiskach, że są tylko jednym planem mojego życia, jakbym nie przeżywała nic z tego, co dzieje się na świecie. Ja tu, w tych zapiskach, po prostu j e s t e m, a raczej usiłuję b y ć, usiłuję i próbuję. A to jest rzecz bardzo trudna. Bodaj zaistnieć. Jak u Norwida: „Lecz b ą d ź raz przecie!”60

w innym miejscu cytuje Valéry’ego:

„Budując swoje dzieło, zbudowałem sam siebie”61, a niedługo potem notuje w kontekście dzienników Lechonia:

zapisywanie swoich myśli jest potrzebne i zarazem szkodliwe. sprzyja egocentryzmowi, narcyzmowi, utrwala to, co winno przemijać. ale z drugiej strony te zapiski sprzyjają intensyw-ności życia wewnętrznego, które nie wyrażone – przecieka przez palce. Gdyby można było zna-leźć lepszą formę dzienników, skromniejszą, utrwalić sam miąższ życia, który wart jest utrwa- lenia62.

Patronem takiego rozumienia własnego tekstu jest dla poety Elzenberg, a jego słowa stanowią swoisty leitmotiv tekstu notatnika:

Sama naga egzystencja jest bolesna, gdy wyłania się spoza wszystkich wartości utraconych.
znosić sam nagi byt – to dopiero heroizm.

Elzenberg: „Być mężnym wobec bytu”. To właśnie to63.

Charakterystyczne, że u wszystkich omawianych twórców pojawia się ten sam zespół problemów związanych z przekraczaniem granicy pomiędzy dyskursem poetyckim a filozoficznym. Nie inaczej rzecz się ma z zapiskami Kamieńskiej. W twórczym instrumentarium poetki metafora czy paradoks wydają się narzędziem najzupełniej naturalnym, widać tu jednak dążenie do stosowania ekspresji literackiej w refleksji filozoficznej i teologicznej:

Oczywiście, język jest systemem metafor […]. Przyzwyczailiśmy się do wielu słów, zapominając, że są one tylko metaforami, choć w swoim czasie były aż metaforami, czyli językowymi odkryciami. Wydawało mi się, że konieczna jest nieustanna odkrywczość językowa także dziś w zakresie wiary. Myśliciele powinni być poetami64.

W innym miejscu diarystka akcentuje, że ekspresyjna wartość metafory tkwi w jej zdolności do oddawania procesualności i dynamiki desygnatu65, cytuje też wypowiedź Fromma, który podnosi język symboliczny do rangi uniwersalnego języka ludzkości66. Istotną rolę odegrała tu, jak się zdaje, nietzscheańska koncepcja języka filozoficznego:

Fryderyk Nietzsche: Czymś rozpaczliwym jest dla myśliciela uświadomienie sobie, że nielogiczność potrzebna jest ludziom i że powstaje z niej wiele dobrego.

Element nielogiczności tkwi tak silnie w uczuciach, w języku, w sztuce, w religii i w ogóle we wszystkim, co życiu nadaje wartość, że usuwając go wyrządziliśmy niepowetowaną krzywdę tym pięknym rzeczom67.

Autorka boryka się też z problematycznością wszelkich systemów myślowych. Tak jak u Elzenberga i Brzozowskiego istotna jest dla niej osobowość twórcy, leżąca u podstaw konstruktów intelektualnych:

Wszelkie nasze konstrukcje myślowe, tzw. światopoglądy, są tym bardziej zawodne, im bardziej szczelne, „konsekwentne”, bo wówczas nie ma w nich miejsca na błąd, na ryzyko. Właściwy system człowieka to jego życie, jego sposób bycia, jego otwartość na innych ludzi, na sprawy ducha, jego życzliwość wobec świata. Światopogląd jest pusty jeśli nie jest osobowością, pełnią człowieka.

U źródeł sprzeciwu wobec logicyzacji i systemowości myślenia leży, charakterystyczne również dla Elzenberga, przeświadczenie o alogicznej strukturze rzeczywistości, nieskończoności jej aspektów i wielorakości możliwych filozoficznych stanowisk:

Wieloznaczność jest pozytywną stroną świata. złożoność i bogactwo świata pozwala istnieć obok siebie dwom zdaniom sprzecznym68.

Notatnik, podobnie jak wszystkie przywoływane dotąd teksty, jest również zapisem doświadczenia religijnego. Po raz kolejny przezwyciężenie aporii na jakie napotyka racjonalna refleksja okazuje się możliwe w rzeczywistości boskiej:

Religia jest przekonaniem, że jest rozum większy, przekraczający nasze rozumy. Nie jest to jednak postawa sprzeczna z rozumem, irracjonalna. Przeciwnie, jest to wiara w rozum większy od rozumu ludzkiego, raczej jakiś nadracjonalizm69.

Człowiek zawsze dąży do zacierania sprzeczności, do przezwyciężania myślą przeciwieństw. Jest w tym może przeczucie jednej zasady, jednej istoty świata. Mamy przeczucie, że jest coś, co określa i obejmuje zarówno to co wielkie, jak i to, co małe; wiedzę i niewiedzę, świadomość i sen, siłę i słabość, naszą nędzę i godność. Intuicja prawdy, która musi być jedna, aby była prawdą70.

Rzeczywistość prawdy pojętej jako „całość” jest jednak tylko postulowana, przeczuwana – nie jest realizowalna. W refleksji Kamieńskiej napotykamy marzenie o całości, ale diarystka wydaje się pogodzona z fragmentarycznością, gdy pisze: „Ludzkie jest to, co niedokończone”71.

Dla Kamieńskiej własny dziennik to „strzępy”, „okruchy”, „drobiny”, „ślady”, które nie są w stanie wyrazić całości doświadczenia, tekst niedokończony, dla którego nawet określenie „dziennik” nie wydaje się adekwatne, materiał do nigdy nie napisanej autobiografii:

Czasami myślę, czy z tych nieudolnych zapisków nie udałoby się ułożyć książki o pewnym nurcie świadomości. Nie zapisuję tutaj wszystkiego, może nawet uchodzi mi to, co najbardziej istotne. nNe zapisuję wydarzeń, wokół których krystalizują się myśli. Ale i w tym jest jakaś prawda.

Cokolwiek się wydarza, nie zagarnia mnie całej, jakbym najważniejsze miała już za sobą. Całe życie skierowane do głębi, jak rzeka, która schodzi pod ziemię72.

W kontekście samoświadomości gatunkowej autorki notatnika znacząca jest, być może, enigmatyczna z pozoru wzmianka o teorii dzieła otwartego Umberta eco: „«dzieło otwarte» – chcące uczynić z odbiorcy współtwórcę”73.

Podsumowując, powiedzieć można, że teksty Brzozowskiego, Konińskiego, Elzenberga i Kamieńskiej stanowią na tle tradycji polskiej wspólną linię pisarstwa intymistycznego, w którym autobiografia przeplata się nieustannie z refleksją, język filozoficzny z językiem typowym dla literatury, a wybór formy fragmentarycznej, czy – szerzej – eseistycznej, wynika ze sformułowanego explicite przeświadczenia o ograniczonej naturze ludzkiej wiedzy i charakterze języka.

Fragment:

Kłopot z istnieniem Henryka Elzenberga a tradycja polskiej intymistyki modernistycznej (Brzozowski, Koniński, Kamieńska) Katarzyna Kanter

czwartek, 29 sierpnia 2024

Skiwski i Jürgen Rausch

 

Ostatnim, a zarazem najmocniej ciążącym na biografii Skiwskiego i najsilniej oddziałującym na ocenę jego postawy epizodem, było współredagowanie – od kwietnia 1944 do stycznia 1945 roku – ukazującego się legalnie, za pozwoleniem (i niewątpliwie z aprobatą) władz okupacyjnych, dwutygodnika politycznego „Przełom” (choć faktycznie wychodził w Krakowie, to podawano fikcyjne miejsca wydania: Racławice, Wieliczkę, Warszawę22).

Pismo tworzone było głównie przez dwie osoby: Feliksa Burdeckiego i Jana Emila Skiwskiego; później dołączył do nich Jerzy de Nisau [Urbanowski 2003: 81]. W ocenie Mackiewicza:

„Przełom” było to drobne pisemko, jedyne w kraju, poza pro-pagandowymi urzędówkami niemieckimi w języku polskim, stojące na gruncie „nowego ładu Hitlera”. Miało być wyrazem szczerej wypowiedzi, dlatego artykuły w nim podpisywano pełnym imieniem i nazwiskiem. W rezultacie stoczyło się od razu do tuby propagandowej, ściśniętej cenzurą odpowiedniej „Stelle”… hitlerowskiego czynownictwa Generalnej Guberni, co w systemie totalitarnego szaleństwa nie było trudne do przewidzenia. [Mackiewicz 1993: 115]

Pojawienie się „Przełomu” związane było z realizacją wspomnianej akcji „Berta”. W kontekście niemieckiej polskojęzycznej prasy gadzinowej okresu II wojny światowej badacz tej problema-tyki umieszczał ten „ultrakolaborancki” tytuł pośród gazetek pozorujących istnienie niezależnej polskiej opinii publicznej, opowiadającej się za współdziałaniem z Niemcami, jako jedynym gwarantem biologicznego przetrwania narodu śmiertelnie zagrożonego przez ZSRR, a zdradzonego przez posłusznych Stalinowi Anglo-Amerykanów. W celu zdobycia zaufania czytelników pisemka te stylizowały się na co najmniej pół-legalne i podlegające także represjom niemieckim np. w postaci konfiskat numerów u kolporterów. [Woźniakowski 2005: 122]

Skiwski otwarcie, w tekstach podpisywanych własnym imieniem i nazwiskiem, zajął stanowisko proniemieckie, udzielając poparcia III Rzeszy i starając się przekonać polską opinię do propagowanych przez siebie i współpracowników „Przełomu” poglądów. W publicystyce drukowanej na łamach tego czasopisma23 postulował współdziałanie Polaków z Niemcami w związku z zagrożeniem ze strony wkraczającej Armii Czerwonej. System sowiecki Skiwski słusznie oceniał jako śmiertelne zagrożenie dla Europy, jej cywilizacyjnych zdobyczy i kulturowych podstaw, a zarazem – zdecydowanie nietrafnie – upatrywał ratunku w III Rzeszy, usiłującej wówczas zawłaszczyć dziedzictwo europejskie w ramach programu tzw. nowego porządku czy nowego ładu (Neue Ordnung)24. Jednocześnie występował z krytyką polityki koalicji antyhitlerowskiej, polskich władz w Londynie i państwa podziemnego w okupowanym kraju. Ten szczególny filogermanizm, odnoszony do hitlerowskich Niemiec, był jednym z nielicznych aktów kolaboracji ideowej, zdecydowanie odrzucanej i powszechnie potępianej przez społeczeństwo polskie. Przyjmując taką postawę, Skiwski jawnie wspierał hitlerowską – rzekomo proeuropejską – propagandę. Kisielewski jednoznacznie oceniał takie stanowisko: „Skiwski był niewątpliwie (obojętne czy z przekonania, czy nie) hitlerofilem, który oddał swoje pióro na usługi propagandy niemieckiej” [Jankowski, Kotarba 2003: 171]. W owym czasie, w obliczu nieuchronnej klęski Niemiec, był to gest desperacki, wyraz nie tyle nonkonformizmu, ile propagowania wątpliwych racji, jeśli nie politycznego zagubienia. Dla Czesława Miłosza

Skiwski w okresie okupacji był rzadkim w Polsce okazem faszysty pur sang, który uważał, że ratunek cywilizacji leży w zwycięstwie Niemiec. Wykazał przy tym wiele stanowczości, hartu i charakteru, gdyż przeciwko sobie miał całą opinię Polski. [Jankowski, Kotarba 2003: 219]

Dodać do tego trzeba, że wydawanie „Przełomu” nie przynosiło Skiwskiemu profitów, zatem nie było motywowane względami finansowymi czy materialnymi. Podczas okupacji Skiwski żył biednie, nawet na skraju ubóstwa; przejściowo trudnił się handlem. Podczas prokuratorskiego dochodzenia Stella Olgierd wspominała, że „w czasie okupacji podejrzany Skiwski utrzymywał się z handlu wędlinami” [Jankowski, Kotarba 2003: 215]. Natomiast Jarosław Iwaszkiewicz zeznawał: „Podczas okupacji nie stykałem się z nim [Skiwskim], ale wiedziałem, że był w bardzo ciężkiej sytuacji materialnej” [Jankowski, Kotarba 2003: 211]. Czesław Miłosz uzupełniał:

Był śmiertelnie chudy i wynędzniały, głodował przez cały okres okupacji. W ogóle można o nim powiedzieć, że to, co robił, nie wynikało z pobudek materialnych. Był człowiekiem idei i pasji intelektualnej – dzięki temu niektóre koła intelektualne utrzymywały z nim kontakt, starając się nie odtrącać go całkowicie i ratować przed zabrnięciem w kolaborację zupełną, co jednak później nastąpiło. [Jankowski, Kotarba 2003: 219]

W tym kontekście warto jeszcze zacytować wypowiedź Jana Wiktora, który mówił o Skiwskim:

Wiem, że w okresie okupacji handlował wódką i słoniną, aby żyć. Rozmawiałem z nim po powstaniu, spotkałem go przypadkowo na ulicy, poruszaliśmy wiele zagadnień, zbijałem jego poglądy. Odniosłem wrażenie, że też chciał służyć Polsce według swego przekonania, nie patrząc, że ta służba jest błędna, a nawet obłędna i zła. Sądzę, że nie był człowiekiem przekupnym. Rzuciłem w czasie rozmowy wzmiankę: „mówią, że panu płacą”. „Tak”, odpowiedział, „Naród płaci mi kulą, dlatego muszę zmienić mieszkanie”. To był typowy warchoł w rodzaju Orzechowskiego czy Sicińskiego. [Jankowski, Kotarba 2003: 185]

Warto pamiętać, że już wcześniej pod adresem Skiwskiego były kierowane ostrzeżenia ze strony podziemia niepodległościowego. W związku z tym wydawanie „Przełomu” i jawne drukowanie w nim własnych tekstów przez autora Na przełaj obarczone było dużym ryzykiem; groźba wyroku zmuszała Skiwskiego do wzmożonej ostrożności. Ukazanie się nowego czasopisma, wydawanego od kwietnia 1944 roku, szybko odnotowała podziemna prasa:

[…] zdumiewające jest, że w piątym roku wojny, niezłom-nie toczonej przez cały naród polski, znaleźli się szubrawcy i zdrajcy, którzy poszli na służbę okupanta i wzięli udział w tym wydawnictwie. Pod artykułami podpisani są: Feliks Burdecki, osławiony „redaktor” pism szkolnych i wydawca podręczników, hitlerowski sługus, oraz literat Jan Emil Skiwski […]. Jeśli podpisy te nie są nowym niemieckim nadużyciem – świadczy nie tylko o nikczemności tych ludzi; ale jacyż głupcy! sami wypisali sobie bilet – na latarnię! [Bilet – na latarnię 1944: 1]

Cytowany już Józef Mackiewicz, który zresztą spotkał się w Krakowie z Burdeckim i Skiwskim25, redaktorów i współpracowników pisma sytuował w „subpodziemiu”, „głębszym podziemiu”  [Mackiewicz 1993: 115], funkcjonującym na specjalnych zasadach w okupowanym i stawiającym opór kraju:

„Przełom” nie zamieszczał adresu ani redakcji, ani administracji, zadowalając się numerem skrzynki pocztowej. Redaktorzy tego pisma, które miało „przełamać” opinię polską, zmuszeni byli, wobec stanowiska tej opinii, przenieść swe osobiste życie w najgłębsze podziemia. Nie wiem, do ilu osób w Polsce mogło się ograniczyć koło ich bliższych znajomych. Zapewne zerwali z wszystkimi. Posługiwali się fałszywymi nazwiskami. Nikt w kraju nie wiedział, gdzie mieszkają, gdzie bywają, gdzie jadają. Wiedziało o tym zapewne Gestapo, ale była to marna ochrona. Zagubieni w morzu współrodaków, pilnować się musieli już nie przed agentami czy obławą, ale przed każdym dosłownie cieniem na chodniku… Płynęły miesiące. Oni zaś nie mogli się już ani zatrzymać, ani wysiąść, ani zawrócić. [Mackiewicz 1993: 116]

Warto przy tym zaznaczyć, że relację Mackiewicza częściowo zakwestionował sam Skiwski, który w liście do Stanisława Cata--Mackiewicza z czerwca 1955 roku prostował:

Pan Józef Mackiewicz doskonale wiedział, że nie tylko nie ukrywałem się, ale że spotykałem się z różnymi osobami, znanymi również panu J. Mackiewiczowi, a już rozmowa z Bocheńskim odbyta w kawiarni na tematy polityczne w duchu jak najbardziej sprzecznym z poglądami „obowiązującymi” świadczy, że byłem daleki od ukrywania się.

W ciągu tych dwóch czy trzech dni mojego pobytu w Krakowie, w którym to czasie spotkałem się kilka razy z Panem J. Mackiewiczem, rozmawiałem z szeregiem osób, wśród których byli ludzie z RGO [Rady Głównej Opiekuńczej], kilku literatów (bynajmniej nie przyjaciół politycznych), wreszcie paru zwykłych śmiertelników. [Urbanowski, oprac. 2002: 52]

Uzupełnić trzeba, że redaktorzy „Przełomu” zasilali swymi tekstami jedno z czasopism kierowanych do polskich robotników przymusowych na terenie Rzeszy, publikowane pod koniec wojny (od listopada 1944 do marca 1945 roku) – „Wiadomości Polskie”. Jak pisał badacz polskiego piśmiennictwa lat II wojny światowej, tygodnik ten był wspomagany czynnie piórami najskrajniejszych kolaborantów Feliksa Burdeckiego i Jana Emila Skiwskiego (prawdo-podobnie także co najmniej współredagujących pismo) […]. Dział polityczny „Wiadomości Polskich” powtarzał koncepcje „Przełomu” i innych „neogadzinówek” z Generalnego Gubernatorstwa, tzn. upatrywał w zwycięstwie Niemiec jedyną nadzieję przeżycia dla Polaków, zagrożonych – jak twierdzono – w swej fizycznej egzystencji w przypadku wojennych sukcesów ZSRR, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Zdaniem „Wiadomości” wstrząs klęski powstania warszawskiego winien uświadomić wszystkim cyniczną grę aliantów i skłonić naród do gruntownego przewartościowania dotychczasowych postaw oraz przyjęcia stanowczej opcji proniemieckiej. [Woźniakowski 2005: 135]

Wkroczenie armii sowieckiej na teren Generalnego Gubernatorstwa zakończyło ostatni epizod okupacyjny z udziałem Skiwskiego, który w obliczu zagrożenia ewakuował się wraz z wycofującymi się z Krakowa Niemcami. Dalsze losy literata układały się już na obczyźnie. Zawiłe wojenne i powojenne szlaki wiodły go – po ucieczce z Krakowa w styczniu 1945 roku, tuż przed wkroczeniem do miasta Armii Czerwonej – przez Niemcy (Neuhaus koło Monachium), Austrię (obóz dla dipisów w Kufstein), powtórnie Niemcy (obóz w Wildflecken, krótki pobyt w Ratyzbonie) via austriacki Innsbruck do Włoch. Z Ankony, gdzie zgłosił się do stacjonującego tam II Korpusu Polskiego, został – jako podejrzany o współpracę z okupantem w kraju – przekazany w ręce aliantów, prawdopodobnie w celu zbadania jego przypadku, a następnie – zapewne w listopadzie 1946 roku26 – osadzony w obozie w Rimini, przeznaczonym głównie dla niemieckich jeńców wojennych i kolaborantów III Rzeszy. Po wojnie nie powrócił już nigdy do Polski i – począwszy od czerwca 1946 roku27 – ukrywał się pod zmienionymi personaliami, używając nazwiska Jan Rogalski.

Droga powrotna do kraju była dla niego w zasadzie odcięta. Tuż po zakończeniu wojny prokurator Jerzy Sawicki, w Ministerstwie Sprawiedliwości pełniący funkcję zwierzchnika nadzoru prokuratorskiego nad sądownictwem specjalnym, polecił 21 czerwca 1945 roku wszcząć dochodzenie przeciwko Goetlowi i Skiwskiemu. Kolejnym krokiem było wydanie 25 czerwca 1945 roku przez prokuratora Specjalnego Sądu Karnego w Krakowie, doktora Romana Martiniego, zarządzenia o aresztowaniu podejrzanych, a następnie, 10 lipca 1945 roku, podpisanie przezeń listu gończego28. Wkrótce w krakowskim „Dzienniku Polskim” (1945, nr 158 z 15 lipca) zamieszczone zostały listy gończe za literatami Goetlem i Skiwskim oraz lekarzem Marianem Wodzińskim, starszym asystentem Państwowego Instytutu Medycyny Sądowej i Kryminalistyki w Krakowie. Były one elementem represji komunistycznych władz oraz szerzej zakrojonych działań skierowanych przez organa ścigania przede wszystkim przeciwko polskim uczestnikom zorganizowanej przez Niemców delegacji do Katynia.

2.
Jan Emil Skiwski (występujący już wtedy pod przybranym nazwiskiem) został umieszczony w Prisoners of War Camp w Rimini, gdzie doświadczył nadzwyczaj srogiej, właściwie niespotykanej we Włoszech zimy. Wtedy zetknął się z Jürgenem Rauschem (1910– 1995), nieco zapomnianym dziś (choć chyba nigdy niecieszącym się szczególną popularnością) niemieckim literatem, filozofem i pedagogiem, który podczas wojny służył w Wehrmachcie na terenie Włoch, prawdopodobnie w wywiadzie wojskowym. Wcześniej, w latach studenckich, zdobył rozległe wykształcenie humanistyczne (studiował filozofię, filologię germańską, historię), co znalazło odbicie w jego dość bogatym dorobku pisarskim obejmującym pozycje zarówno naukowe, jak i literackie (proza narracyjna, liryka, diarystyka, eseistyka). Już przed wojną, po obronie doktoratu (wydany pt. Zum Problem des Primats. Studie zum Charakter der Sit t lichkeit und ihrer Stellung im Wertreich [Problem prymatu. Studium o charakterze moralności i jej pozycji w systemie wartości], Berlin 1934), rozpoczął działalność naukową w dziedzinie filozofii na uniwersytecie w Jenie, kontynuowaną później, od 1962 roku, w Pädagogische Hochschule (Wyższa Szkoła Pedagogiczna) w Bonn (w 1964 roku został rektorem tejże uczelni). Po wojennej przerwie, przedłużonej służbą w wojsku i prawie dwuletnim pobytem w niewoli, osiadł w Monachium jako wolny literat, współpracujący także z radiem.

Oprócz prac stricte naukowych na uwagę zasługują eseje Rauscha (m.in. Europa im Zeitalter der unbewältigten Technik [Europa w wieku nieopanowanej techniki], Bremen 1956; Der Mensch als Märtyrer und Monstrum [Człowiek jako męczennik i potwór], Stuttgart 1957; Die Sünde wider die Zeit [Grzech przeciwko czasowi], Heidelberg 1957), sytuujące się na pograniczu dzieł dyskursywnych i beletrystyki. To w nich pisarz – z pozycji konserwatywnych – stawiał krytyczne diagnozy współczesności, wpisując się w nurt filozoficzno-kulturowej refleksji, rozwijanej choćby przez Martina Heideggera i Ernsta Jüngera (notabene temu ostatniemu poświęcił interesujące studium Ernst Jüngers Optik [Optyka Ernsta Jüngera], Stut t gart 1951). Jedną z jego myśli w tym kontekście był pogląd, iż nie stworzono ani nie wynaleziono dotychczas takiej formy społeczno-politycznej, która odpowiadałaby warunkom i potrzebom zdominowanej przez technikę cywilizacji. W następnych dekadach Rausch skupił się na twórczości literackiej – pisał kolejne tomy wierszy, prozy, esejów, jednak nie wszystkie utwory doczekały się publikacji29. W Polsce twórca ten pozostaje właściwie nieznany.

Szczególną pozycję w dorobku Rauscha zajmuje jego dziennik, prowadzony od końca II wojny światowej (obejmuje zapiski od ucieczki z Wenecji w kwietniu 1945 roku przez ukrywanie się w górach Tyrolu, następnie aresztowanie, zamknięcie w obozie aż do powrotu z niewoli w kwietniu 1947 roku), będący tyleż zapisem indywidualnego losu, ileż przenikliwą refleksją nad duchową kondycją Europejczyka po wojennej katastrofie. W dzienniku dostrzegalny jest bowiem nieprzeciętny zmysł obserwacji autora, a zawarte w notatkach oceny odznaczają się niezwykłą trafnością. Dzieło zostało wydane kilka lat później, w 1953 roku, pt. In einer Stunde wie dieser [W godzinie jak ta]30. Właśnie na kartach tej książki natrafić można na ślady niecodziennego spotkania – niemieckiego jeńca wojennego z polskim uciekinierem. Zetknęli się wówczas ze sobą na płaszczyźnie prywatnej (uznać niech będzie wolno, że w wymiarze „ludzkim, arcyludzkim”), dwaj niepośledni intelektualiści, a zarazem ludzie pióra – oczytani, o rozległych zainteresowaniach, bogatej wiedzy i szczególnych zdolnościach literackich. Polak i Niemiec, będący w różnym wieku (należeli do innych pokoleń), mający rozmaite – życiowe, zawodowe, kulturowe i intelektualne – doświadczenia; obaj znaleźli się w podobnej sytuacji – wojennych rozbitków. Warto zatem odwołać się do tych fragmentów, które uzupełniają wiedzę o ich życiu, zwłaszcza o obozowym epizodzie Skiwskiego.

Dodać trzeba, że w obozie w Rimini przebywał również Jan Maleszewski, kuzyn Skiwskiego (matka Jana Emila, Zofia Skiwska, była de domo Maleszewska), przed wojną dziennikarz tygodnika „As”, należącego do prasowego koncernu krakowskiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. W czasie okupacji hitlerowskiej Maleszewski podjął współpracę z Niemcami – wszedł do redakcji wydawanego w Krakowie „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”, a później, w 1944 roku, znalazł się w wąskim zespole pracowników przygotowujących audycje w języku polskim emitowane w niemieckiej radiostacji „Wanda” [Wolsza 2015: 158], nadającej we Włoszech i kierującej defetystyczny przekaz do żołnierzy II Korpusu Polskiego.

Rausch tak opisał ów oversea camp tuż po swoim przybyciu do Rimini pod koniec maja 1946 roku: „Obóz jest wielki. Bytuje w nim na pewno 10 000 ludzi. My zostaliśmy umieszczeni w obozie specjalnym [Sondercamp]” [Rausch 1953: 345]31. W paru fragmentach dziennika znalazło odbicie niespodziewane polsko-niemieckie spotkanie. 5 listopada 1946 roku Rausch notował:

Chaotyczne dni. Dzisiaj znów zaczęło padać. Ciężkie ulewy. Musieliśmy zamknąć namiot i siedzieć po ciemku. Wieczorem nad morzem burze. W przeczuciu bliskiego zwolnienia na nic nie mogę się zdecydować. […] Zmiany i nowi ludzie. Podpułkownik Grundmann, kapitan Friedemann, hrabia Maleszewski (Polak). [Rausch 1953: 401]

W długim zapisie z 8 grudnia 1946 roku natrafić można na następujący passus: „«Dzień dobry, panowie!» mówi hrabia Maleszewski, a w jego głosie słychać całą nędzę świata” [Rausch 1953:404]. Pod datą 19 grudnia 1946 roku mowa z kolei o warunkach panujących w obozie, a także o okolicznościowej gazetce przygotowywanej przez samych osadzonych na nadchodzące święta Bożego Narodzenia:

Minus 12 stopni Celsjusza, najniższa dotąd zanotowana temperatura. Nie mamy żadnego pomieszczenia, w którym moglibyśmy się ogrzać. Nikt nie wie, gdzie można by wysuszyć wyprane rzeczy. Jeśli panuje bezwietrzny mróz, da się jeszcze wytrzymać. Jeśli jednak rozpęta się zawieja, nic nie pomoże nawet o parę stopni wyższa temperatura. Ziąb przenika do szpiku kości. […] Teraz panuje cisza. Słychać pióra piszące na papierze. Od czasu do czasu ktoś zaciera ręce, chucha w nie i wyciera sobie kapiący nos. Maleszewski pisze opowiadanie do świątecznej gazetki, którą redaguję. [Rausch 1953: 410–411]

W wigilijnym zapisie z 24 grudnia 1946 roku po raz pierwszy pojawił się Rogalski:

Dzień zaczął się promiennym blaskiem słońca. Cudowna jasność! Od jak dawna nie widzieliśmy szczeliny w chmurach ni horyzontu! […] Jagwitz i Grundmann dostali duże paczki żywnościowe od swoich spadochroniarzy z obozu ogólnego. Tak więc mieliśmy wszystko, co tylko można było sobie zażyczyć, więc zaprosiliśmy pana Rogalskiego, Polaka, z którym zapoznał nas Maleszewski, na wieczerzę. […] Jako że w naszym namiocie wszystkim się dzielimy, mieliśmy sutą wieczerzę.

[…] Starszy pan Rogalski odżył, a i Maleszewski mniej narzekał. Z tyłu za nim, pogrążone w ciemności, stoją trzy drewniane skrzynie, pozostałości jego dobytku, wypełnione starymi dokumentami, materiałami heraldycznymi, pieczęciami, fotografiami zamków, jeźdźców na koniach, parków oraz jego zmarłej żony. Te skrzynie, z których sam nie uniesie nawet jednej, chce zabrać do Francji. Rogalski w ogóle nie ma nic. Jednak nie mówi o swoich stratach, pomimo że starsi znoszą katastrofy trudniej niż my. Jest opanowany – właściwość, którą wysoko cenię. I to tym bardziej, kiedy znać, że w gruncie rzeczy ma on namiętną, wojowniczą naturę. Jego spokój wzmaga wrażenie siły i budzi zaufanie. [Rausch 1953: 413]

Warto w tym miejscu dostrzec, że zauważona przez diarystę cecha (opanowanie) zdaje się trafnie oddawać stan ducha Skiwskiego/Rogalskiego podczas pobytu w obozie. Potwierdza to inne dostępne świadectwo, jakim jest list autora Na przełaj z 22 listopada 1946 roku do towarzyszki życia, Genowefy Okonek, która wówczas znalazła się wraz z synami w obozie dla dipisów w Bagnoli koło Neapolu. Wówczas pisał do niej m.in.:

Mieszkamy w ośmiu. Jestem jedynym Polakiem, poza tym Niemcy i jeden Rosjanin z Rumunii. Warunki obozowe, jedzenie ujdzie. Niczego nie oczekuję i o nic się nie pytam. Jestem spokojny. Myślę o was i oczekuję chwili, kiedy znowu Was będę mógł zobaczyć. [cyt. za: Urbanowski 2003: 105]

Świąteczny zapis z 25 grudnia 1946 roku również zawiera passus o rozmowie ze Skiwskim/Rogalskim:

Pod wieczór spacer z panem Rogalskim. Niebo znów się zachmurzyło. Tematy: chrześcijaństwo, stosunki polsko-niemieckie i moja przyszłość, którą on interesuje się po ojcowsku. Czytanie w wąskim kręgu Aufzeichnungen eines schlechten Menschen [Zapiski niegodziwca]. Po zmroku zebraliśmy się w wielkim, ponurym i zupełnie pustym namiocie-kaplicy, ustawiliśmy świeczkę na kanistrze po benzynie i opatuleni w koce usiedliśmy wokół światła. Nikt nam nie przeszkadzał. Namiot lekko łopotał na wietrze. W oddali szumiało morze. Kiedy chciałem zakończyć, poproszono mnie, bym kontynuował. Tak więc czytałem, aż wypaliła się świeczka. Gdy wychodziliśmy z namiotu, prószył śnieg. Listy od matki i Inge. Dobry dzień! Bez uczucia czczości w sercu i w żołądku. [Rausch 1953: 414]

W ostatni dzień roku (31 grudnia 1946 roku) Rausch krótko relacjonował temat jednej z kolejnych rozmów:

Odwiedziny. […] Rogalski, z którym przeprowadziłem długą rozmowę o Joginie i komisarzu Koestlera. Unię personalną świętego i rewolucjonisty uważam za niemożliwą. To postaci, które się wykluczają. Jednak nie przeczę, że mimowolne skutki uboczne świątobliwego życia mogą rewolucjonizować w wymiarze politycznym. Lecz jakże często nieporozumienie wspomaga ducha władzy! [Rausch 1953: 416]

Jak wolno sądzić na podstawie przytaczanych – raczej dość oszczędnych – notatek, zawiązał się między Skiwskim a Rauschem rodzaj intelektualnego braterstwa, najwyraźniej bardzo oczekiwanego w ich niepewnej sytuacji i trudnych warunkach obozowych. Kolejny zapis z 9 stycznia 1947 roku przekonuje o znaczeniu prowadzonych z Rogalskim rozmów:

Codziennie rozmowy z Rogalskim. Wiele [z nich] należałoby utrwalić. Ale przychodzi mi z trudem przypominanie sobie przebiegu rozmów albo czuję się zbyt zmęczony, aby jeszcze pisać. Rogalski zapoznał mnie z profesorem Petrowiczem [Petrowitsch], starym, głęboko religijnym człowiekiem, z ktrrym niedawno alianci źle się obeszli w więzieniu w Rzymie. Zawieziono go tam na przesłuchanie. Wrócił postarzały o lata i leży teraz w izbie chorych. [Rausch 1953: 420]

Jest to zarazem ostatni zapis w dzienniku, w którym pojawia się nazwisko „Rogalski”. 20 stycznia 1947 roku Rausch opuścił obóz w Rimini i został przewieziony do Niemiec. Niewiele dni potem – prawdopodobnie pod koniec stycznia– Skiwski został przeniesiony do innego obozu, co odczytywał jako „oznakę zwolnienia” [cyt. za: Urbanowski 2003: 107]. Sprawa zwolnienia odwlekała się jednak. W liście z 29 marca 1947 roku opisywał swoją sytuację:

Sprawa moja przedstawia się w ten sposób. Władze angielskie orzekły, że nie mają do mnie żadnych pretensji i nie mają nic prze-ciw temu, abym powrócił do obozu cywilnego otwartego. Czyli zgadzają się na mój przyjazd do Bagnoli. Takie jest orzeczenie głównej kwatery brytyjskiej w Padwie. Cała moja sprawa była nieporozumieniem, które się ostatecznie wyjaśniło. Zostało mi to zakomunikowane oficjalnie przez majora angielskiego. Teraz chodzi o to, abym był zwolniony z obozu. Na to potrzebna jest zgoda głównej komisji zarządzającej wszystkimi obozami cywilnymi otwartymi. Jeśli ona orzeknie, że mogę wyjechać, w takim razie zaraz mnie puszczą. [cyt. za: Urbanowski 2003: 108]

Ostatecznie Skiwski wyszedł na wolność latem 1947 roku. Zastanawiał się nad wyborem kraju do osiedlenia się; po paru nieudanych próbach możliwość tę uzyskał w Wenezueli, dokąd na początku 1948 roku wyjechał wraz z rodziną. Jak układały się dalsze kontakty między towarzyszami niewoli – brak dokładniejszych informacji źródłowych. O tym, że wymiana myśli między dwoma intelektualistami miała jednak kontynuację, upewnia egzemplarz dzieła Nachtwanderung [Nocna wędrówka] Rauscha, który pozostał w domowej biblioteczce autora Na przełaj. Jak można się zorientować, książka została wysłana na prośbę autora przez wydawcę, Deutsche Verlags-Anstalt36, do Wenezueli. Należy przyjąć, że po zwolnieniu z obozu obaj twórcy pozostawali w kontakcie korespondencyjnym. W zachowanym liście do Melchiora Wańkowicza wysłanym z Caracas, datowanym na 28 stycznia 1956 roku (czyli ostatni rok życia nadawcy) Skiwski wspomniał mimochodem o niedawnym otrzymaniu listu oraz artykułu swego – jak go określił – przyjaciela, doktora Rauscha, dodając w nawiasie znacząco:„[…] który czasu mojej niedoli obozowej był mi bratem” [Urba-nowski, oprac. 1997: 78].

Poza tą jedną, notabene nadzwyczaj serdeczną wzmianką, nie znamy innych przekazów autora Człowieka wśród potworów na temat tej osobistej przyjaźni polsko-niemieckiej, zawartej w cieniu wojny, po klęsce… (Należy przy tym mieć na uwadze, że powojenne archiwum Skiwskiego nie zachowało się w całości; niewykluczone, że niektóre dokumenty lub listy przepadły bądź uległy zniszczeniu).

. . .
Po wojnie Skiwski zmienił tożsamość i do śmierci żył pod przy-branym nazwiskiem; pracował w Biblioteca National w Caracas. Prawdopodobnie – przynajmniej dla większości – pozostawał nierozpoznany w środowisku, w którym obracał się na obczyźnie. W kraju osiedlenia redagował gazetkę „Polak w Wenezueli”. Żył więc na emigracji w intelektualnym osamotnieniu, niejako w ukryciu i na uboczu, z dala od głównych centrów polskiego wychodźstwa niepodległościowego. Do dziś zresztą sprzeciw wywołują próby klasyfikowania go jako „pełnoprawnego członka emigracyjnej społeczności” [Lewandowski 2006: 409]37.

W tym czasie Skiwski rozstał się z krytyką literacką; zajmował się za to publicystyką polityczną oraz literaturą (pisał głównie opowiadania, ale jest też autorem refleksyjno-aforystycznego notatnika pt. Z „Pamiętnika literackiego” oraz niewydanego do dziś dramatu Droga mleczna). Bez większych nadziei i specjalnego zaangażowania sondował na emigracji możliwość druku swoich prac, jednak szanse na ich opublikowanie miał nikłe. Jeszcze przed opuszczeniem Europy autor Na przełaj nawiązał kontakt z redaktorem nowo powstałego miesięcznika „Kultura”. Jerzy Giedroyc właściwie jako jedyny okazywał mu – do czasu – zrozumienie i życzliwość; zamieścił parę jego, ogłoszonych pod pseudonimami, tekstów. W tym czasie w kraju odbył się proces (7–13 czerwca 1949 roku przed Sądem Okręgowym w Krakowie) współpracowników legalnej prasy Generalnego Gubernatorstwa. W jego wyniku Skiwski został zaocznie skazany na dożywotnie więzienie i utratę praw publicznych. Ten wyrok pogrążył go na kilka dekad w niepamięci. (...)

Krzysztof Polechoński

Fragment:

Między nonkonformizmem a kolaboracją.
Kontakty polsko-niemieckie w biografii Jana Emila Skiwskiego

niedziela, 25 sierpnia 2024

Śmierci nie ma, jest tylko życie

 Stachura dowiedział się, że w Szwajcarii będzie Krishnamurti. Z imponującą sprawnością i skutecznością załatwia ekspresowo wszystko, co potrzeba (a zabiegów, także formalnych, taka wyprawa wymagała co niemiara) i pod koniec lipca rusza przez Wiedeń do Szwajcarii. Nastrój ma dobry, chwilami euforyczny. Ochłodziwszy się na kąpielisku miejskim w Wiedniu, widokówkę z pozdrowieniami dla Pawłowskiej podpisuje: „Edziu-Śledziu”.

Wyprawa zapowiadała się na dłużej, więc zostawił do dyspozycji Pawłowskiej sporą kwotę. Część pieniędzy dla niej zdeponował u Jerzego Tabora. „Poza tym six thausands jest w Manigocie” – w liście zaszyfrowuje podwójnie miejsce ukrycia tych sześciu tysięcy w mieszkaniu na Rębkowskiej, gdzie teraz przeniosła się Pawłowska.

Spotkanie z Krishnamurtim i jego uczniami przynosi Stachurze ogromny zawód. Jedzie więc do Francji, aby z pomocą przyjaciół przetłumaczyć Fabula rasa na francuski, bo to da możliwość dotarcia do znacznie większej liczby czytelników.

Pawłowska: „Kiedy wrócił z Francji jesienią, był jakoś zmieniony. Wyglądał na wymęczonego podróżą i nie mówił już o niczym innym, tylko o rzeczach dotyczących człowieka-nikt i człowieka-ja. Całe dnie i nieraz noce rozmawialiśmy o tym, czym jest czas, co to znaczy chcieć, czym jest wieczność. Ja starałam się podążać za jego myślą i w pewnym sensie mi się to udawało. We mnie jednak nie dokonała się tak głęboka przemiana i chociaż Edek zaczął nazywać mnie kobietą-nikt, czułam, że to określenie w moim przypadku jest trochę na wyrost”.

W grudniu 1977 roku pojechali do Krynicy. Tylko ośrodek ZAiKS-u był ten sam, reszta – zupełnie niepodobna do poprzedniego pobytu. Stachura całymi godzinami pracował nad apendyksem do Fabula rasa, nie czuł potrzeby korzystania z uroków kurortu. Byli razem, ale jakby na dwóch różnych turnusach. Więc Danuta sama chodziła na długie spacery albo przemierzała kilka razy dziennie krynicką promenadę, zaglądała do pijalni wód, przysiadała w kawiarniach. Kiedy wracała do pokoju, rozmowy bardziej przypominały wykład, niezmiennie o potrzebie bycia uważnym, o samoobserwacji.

Dwudziestego ósmego grudnia 1977 roku Stachura dostaje wiadomość: wczoraj w wypadku samochodowym zginął Jan Czopik-Leżachowski. To jeden z najbliższych mu ludzi. Tak sądziła nie tylko Pawłowska. Stachura przyjmuje informację ze spokojem, który bardziej przypomina obojętność. „Przeraziło mnie to, jak bardzo był tym nieporuszony, tłumaczył mi wszystko za pomocą tych zawiłych logicznych sprzeczności, które są tak widoczne w Fabula rasa, ale ja nie byłam przekonana. Zapytałam go, co by zrobił, gdybym ja umarła, a on odpowiedział, że śmierci nie ma, że jest tylko życie”.

Buty Ikara. Biografia Stachury

Marcin Buchowski

niedziela, 18 sierpnia 2024

W kręgu Uwag 1940‒1942 Karola Ludwika Konińskiego


Abstrakt

Artykuł (będący pierwotną wersją rozdziału drugiego książki1) obejmuje między innymi kwestię genezy tekstu Konińskiego. Autor próbuje w nim dociec również przynależności gatunkowej. Pisze o przesłaniu, kontekstach stylistycznych i ideowych. W dużej części tekst ten skupiony jest na kwestii autopsji (doświadczenia) jako czynniku, który ma ważny wpływ na treść tworzonego przez Konińskiego dziennika. Bo i za gatunkiem głównie dziennika, którym są Uwagi, optuje autor.
W tekście rozpatrywane są również zagadnienia etyczne, jak też problemy wiary i niewiary.

Obecne są również kwestie Boga, Szatana i modlitwy. Autor przywołuje fragmenty z dzieł myśli i filozofii i głównie chrześcijańskiej. Odwołuje się do doktorów kościoła, których myśl wpłynęła i koresponduje z ideami Karola Ludwika Konińskiego. Tekst poświęcony jest, mówiąc najogólniej, interpretacji Uwag. To osobliwy komentarz do nich. Komentarz do książki publicysty, prozaika i myśliciela wciąż mało obecnej w humanistyce polskiej. Jednak publikacji Ludwickiego nie można traktować jako wyłącznie pracy o Konińskim, lecz trzeba na nią patrzeć również jako na dyskurs o skomplikowanych kwestiach światopoglądowych i teodycealnych, nie oderwanych wszakże od tekstu Uwag.

To studium i o tym, co Karola Ludwika Konińskiego nie tylko formowało, ale i ostatecznie ukształtowało (lektury, rodzina, historia…). To rzecz inspirująca i potrzebna. Wypełnia lukę we wciąż ubogim stanie badań nad pisarzem i jego ideą. Przywraca też współczesnemu odbiorcy, poprzez liczne przywoływanie cytatów, sam dziennik, jakim są Uwagi.

***
Wciąż istnieje jedna tylko edycja Uwag 1940‒1942 Karola Ludwika Ko-nińskiego. Opublikowana została przez Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów „W drodze” (Poznań, 1987)6. Szary gazetowy papier, klejone (i rozsypujące się przez to) kartki oraz okładka z sugestywną ilustracją przedstawiającą pęknięcie (?). Jak gdyby szramę egzystencji. Graf i ka wykonana została przez rysownika, Andrzeja Jeziorkowskiego (1931‒2011). „Wydanie I. Nakład 10 000 + 350 egz. (…) Cena 400,–” – jak czytam na końcu książki7. Czas jakiś temu widziałem ją w Internecie na Allegro do kupienia za 3 złote. Sam natomiast mam darmowy egzemplarz, który był swego czasu wystawiony na półce w jednej z publicznych bibliotek w Łodzi. Można było po prostu go sobie wziąć. Smutne jest, iż tak niebanalne dzieło jest w gruncie rzeczy do dziś szerzej niezauważone. Jest na swój sposób ukryte i nieznane czytelnikom i krytykom, a nawet – śmiem twierdzić – badaczom literatury, z nielicznymi wyjątkami, których nazwiska przywołuję. Podobnie pisze Łukasz Front:

To prawda, że refleksja filozoficzno-religijna Konińskiego – na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat – fascynowała wiele wybitnych osobistości: m.in. Kazimierza Wykę, Jerzego Zawieyskiego […], Czesława Miłosza, Jana Błońskiego, Annę Kamieńską, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Ryszarda Kapuścińskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza, Jana Andrzeja Kłoczowskiego – żeby przywołać bardziej znane nazwiska. Ale – jak zauważył kilka lat temu Bronisław Mamoń (zasłużony badacz Konińskiego) – spuścizna intelektualna pisarza nie została jeszcze, niestety, w dostatecznym stopniu przyswojona przez polską elitę kulturalną, nie mówiąc już o włączeniu jej w szerszy społeczny obieg8.

Ryszard Kapuściński zanotował kiedyś takie słowa: „Poezja, nie filozofia, jest naszą muzą narodową. Nastrój, emocje, są nam bliższe niż krytyka i refleksja. Przeżycia stawiamy wyżej niż przemyślenia” . I pytał retorycznie: „A kto, poza wąskim gronem filozofów, słyszał o Konińskim […]? Kto wznowi […] [jego] książki i kiedy?”9 W podobnym duchu wypowiedział się również Jarosław Marek Rymkiewicz 10.

Zatem KLK jest na osobliwym marginesie literatury polskiej. Dziwaczny to nawias. Pomimo, iż swego czasu pisarz był umiarkowanie hołubiony i zauważony przez wielkich naszej literatury, to dziś pozostaje mało znany i niedoceniony. Gdzie szukać tej szczególnej „porażki”? Bądź może lepiej: niepowodzenia u czytelników i wydawców? Czy wynika ono może z nazbyt intelektualnych refleksji w jego tekstach? O tym zdaje się pisać m.in. przywołany powyżej Kapuściński. Czy może zła passa pisarza bierze się z opisu bólu i boleści, od których człowiek zawsze chce uciec i których unika? Z „nadmiaru cierpień” , które relacjonuje? To ostatnie odnotowuje Henryk Worcell, bliski kompan Konińskiego:

Chciałbym jednak być obiektywny i po trochu usprawiedliwić tych, którzy jeśli nawet zajrzą do tych książek, odkładają je. Jedni może z niesmakiem, inni z uczuciem lęku. […] Ten nadmiar cierpień, który Koniński tak przeżywa w swej wyobraźni i przekazuje nam na wielu stronicach swych książek, bywa dla czytelnika nie do zniesienia. Tyle mamy tego w swoim życiu codziennym, zło jest tak namacalne, że chętnie byśmy się od niego odwrócili, by go nie widzieć, nie myśleć o nim, nie przeżywać, a tu masz, Koniński […] schodzi na samo dno tego wszystkiego, co jest straszne, przerażające, ma odwagę rzucać wyzwanie Bogu, oskarżać go o dopuszczenie zła, umie te problemy ukazać w sposób wyjątkowy11.

Owo oskarżenie Boga o dopuszczenie zła jest mimo wszystko pozorne. To prędzej sytuacja mocowania się z Bogiem, który jest nie tyle radykalnie nieobecny, co obecny zbyt mało. To znaczy niewiele pomagający dobru, bądź po prostu zostawiający świat swojemu biegowi. Sprzeciw i zarzut wobec Boga jest nieodwołalnie sprzeciwem wobec zła czynionego przez człowieka.

Wróćmy jednak do Uwag. Dla swego – w mym odczuciu – opus magnum Koniński, jako formę wypowiedzi wybiera dziennik. On jest mu najbliższy.

Wiadomym jest, iż świat jest odbierany tendencyjnie. Widziany jakby prywatnie przez każdego z nas. Nawet u jednej osoby progi wrażliwości bywają zmienne12. Wie to Koniński i może dlatego posłużył się diariuszem. Pisze zatem stronniczo, lecz nie traktujmy tego pejoratywnie. W efekcie otrzymaliśmy rodzaj też i autobiografii13; fragment życiorysu, w kórym – co należy odnotować – pisarz nie prowadzi owej, tak specyficznej dla nadawcy dziennika, gry w rodzaju „ja to ktoś inny” , lecz wciąż jest – co udowadnia i czego dowodzi – wyłącznie sobą. „Ja to ja” . „Ja” Konińskiego, to ja autora, który jest narratorem i bohaterem. Na ile to możliwe, nie zmienia swoich poglądów. Choć naturalnie jego „ja” przybiera wielorakie zabarwienia i tony. Bywa, iż miewa do pewnych kwestii podwójny stosunek, jednak swoich zasadniczych przekonań nie kwestionuje. Nie kreuje siebie, jak w dzienniku (bez żadnego zresztą kamuflażu czyniło wielu14). Wewnętrznym przymusem Konińskiego było notowanie doraźne. Obcujemy z trudnymi, bo pisanymi w nieudawanej wierności sobie – co zawsze jest skomplikowane – solilokwiami. Nie jest to zapis wyłącznie monologu (a prawidłowo często dialogu) wewnętrznego, owego „strumienia świadomości” , lecz – nawet w swym chaosie (język bez końca przetwarza ustalony sens) – przemyślana kompozycja. To charakterystyczne jest dla solilokwiów (łac. soliloquium – rozmowa ze sobą samym) poważnych i krytycznych (np. św. Augustyn, Platon czy w wieku dwudziestym Pessoa), które pisarz (oprócz tego ostatniego) znał. W swych rozważaniach dołącza on do nich. Jako czytelnicy zaznajamiamy się z głęboką refleksją („po prostu myślą”). Tak o podobnej kwestii pisze Przybylski:

Napisałem także – czytamy u św. Augustyna w Sprostowaniach – dwa traktaty swoich własnych przemyśleń, zgodnie ze swoimi upodobaniami poszukując prawdy odnośnie do tych zagadnień, które przede wszystkim pragnąłem poznać, stawiając sobie pytania i sam na nie odpowiadając, jakby nas dwóch było, choć byłem sam; dlatego dzieło to nazwałem Soliloquia. Była to więc rozmowa z samym sobą. O takim zjawisku mówił już Gość w Sofiście Platona, zastrzegając się, że ta „wewnętrzna rozmowa duszy samej z sobą, odbywająca się bez głosu”, nazywa się po prostu myślą. U autora Wyznań przyjęła ona formę dialogu między „Ja” Augustyna a jego Rozumem. 15

1 Tekst jest zmodyfikowaną wersją rozdziału mojej książki Bóg – Zło – Modlitwa. Wokół “Uwag 1940‒1942” Karola Ludwika Konińskiego, Kraków 2016.

6 Koniński i jego Uwagi doskonale wpisywały się w profil wydawnictwa. Jak czytamy na stronie oficyny: „Wydawnictwo «W drodze» założyli dominikanie, których dewizą jest «głosić wszystkim, wszędzie i na wszelkie możliwe sposoby». […] Powstało ono w czasach «głębokiej komuny», reglamentacji wolnego słowa i szalejącej cenzury” , [in:] https://www.wdrodze.pl/onas (dostęp 12.10.2016).

7 Wydanie, które przywołuję, ma jeszcze widoczne ślady ingerencji cenzorskiej. Np. na stronie 234 czytamy: „Przyjechała z Równego młoda Lubomirska, w 1939 roku, jako 17–letnia dziewczyna patrzyła na śmierć ojca [- – – -] [Ustawa z dn. 31.VII.81 r., O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, zm.: 1983, Dz. U. nr 44, poz. 204)]. (Uwagi, s. 324) Podobne ingerencje są na stronie 134, 156 i kilku innych.

8 Por. B. Mamoń, Polonus sum gente Polonus, przedmowa, [w:] K. L. Koniński, Kartki z brulionów, z rękopisów spisał, opracował i wstępem poprzedził B. Mamoń, Kraków 2007, s. 9.

9 R. Kapuściński, Lapidaria, Warszawa 2004, s. 75.

10 Por. J. M. Rymkiewicz, Rozmowy polskie w latach 1995‒2008, Warszawa 2009, s. 24‒25. Por. Ł. Front, Słowo wstępne, [w:] K. L. Koniński, Zagadnienia religijne, zebrał, opracował, wstępem i przypisami opatrzył Ł. Front, Kraków 2010, s. 7‒8.

11 H. Worcell, Czarne noce Karola L. Konińskiego, [w:] idem, Dzieła wybrane, t. 3, wy-bór i oprac. J. Pluta, Wrocław 1979, s. 80.

12 Stąd w literaturze termin ‘heteronim’ . Heteronim to rodzaj pseudonimu, choć nie jest to pseudonim w sensie dosłownym. To wielość fikcyjnych postaci stworzona jest przez jednego autora. To moje „ja” będące mną na różne sposoby. Por. hasło ‘heteronim’ mojego autorstwa obecne w Internecie m.in. na stronie PoeWiki, [in:] http:// poewiki.vot.pl/index.php?title=Heteronim (dostęp).

13 A nie jest to regułą, jak mogłoby się wydawać. Na przykład Księga niepokoju, będąca przede wszystkim dziennikiem, mało wnosi do życiorysu pisarza. Jest raczej myślą i refleksją, a nie wydarzeniem i sytuacją dnia. Choć tym jest też, lecz w minimalnym stopniu. Przykłady można mnożyć.

14 Ten temat między innymi porusza antologia tekstów pod red. M. Czermińskiej Autobiografia, Gdańsk 2014. „Zamieszczone w niniejszym tomie prace należą do podstawowego repertuaru studiów nad autobiografią i stanowią fundament w dziedzinie badań literatury dokumentu osobistego” – fragment z obwoluty tejże publikacji.

15 R. Przybylski, Baśń zimowa. Esej o starości, Warszawa 1998, s. 60.

Cały tekst dostępny w internecie

Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha, czyli historia wielkiej mistyfikacji


Sat-Okh, wbrew temu, co utrzymywał, nie był synem indiańskiego wodza, tylko zagubionym chłopcem z Radomia, którego matka pocieszała bajkami o egzotycznym pochodzeniu - pisze Dariusz Rosiak w biografii najsłynniejszego polskiego Indianina.

"Rzeźbił marzenia. W komunistycznej, schorowanej Polsce pojawił się ktoś, kto opowiadał piękną historię z obcego, niedosięgłego świata. Ktoś, kto mówił o szlachetnych ludziach z niezachwianym poczuciem wartości. (...) Kanadyjski Indianin jest jednym z nas, Polaków" - pisze Dariusz Rosiak o Sat-Okhu, który był bohaterem wyobraźni kilku pokoleń.

Przedstawiał się jako Długie Pióro, syn wodza Wysokiego Orła z plemienia Szewanezów oraz Polki Stanisławy Supłatowicz, która podążyła na Syberię za mężem, zesłanym za udział w rewolucji 1905 roku. Mąż zmarł, a ona sama w 1917 roku uciekła z Czukotki razem z grupą zesłańców, którzy na pokładzie tratwy przebyli Cieśninę Beringa i dostali się na Alaskę. W Kanadzie chora Supłatowicz została porzucona przez towarzyszy podróży i przypadkiem odnaleziona przez Szawanezów. Ich wódz - Wysoki Orzeł - ożenił się z białą nieznajomą, urodziła im się trójka dzieci, z których najmłodszym miał być Sat-Okh. Podobno dorastał wśród Indian, przeszedł inicjację wojownika. Pewnego dnia uratowany z łap niedźwiedzia podróżny przekazał informację o odzyskaniu przez Polskę niepodległości i Stanisława z synem ruszyli do ojczyzny.

Sat-Okh podawał, że wrócili w 1937 lub 1938 roku. Podczas wyrabiania metryki matka zmieniła część danych, ukrywając jego indiańskie pochodzenie - jako miejsce urodzenia wpisano Aleksiejewkę w Rosji, jako ojca wpisano Leona Supłatowicza, pierwszego męża matki. Zamieszkali w Radomiu. Jak głosi legenda, po klęsce 1939 roku Sat-Okh uczył się na tajnych kompletach oraz zaangażował się w działalność konspiracyjną. W 1940 roku został aresztowany przez Gestapo i skierowany do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, jednak podczas transportu wyskoczył z wagonu i uciekł. Następnie został żołnierzem Armii Krajowej (ps. "Kozak"), walczył w III batalionie 72 pułku piechoty AK w rejonie Częstochowy, w Okręgu AK „Jodła”. W partyzantce przydały się mu indiańskie umiejętności: strzelał do Niemców z łuku, mylił tropy, polował na zwierzynę i leczył ziołami. Pokonanych Niemców skalpował, jak jego indiańscy przodkowie.

Sat-Okh utrzymywał, że po wojnie za przynależność do AK został aresztowany i uwięziony. Potem przez wiele lat pływał jako marynarz na statkach Polskich Linii Oceanicznych, w tym na MS Batory. Osiadł na stałe w Gdańsku założył rodzinę, a w 1958 roku zaczął pisać książki o swojej indiańskiej przeszłości. W latach 70. stał się bardzo znany, uczestniczył w programach dla młodzieży, ukazywały się kolejne jego działa. Uważany za jednego z pionierów ruchu indianistów w Polsce, współtwórcę i czołową postać nieformalnego Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian, wyrabiał indiańskie ozdoby, malował, tańczył, śpiewał indiańskie tańce, nawet leczył jako szaman.

Dariusz Rosiak, który pamięta Sat-Okha z dzieciństwa, po latach postanowił prześledzić życiorys polskiego Indianina i wpadł w labirynt sprzecznych relacji, informacji wzajemnie się wykluczających. Już sprawa blizn na ciele Sat-Okha miała kilkanaście wersji. Podobno na statku podczas sztormu z klatek wyrwały się trzy tygrysy i Sat-Okh własnoręcznie je wyłapał, choć dzikie koty bardzo go poraniły. Innym razem mówił, że rękę skaleczył mu niedźwiedź, istnieje też wersja opowieści z pumą. Rosiak dotarł też do takich, którym Sat-Okh przedstawiał blizny jako ślady po walce z dwoma rysiami, zbiegłymi z gdańskiego ZOO. Podobnie do sprawy pochodzenia blizn rozwijały się niemal wszystkie próby zweryfikowania konkretów z opowieści Supłatowicza.

Im głębiej Rosiak wchodził w życie Sat-Okha, tym więcej miał wątpliwości. Czy jego matka uciekała spod Irkucka, czy z wcześniej została przeniesiona na Czukotkę? Przepłynęła Cieśninę Beringa na tratwie, czy przeszła po lodzie? I kiedy to się działo? Czy jeszcze przed rewolucją? Kiedy właściwie Supłatowicz siedział w stalinowskim więzieniu? Tuż po wojnie, czy dużo później, po służbie w marynarce?

Jak pisze Rosiak, z pewnością Stanisław Supłatowicz pseudonim "Kozak" był żołnierzem AK, z pewnością ryzykował życiem i zasłużył na wysokie odznaczenia, które otrzymał, jak Krzyż Walecznych. Ale już historia z aresztowaniem przez gestapo za czytanie gazetek podziemnych, raczej na pewno jest fałszywa. W Archiwum Państwowym w Radomiu zachowała się teczka z tamtych czasów - Stanisław Supłatowicz siedział za kradzież, zwolniono go w marcu 1942 roku po dziesięciu miesiącach aresztu. Po odbyciu kary nie został skierowany do Auschwitz, trafił na wolność.

Najwięcej wątpliwości budziło pochodzenie Sat-Okha. Odnalezione przez Rosiaka dokumenty potwierdzają, że w 1922 roku przebywający na Syberii Leon Supłatowicz z żoną złożyli wniosek o repatriację do Polski. Kolejne dokumenty to metryka chrztu Stanisława z listopada 1928 roku. Podano w niej datę urodzenia - 15 kwietnia 1925 roku, jako ojciec występuje zmarły Leon Supłatowicz, a jako miejsce urodzenia - wieś Aleksiejewki, koło Irkucka. Co się działo przez sześć lat pomiędzy 1922 a 1926 rokiem - nie wiadomo. "Te sześć lat to jest okno wyobraźni, kraina czarów, do której Stanisława Supłatowicz wchodzi sama, a wychodzi z niej w towarzystwie Sat-Okha, syna polskiej rewolucjonistki zesłanej na Sybir i Wysokiego Orła, wodza Szewanezów. To gdzieś w tym miejscu kończy sie świat zapisany w dokumentach, a zaczyna - świat wyobrażony przez Sat-Okha" - pisze Rosiak.

Podobno Sat-Okh wyglądał jak Indianin, chętnie też przebierał się w indiańskie stroje. Jednak ci, którzy pomagali mu pisać książki, jak Leszek Michalik wyznają, że wiedza Sat-Okha na temat Indian była bardzo pobieżna i płytka. Nie znał się na geografii Ameryki, nie odróżniał poszczególnych plemion, myliły mu się podstawowe fakty z indiańskiej rzeczywistości. Więcej - można prześledzić, jak jego opowieści wzbogacały się z upływem lat o szczegóły i sceny, które pojawiały się w fabułach kolejnych wchodzących na ekrany westernów.

Jak pisze Rosiak, Sat-Okh nie był jedynym autorem własnej legendy. "Ludzie zadawali mu pytania, Sat-Okh odpowiadał, czasem to oni odpowiadali za niego, dopisywali mu własne wyobrażenia o tym, kim powinien być +polski Indianin+, jak powinien się zachować, co powinien przeżyć. Najpierw mówili o nim ci, którzy go znali, potem – gdy najstarsi przyjaciele Sat-Okha umierali – opowiadali ci, którzy znali jego znajomych, potem jeszcze ci, którzy słyszeli coś od tych, którzy coś słyszeli. Chcieli mieć polskiego Indianina, sami ubarwiali jego życie".

Z opowieści Rosiaka wynika, że indiańskie pochodzenie Sat-Okha jest bardzo mało prawdopodobne. Wygląda na to, że u źródeł legendy stoi Stanisława Supłatowicz, która w latach 20. wróciła z Syberii do Polski bez męża, ale z synkiem, który bardzo słabo mówił po polsku, a koledzy przezywali go "Bolszewikiem". Prawdopodobnie to ona wymyśliła dziecku nową, bajkową tożsamość, egzotyczną, wzbudzającą zainteresowanie. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle Stanisław uznał, że to prawdziwa historia jego życia. Rosiak nie wyklucza, że za konfabulacjami może się kryć jakiś dramat z czasów wojny, którego nigdy nie poznamy.

"Sat-Okh, dziecko wojny, przerażone rozpadem świata, wymyślił sobie rzeczywistość, w której zamiast krwawego chaosu panował idealny porządek, a to co naturalne, stapiało się w jedno z tym, co nadprzyrodzone. Jego życie było triumfem wyobraźni spragnionej dobra, niezgodą na męczarnię współczesności" - podsumowuje Rosiak.

Książka "Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha" ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. (PAP)

autor: Agata Szwedowicz
https://dzieje.pl/ksiazki/bialo-czerwony-tajemnica-sat-okha-czyli-historia-wielkiej-mistyfikacji

piątek, 16 sierpnia 2024

Było w nim coś tragicznego. Postać niedopasowana do życia

 W październiku, na zaproszenie profesora Skolimowskiego, przyjechał do Ann Arbor jego wydawca z Londynu. Profesor zorganizował u siebie przyjęcie na cześć londyńskiego gościa. Kilkadziesiąt osób ledwie się pomieściło w dużym holu. Wino, gwar, luźna atmosfera. Stachura przyszedł później, rozpoznał kilka osób, ale z żadną nie rozmawiał, nie pił wina. Jakiś czas stał samotnie pod oknem, przyglądał się towarzystwu i z nikim się nie żegnając, opuścił party jako pierwszy.

Poeta i wykładowca uniwersytecki Donald Hall, który kiedyś tak zdecydowanie zdystansował się wobec pomysłu włączenia go w pomoc Stachurze w dotarciu do Stanów, teraz często i chętnie się ze Stachurą spotykał. Stachura był z tych spotkań zadowolony także dlatego, że Hall znał dobrze francuski. Trudno ocenić, czy te spotkania wyszły Hallowi na dobre, czy na złe. Stachura poszedł kiedyś do Donalda Halla z przetłumaczonym przez Stefana Ehrenkreutza fragmentem Wszystko jest poezja, tym zawierającym słynne „jedynki”, czyli swoistą instrukcję do zamiany pozorów życia na życie prawdziwe. „Oni tam pili do trzeciej nad ranem i potem Donald Hall się jakby odmienił. Był już takim zasiedziałym profesorem. Ale uważam, że i Skolimowski się zmienił. Stachura pokazał im, że z takimi rzeczami jak filozofia i poezja trzeba iść dalej, niż by się chciało, kiedy się jest osobą uniwersytecką” – opowiadał Dariuszowi Pachockiemu Stefan Ehrenkreutz w 2010 roku.Profesor Skolimowski nie mógł się nadziwić, że Stachura, zamiast chłonąć amerykańską rzeczywistość w całej jej różnorodności, nawiązywać kontakty i wykorzystywać sposobność do praktycznej nauki angielskiego, najchętniej przesiadywał w swoim pokoju zajęty czytaniem lub pisaniem, albo samotnie łazikował. Profesor Henryk Skolimowski: „Było w nim coś tragicznego. Postać niedopasowana do życia. Musiał więc żyć poezją. A także metafizyką. Szukał prawd ostatecznych. I to z niesłychanym uporem. Ale zamiast zanurzyć się w życiu amerykańskim i uczyć się angielskiego, był zupełnie pogrążony w pisaniu ostatniego rozdziału swej powieści nie-powieści Wszystko jest poezja. Był w stanie demonicznego natchnienia. Pytałem, czy warto było przyjeżdżać do Stanów, aby pisać po polsku dniami i nocami. Było to nietaktowne pytanie wobec jego twórczego natchnienia i wobec problemów, które podejmował w swej poezji. Jak Diogenes z latarnią szukał ludzi, tak Stachura szukał poezji – wszędzie, zawsze. Obserwując jego nader skromniutki styl życia, taki włóczęgowski, miało się niekiedy poczucie niemal politowania. Ale nie wtedy, gdy się patrzyło w jego oczy, w jego twarz, jakby zawsze drgającą bólem i noszącą na sobie cierpienia innych; gdy się człowiek zanurzył w jego pisaniu – oceanie poezji. Był postacią natchnioną i niepokojącą: poprzez swoją bezkompromisowość i szukanie ostatecznego trzonu egzystencji ludzkiej – poezji i prawdy, zdawał się zawstydzać nas wszystkich, tak ciągle zakrzątanych i zababranych codziennymi sprawami”[624].Bardzo to przypominało pobyt w Meksyku sprzed kilku lat wypełniony w znacznej części pisaniem Siekierezady osadzonej w zasypanej śniegiem Kotli pod Głogowem. We Wszystko jest poezja, we fragmentach powstających za oceanem, polska sceneria sąsiadowała z amerykańską, ta sama nazwa „Tempo” widniała nad barem w Minneapolis i pijalnią piwa w Dzierżoniowie, zarówno brzegi Wisły, jak i Missisipi miały tę samą przyciągającą moc, a prawa łączące ludzi i przedmioty nic sobie nie robiły z granic państwowych, stref czasowych i systemów politycznych, ani tysięcy kilometrów oddzielających od siebie kontynenty: „Czyż nie słyszycie czasami, jak komunistycznie śmieją się z was w głos atomy przedmiotów, których jesteście właścicielami, a tak naprawdę niby-właścicielami, a tak naprawdę niewolnikami? Ale mniejsza o większość, że tak powiem nie całkiem enigmatycznie”[625].Pod koniec października z Iowa University przyszła odpowiedź odmowna na podanie o stypendium.

– Wiem, kto za tym stoi – powiedział Stachura, czytając list w obecności Barbary Czochralskiej. Nie powiedział, kogo ma na myśli, a ona nie dopytywała.

Dla poprawy humorów zaprosił Biofizyka na mecz futbolu amerykańskiego. Walczyły drużyny uniwersyteckie. I tak jak kiedyś, w Krynicy, teraz w Ann Arbor próbowali dopingować miejscową reprezentację, ale to nie były małe trybuny zadaszonego lodowiska, tylko olbrzymi, wypełniony kilkudziesięcioma tysiącami kibiców stadion. A kiedy nadeszła przerwa, na kibiców nie czekała, jak w Krynicy, nuda: najpierw próbowali rozśmieszyć widownię klauni, potem na murawie tańczyła grupa dziewcząt, a po nich kilkudziesięcioosobowa orkiestra zaprezentowała musztrę paradną; wśród widzów przeciskali się sprzedawcy lodów, popcornu i coca-coli. Nad stadionem krążył helikopter ciągnący szarfę z napisem „I LOVE MRS. ROBINSON”. A w trakcie meczu robiono rzecz dla Polaka straszną: po każdej punktowej akcji kibice rzucali w górę, rozwijające się wstęgowo, rolki papieru toaletowego! Jedyną pociechą było to, że i Amerykanom w pewnym momencie zabrakło tego papieru, bo do przerwy drużyna Michigan prowadziła aż 24: 0, więc powodów do marnotrawienia rolek nie brakowało.

Stachura nie był zachwycony Stanami. W dzienniku jest trochę zapisów świadczących o dystansie wobec amerykańskich recept na udane życie, nieufności do pieniądza jako przyrządu do pomiaru społecznej pozycji człowieka, do tych amerykańskich ochów i achów zaczynających się od naj: największe, najnowocześniejsze, najlepsze. Kiedy w roku 1925 do Ameryki przyjechał Włodzimierz Majakowski, most na East River, łączący Brooklyn z Manhattanem, zobaczył jako symbol ludzkiej potęgi i zachwyt wyraził w wierszu Most Brukliński, a wiersz kończył tak:


Stąd bezrobotni

do rzeki Hudson

skakali

głową

do spodu.

A dalej

mój obraz

bez cienia nawiązki,

po strunach – powrozach

aż gwiazdom do pował.

Widzę ja –

tutaj

stał Majakowski, stał tu

i głoskę z głoską rymował. –

Patrzę

jak w pociąg patrzy Eskimos

wpijam się sztorcem

jak w gardło ość.

Brukliński-most

tak…

to jest coś![626].


Piosenka Stachury Nie brookliński most nie tylko tytułem polemizuje z Majakowskim:


Rozdzierający

Jak tygrysa pazur

Antylopy plecy

Jest smutek człowieczy.


Nie brookliński most

Ale przemienić

W jasny, nowy dzień

Najsmutniejszą noc –

To jest dopiero coś!

Przerażający

Jak ozdoba świata

Co w malignie bredzi

Jest obłęd człowieczy.


Nie brookliński most

Lecz na drugą stronę

Głową przebić się

Przez obłędu los –

To jest dopiero coś!


Amerykańskie echa, nie tylko geograficzne, ale i emocjonalne, słychać też w innych piosenkach Edwarda Stachury, na przykład Walc nad Missisipi czy Tobie albo zawieja w Michigan.

Bywało że poeta, robiąc przerwę w nocnym pisaniu lub czytaniu, przy dobrej pogodzie wędrował pustymi ulicami Ann Arbor, albo odwiedzał czynną całodobowo „Wolverine Deu Pizzeria”. Siedemnastego grudnia 1974 roku, po trzeciej w nocy zamówił tu pierwszą herbatę. Włożył ćwierć dolara do szafy grającej i naciskając odpowiedni guzik, wybrał dla siebie Most likely you go your way w wykonaniu Boba Dylana. Wyjął z chlebaka zeszyt-notatnik z nadrukiem „Writing tablet”, a z kieszeni bluzy zapałki, tytoń i bibułkę. Zrobił skręta, zapalił, zamyślił się i zaczął pisać: „Na ścianie, nad pokaźnych rozmiarów niebieską literą M, wiszący zegar pokazywał dwudziestą piątą minutę po trzeciej nadrannej mokrej mrocznej i listopadowej…”. Zajętemu pisaniem gwar sali i tym razem nie przeszkadzał. O piątej nad ranem herbatę z cytryną podała Stachurze już kelnerka z nowej zmiany.Któregoś dnia, zapytawszy wpierw o zgodę, odwiedził Barbarę Czochralską w uniwersyteckim laboratorium. Takie wizyty nie były zabronione, jednak wolała, aby przyszedł w porze lunchu, bo wtedy profesor wychodził i nie groziły jego pytania: a kto, a po co… Zwłaszcza że gość do konwencjonalnych nie należał i mógł zachować się nietypowo.

Laboratorium mieściło się w starym budynku, ale było nowocześnie wyposażone. W dużym pokoju pracowało jeszcze dwóch Amerykanów i dwóch Japończyków. Badania dotyczyły kwasów nukleinowych, były znane i cenione w świecie naukowym. Elektro-i fotochemiczne urządzenia pomiarowe nie zainteresowały Stachury. Skupił się na, najmniej z merytorycznych względów ważnych, szklanych konstrukcjach połączonych powyginanymi rurkami (służyły głównie do oczyszczania gazów, w których atmosferze przeprowadzano doświadczenia).

Ze sporym zdumieniem Czochralska przeczyta później w Fabula rasa, że powyginane rurki stały się symbolem pokrętnych dróg poznania naukowego: „Nauka nie może powiedzieć nic innego nad to, że życie zmierza od struktur prostych do coraz bardziej skomplikowanych. Rurki w laboratoriach chemicznych i alchemicznych nie mogą się prostować, muszą się coraz bardziej wyginać, zaginać, przeginać. Spróbuj znaleźć naukowca, który ci powie (i który będzie wiedzieć, co mówi): «Wie pan, te rurki my jeszcze trochę powyginamy, ale je potem wyprostujemy i już nigdy więcej nie będziemy ich wyginać»”.

Zbliżało się Boże Narodzenie. Stachura nie skorzystał z zaproszeń na Wigilię, chciał ją spędzić samotnie.

Dwudziestego dziewiątego grudnia 1974 roku Barbara Czochralska urządziła przyjęcie pożegnalne, bo wkrótce kończyła stypendialny pobyt w Ann Arbor. Przez ten rok nawiązała wiele serdecznych znajomości, więc sporo osób przyszło ją pożegnać. Zjawił się też Stachura w towarzystwie gromadki nieznanych jej ludzi. Podała bigos chwalony przez wszystkich, ktoś przyniósł butelkę polskiej wódki, w sam raz na mały kieliszek dla każdego. Po godzinie, na dany znak, Stachura i towarzysząca mu grupka opuścili przyjęcie. Potem żegnali się inni, zostało kilku przyjaciół.

Rozmawiali do trzeciej rano. Bardzo długo tematem dyskusji był obłęd, szaleństwo. Barbara Czochralska nie pamięta, co dało asumpt do podjęcia akurat tej problematyki. Zdaniem jednego z rozmówców, socjologa, obłędu nie stwierdza się na podstawie odchyleń od normy, ponieważ norma jest dosyć szeroka, ale na podstawie nieciągłości w zachowaniu. Barbara Czochralska: „Usiłowałam powiedzieć, że pod nazwą obłędu może się jednak ukrywać inne doświadczenie świata, «nierealność», która jest inną «realnością», może równoległą do naszej, niekoniecznie złą, czasem fascynującą. Zbyt szybko się ze mną zgodzili i rozmowa urwała się w najciekawszym miejscu. Może wszyscy boją się tego tematu?”.

Trzydziestego pierwszego grudnia 1974 roku Edward Stachura wyjechał do Detroit, aby stamtąd polecieć do Atlanty, a potem dalej – do Meksyku. Przed wyjazdem zostawił list. Publikując go w 2007 roku na łamach „Twórczości”, Barbara Czochralska nie wyjaśniała, do czego nawiązuje początek listu: „Droga Barbaro, jeszcze raz dziękuję i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Przepraszam za trochę ostry ton (po raz pierwszy się to zdarzyło), ale dla mnie amerykańska wersja Doktora Żiwago jest nie do zniesienia (including łzawo-płasko-denna muzyka). Ja mogę się rozpłakać w którymś tam miejscu na najgłupszym filmie (bo jestem sentymentalny, jak zauważyła pewna bibliotekarka), ale to musi być jednak prawdziwie prawdziwa scena sentymentalna”.Nowy 1975 rok zaczął Stachura już na meksykańskiej ziemi. Najpierw Mexico, potem Xalapa.

W dziennikowych zapiskach niemal wszystkie czyny, myśli i zamiary należą już teraz prawie wyłącznie do Michała Kątnego.

„– Ja – powiedział M. Kątny – ja jestem między innymi po to, żebyś się we mnie przejrzał i zobaczył to, czym nie jesteś i chyba już nigdy nie będziesz”.

„Michał Kątny stał i przyglądał się czemuś, czego nigdy przedtem nie widział, choć widział już to i tamto. Była to jego własna głowa, wisząca w powietrzu, jakiś metr nad ziemią, sama głowa”.

To nie są literackie gry i zabawy. Jest wiele dowodów (przytaczanych przez interpretatorów twórczości Stachury), że Michał Kątny to kolejne alter ego autora, a odejście w prozie tomu Się od pierwszoosobowej formy narracji było także przejawem postępującej dezintegracji osobowości. Zasadność przywoływania opowiadań z tomu Się przy próbie odtworzenia amerykańsko-meksykańskiego fragmentu życiorysu wynika nie tylko z faktu „podwójności” Michała Kątnego (w opowiadaniach i narastającej obecności w dzienniku z tego okresu), ale także z przenikania między tymi tekstami motywów, całych akapitów, spostrzeżeń, refleksji, co nie jest niczym nowym u Stachury. A poza wszystkim ta ciągle autobiograficzna proza z Się to kolejny, uaktualniony „raport o stanie ducha i głowy” Stachury. „Jakkolwiek nie zamierzamy tutaj analizować biograficznego wymiaru pisarstwa Stachury – zastrzega się Mirosław Wójcik w swej książce – warto zaznaczyć, iż wobec wielu obiektywnych i wiarygodnych świadectw trudno byłoby uznawać relacjonowane w Się i następujących po tym tomie opowiadań utworach Stachury przeżycia za literacką fikcję”[627].Zdarzają się też w dzienniku z tego okresu bardzo przyziemne zapisy.

„Veracruz, 21 II. Xalapa. Chorowałem wtorek, środa, czwartek. Katar, gorączka, maligna. Wczoraj przeniosłem się do Orlando Guilléna, Allende 37”.

Dwudziesty czwarty lutego. „Orlando był Furioso[628] – całą noc pił, dzwonił do Meksyku, mówił wiersze, krzyczał, aż padł na podłogę nad ranem. Był taki wiotki, że nie mogłem jedną ręką dźwignąć go na łóżko (lewą dłoń mam ciągle w białej, ciężkiej, gipsowej rękawiczce); położyłem mu tylko poduszkę pod głowę (…). Wstaliśmy w południe. Orlando na straszliwym kacu. Ja mniej. Bo przestałem pić, kiedy patrzyłem, jak pił Orlando – tak jakbym siebie widział w cugu ostrym alkoholowym – i to mi wystarczyło”.

Sława Orlando dotarła do Stachury już podczas poprzedniego pobytu w Meksyku. Trzeciego września 1969 roku zanotował: „Orlando Furioso z Xalpy. Szukałem go po kantynach nocami, ale go nie spotkałem. Dziesięć dni temu wyszedł z domu, gdzie nocował i od tej pory go nie widziano. Trochę rudawy. Poeta”. I to jaki poeta! Zdaniem Stachury Orlando Guillén (zwany przez niego Szalonym albo Furioso) jest autorem „jednego z najświetniejszych poematów obu Ameryk”, zatytułowanego Versarip pirata (en busca del menguaje marabusino).

Od stycznia 1975 roku unieruchomiona gipsem lewa dłoń ma niekorzystny wpływ na dochody Stachury: „Tak więc gitara bezrobotna jest i tyle zarabiam, co udaje się wydrukować w zwanej meksykańskiej prasie” – informuje Janusza Andermana (list z 9 lutego). Okazuje się niekiedy, że łatwiej tu trafić na łamy, niż wyegzekwować honorarium. „Leczony tu jestem z mojej meksykańskiej miłości. Wrócę może zupełnie wyleczony”. Janusz Anderman, w liście do Dariusza Pachockiego opracowującego – na potrzeby wydania książkowego – korespondencję Stachury z pisarzami, tak interpretował wzmiankę o nabieraniu dystansu do Meksyku: „Wydaje mi się – pamiętam jak przez mgłę – że to «leczenie się z miłości do Meksyku» polegało na tym, że Stachura był niesłychanie rozczarowany faktem, iż większość jego przyjaciół z czasów pierwszego pobytu, jacyś poeci i inni nonkonformistyczni artyści, okazali się za drugim pobytem statecznymi mieszczanami, urządzonymi na posadach i obudowanymi rodzinami, przez co pewnie nie mieli dla niego zbyt wiele czasu”.

Dyskwalifikujące przypadłości (takie jak posady, rodziny, spanie w nocy), jakie dopadły niedawnych nonkonformistów, prawdopodobnie ominęły poetę i przyjaciela Stachury, Jorge Cantu, którego utwory tłumaczył i u którego mieszkał w Mexico City przez kilka dni. W tydzień po wyjeździe z Ann Arbor do Meksyku Stachura dzwoni do Barbary Czochralskiej. Jest czwarta nad ranem. Mówi, że telefonuje w Mexico City, pyta o samopoczucie i gdzie spędziła sylwestra; składa życzenia. Słuchawkę przejmuje Jorge Cantu.

– Are you beautiful? – pyta wyrwaną ze snu Czochralską.

Jeśli takie pytanie zadaje poeta i do tego o czwartej nad ranem, a telefonuje ze strefy czasowej różnej tylko o jedną godzinę, to albo nie jest trzeźwy, albo nie o piękno banalnie rozumiane mu chodzi. Barbara Czochralska trafnie wybiera tę drugą ewentualność: „Usiłowałam dalej coś mówić, jąkałam się i wtedy, żeby mi pomóc, Jorge Cantu powiedział dobitnie i wyraźnie: «I AM beautiful». Ja JESTEM piękny”.

Po miesiącu gips na lewej ręce trzeba było zdjąć. Stachura robi to sam, pomagając sobie nożem marki Gerlach. Bo za wizytę u lekarki, która zakładała gips, znowu musiałby zapłacić aż 200 pesos. Samodzielnie też spowodował przyczynę założenia gipsu, jeśli wierzyć opowiadaniu Ktoś kiedyś gdzieś: „Właśnie upływa miesiąc od chwili, kiedy w ataku straszliwej pijanej rozpaczy się przypadło do ziemi, to znaczy do podłogi, tam, w stołecznej kwaterze, na ulicy Xicotencatl 301-5, w dzielnicy Coyoacan, i się poczęło tłuc walić okładać ją pięściami, prawą i lewą, na przemian, szybko i mocno, najszybciej i najmocniej, z całej szalonej zrozpaczonej siły, aż coś pękło i to nie była płytka parkietu, ale staw małego palca lewej dłoni, kość jakaś wyskoczyła tak śmiesznie w bok…”.W zapiskach są długie przerwy. Jest zastanawiające, że niewiele w dzienniku „zapasu realiów” – tego ogromnego zasobu konkretów wypełniających, osadzone w meksykańskiej scenerii, opowiadania Ktoś, gdzieś, kiedyś, San Luis Potosi czy Marsz skorpiona z tomu Się. Ale jest tego trochę, zresztą o bardzo zróżnicowanym charakterze. Obserwacje z meksykańskiej ulicy, cena butelki brandy i paczki papierosów, opisy egzotycznej roślinności, rozważania o tym, że przerażająca nie jest śmierć, tylko trup, a kilka linijek dalej: „Prostytutki od 75 $ do 125 $ (i wyżej też). Dwa striptizy. Jeanette – straszliwy potwór, gruby i krótki. Muzyka i rozbieranko (…). Potem występuje inna, ucharakteryzowana na Japonkę, ta, co to się do nas przysiadła przedtem i przywołała swoją koleżankę Sonię. Orkiestra gra. Pary się parzą w tańcu. Taniec jest stosunkiem niedokończonym – powiedział Michał Kątny. Albo dokończonym – dodał w myśli”.

W Huauchinango jest na walce kogutów (bilet 30 dolarów).

Ósmy marca – Monterrey. Po trzech dniach wyjazd do San Luis Potosi, gdzie dociera 12 marca. „Jedną noc spędziłem w hotelu Napoles (75 $). Potem poznałem chłopaków i zaraz wyniosłem się z hotelu do pokoiku na ul. Progreso 193, który wynajmują chłopaki, ale nikt tu nie mieszka. Służy jako miejsce pijaństw, sporów transcedentalnych i do sprowadzania dziewczyn w celu wiadomego rodzaju”.

Marian Buchowski

Buty Ikara. Biografia Stachury 

Szachy to była druga, obok pokera, pasja Stachury - dużo, oj dużo z Gromkiem przegrał

 Nie wiadomo, czego dotyczyło – zachowane w archiwum uczelni – następujące pismo sporządzone 8 maja 1958 roku:

„Z polecenia Przewodniczącego Senackiej Komisji Dyscyplinarnej uprzejmie zawiadamiam, o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego przeciwko Edwardowi Stachurze, stud. I roku Fil. Francuskiej, z powodu czynów nielicujących z godnością studenta Katolickiego Uniwersytetu”.

Być może wiązało się to ze zdarzeniem, o którym opowiadał mi Romuald Karaś, jeden z najlepszych polskich reportażystów, który dziennikarską karierę rozpoczynał w Lublinie.

– To był początek lata 1958 roku. Pracowałem wtedy jako reporter działu miejskiego w „Sztandarze Ludu”. Ten lokalny lubelski dziennik PZPR był drętwy, nasz dział dodawał mu trochę prawdziwego życia. Któregoś dnia przychodzi do redakcji kilku dziwnie i niekompletnie poubieranych młodzieńców i skarżą się, że nawet nie mieli się w co ubrać, idąc tutaj, ponieważ ograł ich w pokera jakiś oszust karciany. Grasuje w miasteczku akademickim. Ma bazę w akademiku męskim przy Langiewicza, a jest bezlitosny: jak w pokera ogra kogoś z pieniędzy, to potem temu, który chce się odegrać, proponuje, żeby wnosił do puli ubrania albo inne cenne rzeczy, które znowu wygrywa, czyli zabiera. Opisali mi, jak ten pokerzysta wygląda, ale nazwiska nie znali. Wiedzieli tylko, że mówiono na niego „Sted”, ale że to nie nazwisko, tylko jakiś pseudonim.

Romuald Karaś barwnie to w gazecie opisał, a bezlitosnego pokerzystę potępił. Ale w obawie przed ewentualną zemstą tego szulera „Steda” podpisał artykuł kryptonimem „Beryl”. Na drugi dzień do redakcji „Sztandaru Ludu” przyszedł młody człowiek i zażądał widzenia z panem Berylem. Odesłano go do Karasia.

– Nie wyglądał na oszusta. Ale też nie wzbudził mojej sympatii, bo trochę cuchnął papierosami i wódką. Mówił dość niewyraźnie i nieskładnie, że jest poetą i mieszka w Pawlaczu. Myślałem że to nazwa jakiegoś hotelu, a dopiero potem się dowiedziałem, że to był zwykły pawlacz w jednym z pokoi akademika, który służył bezdomnemu Stachurze jako miejsce do spania. I że teraz, przez niesprawiedliwe opisanie piórem Beryla, nie ma wstępu do akademika i grożą mu konsekwencje, bo jest studentem, a nie żadnym oszustem. Owszem, grywa w pokera. Owszem, idzie mu karta. Owszem, wygrywa, a jak następnie od tych studentów, co chcą się odegrać, wygrywa jeszcze te różne ich marynarki, spodnie czy koszule, to potem pokerową zdobycz rozdaje ubogim. Więc ten Beryl powinien go opisać jako dobroczyńcę, a nie nazywać szulerem.

Zaczęli rozmawiać z Karasiem (który nie ujawniał, że jest Berylem) o różnych sprawach. Okazało się, że obaj są zachwyceni powieścią Vercorsa Milczenie morza, a Stachura opowiadał, że czytał niedawno w oryginale książkę Camusa Człowiek zbuntowany, bardzo go interesuje motyw buntu przeciwko śmierci, ma własne zdanie na temat egzystencjalizmu. No, a teraz, przez tego Beryla, co go niesprawiedliwie oczernił, będzie musiał nocować chyba na dworcu kolejowym. I Karaś zaproponował Stachurze nocleg na Ogródkowej, gdzie sam pomieszkiwał. Ogródkowa to była maleńka uliczka koło stadionu „Lublinianki”, podobno przed wojną działała tam filia lwowskiej szkoły złodziei kieszonkowych.

– Na Ogródkowej mieszkałem u państwa Gregorczyków. Dziadek Antoni był niewidomy i pracował jako szczotkarz. W pokoju mieszkało nas kilku. Wyciągaliśmy spod łóżka materac i na nim, przykryty kocem, sypiał nasz nowy lokator Sted. Raz na Ogródkowej zaprowadziłem pana Stachurę (bo nigdy nie przeszliśmy na ty) do wróżki Grzywaczowej, znanej w okolicy z trafnych przepowiedni. Ale co od niej usłyszał, tego mi nie powiedział. Moje rachuby, że dzięki Stachurze podciągnę się we francuskim, spełzły na niczym. Kiedy ja buszowałem po Lublinie jako reporter, on odsypiał zarwane noce. Bo wracał najczęściej późną nocą, nie zawsze trzeźwy, zwykle głodny i myszkował w spiżarce, szukając ulubionego smalcu. Wracał z gry w pokera lub szachy.

– A co – pytam Karasia – robił Stachura z wygranymi pieniędzmi? Przecież ogrywał nie tylko biedną studenterię. Wiadomo, że już wtedy chadzał w miejsca, gdzie w pokerowej puli bywała duża kasa.

– Uparł się, jako że był bardzo ambitny, że kiedyś wreszcie wygra jednak w szachy z Józefem Gromkiem, siedmiokrotnym finalistą mistrzostw kraju, mistrzem Polski w tej grze w roku 1955. Szachy to była druga, obok pokera, pasja Stachury. Bardzo lubił hazard. Grał dobrze, ale do Gromka wiele mu brakowało. Grywali oczywiście na pieniądze. Dużo, oj dużo z Gromkiem przegrał.

Stachura z noclegu na Ogródkowej korzystał przez półtora miesiąca. Nocował też za lubelskich czasów, krócej lub nieco dłużej, u państwa Mikulskich, u Stanisława J. Rostworowskiego, Wojciecha Papieża, Stefana Zarębskiego, a kiedy zapisywał się na KUL, podał adres: Lublin, ul. Nadbystrzycka 14/1 u Stefana Kozaka.

Z indeksu Edwarda Stachury wynika, że uzyskał wszystkie zaliczenia wykładów i ćwiczeń przewidzianych programem pierwszego semestru i semestr ten zaliczył. Zajęć przewidzianych w programie drugiego semestru roku akademickiego 1957/1958 w indeksie nawet nie wpisano. Czyli: żegnajcie studia, witaj wojsko. Chyba że.

Pierwszego roku studiów nie można było powtarzać. Stachura, chcąc odzyskać status studenta, planuje ponowne przystąpienie do egzaminu wstępnego na tę samą filologię francuską Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

Biblioteka nie zna jego planów, bibliotekarz sądzi, że Stachura będzie się żegnał z uczelnią, więc do dziekanatu trafia pismo (podpisane: K. Miewel) następującej treści:

„Proszę o niewydawanie papierów Stachurze Edwardowi do chwili zwrotu czterech książek z biblioteki Domu Akademickiego”. Data: 2 czerwca 1958 roku i okrągła pieczątka: Katolicki Uniwersytet Lubelski DOM AKADEMICKI MĘSKI.

Egzamin odbywa się 2 lipca 1958 roku. Stachura wybiera ten sam, co poprzednio temat: Moja ulubiona książka. Znowu otrzymuje z pracy pisemnej ocenę dostateczną. Nawet dopisek egzaminatora jest podobny: „Duże oczytanie; poprawny styl i bogate słownictwo, tekst mówiony byłby niemal bez zastrzeżeń. Rażące błędy ortograficzne”.

Egzaminatorem i tym razem jest magister Alfons Pilorz, który – jak każdy asystent – lubił przed studentami udawać potwora. Po latach, w 2008 roku, Dariusz Pachocki zapytał profesora Alfonsa Pilorza, ile jest prawdy w krążącej po uczelni opowieści, inaugurującej KUL-owską legendę Stachury. Otóż podobno (a jednym z naocznych świadków była, też rozpoczynająca wtedy studia, Nell Słomkowska-Strzałkowska) podczas ponownego egzaminu wstępnego Stachura, zamiast pisać o swojej ulubionej książce, siedział bezczynnie, jakby czekał na natchnienie, a minął już prawie kwadrans egzaminu. Zapytany przez magistra Pilorza, dlaczego to kandydat na studenta nie raczył nawet zacząć pisania, Stachura odrzekł po francusku: „Ponieważ nie mam pióra”. I magister Pilorz, który był postrachem studentów, zamiast wyprosić bezczelnego Stachurę – wyjął swoje wieczne pióro i podał zapominalskiemu.

Profesor Alfons Pilorz nie pamięta zdarzenia, choć prawdą jest, że u początków naukowej kariery napełniał pióro zielonym atramentem, a takim też kolorem napisana jest praca egzaminacyjna Stachury (która zachowała się w archiwum KUL). Samego Stachurę z okresu studiów profesor Pilorz kojarzy tak: zdolny, oczytany, strasznie beztroski, nieliczący się z realiami życia; z jednym tylko celem: zostać pisarzem[106].

Z okresu ponownego ubiegania się o przyjęcie na pierwszy rok studiów w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim pochodzi najmniej konwencjonalny życiorys napisany przez Stachurę na urzędowym formularzu „Życiorys kandydata”:

Urodziłem się 18 VIII 1937 roku w Pont-de-Chéruy (dep. Isére) we Francji. Dzieciństwo miałem spokojne i piękne.

Mając jeszcze 7 lat, śniło mi się, że posiadam zdolność lotu. W tym czasie zacząłem uczęszczać do francuskiej szkoły elementarnej i sny zaczęły się zmieniać jak nowe obrazy w fotoplastykonie. Drugą wojnę światową pamiętam tylko ze smaku czekolady, którą obdarowywali nas Amerykanie. Pamiętam jeszcze pająka na suficie w naszej piwnicy, w której musieliśmy się ukrywać przez dwa tygodnie. Kiedy miałem 11 lat, rodzice doszli do wniosku, że należy opuścić słodką Francję i powrócić do jeszcze słodszej Polski. Nie rozumiałem jeszcze wtedy słowa: nostalgia. Teraz dopiero rozumiem, ileż smutku się w nim zawiera. Z opowiadań i książek słyszałem dużo o wilkach grasujących w Polsce. W listopadzie 1948 roku przyjechaliśmy do Polski. Nie widziałem nigdzie wilków, ale nie mogłem się spodziewać, że tak małe będzie moje rozczarowanie. Osiedliliśmy się w ponurym miasteczku w Aleksandrowie Kuj. Było to kiedyś graniczne miasteczko i słynęło szeroko z przemytu. Tutaj skończyłem szkołę podstawową. Ponieważ wykazywałem wysokie zdolności, oddano mnie do «Gimnazjum»w Ciechocinku, żeby zrobić ze mnie «inżyniera» lub «doktora». Po trzech latach przeniosłem się do liceum ogólnokształcącego w Gdyni, które ukończyłem i gdzie do tej pory otoczony jestem legendą, jak wyczytałem na tamtejszej szkolnej gazetce. Jeden rok, tzn. 1956, włóczyłem się po Polsce, napotykając wszędzie ślady wilków, ale nigdy ich samych. Potem zacząłem studiować filologię francuską na KUL-u, gdzie doskonała dobroć kilku osób wzruszyła mnie do głębi. Studia przerwałem przede wszystkim z własnej winy, a może z winy wierności tradycji moich wielkich „ancetrês”.

Egzamin wstępny po raz drugi zdany, więc znowu Stachura jest studentem. I znowu studiowanie nie staje się zajęciem pierwszoplanowym. Mówiąc elegancko: Stachura realizował indywidualny tok studiów. A tak naprawdę liczyło się tylko pisanie. Oczywiście nie prac zaliczeniowych czy referatów, tylko wierszy oraz prozy.

Literacko-redakcyjnych kontaktów szuka nie tylko w Lublinie.

Marian Buchowski

Buty Ikara. Biografia Stachury

czwartek, 15 sierpnia 2024

Zrównoważony rozwój – marksistowska zaraza


Jestem socjalistą pod względem ideologicznym, a kapitalistą w metodyce” – tak o sobie mówił Maurice Strong, pierwszy Sekretarz Generalny Konferencji ONZ na temat Środowiska i Rozwoju w Rio, a także współtwórca Karty Ziemi, wraz z Gorbaczowem i Nelsonem Rockefellerem. Ten ostatni już na początku lat 70 zainicjował działania zmierzające do gruntownej transformacji świata w duchu marksistowskiej agendy zrównoważonego rozwoju. Przemiana, jaka dokonuje się dla wielu niepostrzeżenie, prowadzi do wywłaszczenia całych narodów z posiadanych zasobów naturalnych (np. my, Polacy nie mamy już nic do powiedzenia w sprawie Puszczy Białowieskiej). Prowadzi też do przekazania suwerennej władzy nad państwami organom globalnym, wyznaczającym politykom w poszczególnych krajach konkretne zadania do realizacji. Politycy już nie rządzą, lecz zarządzają – jak słusznie zauważa Marguerite Peeters, od lat zajmująca się problemami globalizacji.

„Na tym etapie toczącej się „rewolucji wewnątrz kapitalizmu” państwa jeszcze są zachowywane, ale ich miejsce mają zająć różne „wspólnoty intencjonalne” – coś w rodzaju żydowskich kibuców.

  Cztery filary „zrównoważonego rozwoju” 

Globalistom, czyli finansistom, którzy zawarli sojusz z radykalną lewicą – co dostrzegł neomarksistowski intelektualista Slavoj Žižek, pisząc o „liberalnych komunistach z Porto Davos” (w nawiązaniu do dwóch centrów spotkań finansjery w Davos i rzekomych ich przeciwników, alter globalistów w Porto Alegre) – z powodzeniem udaje się realizować plan prowadzący do zniewolenia całych społeczeństw. Sami jednak narzekają, że dzieje się to zbyt wolno.

W tej „nowej post-narodowej, post-biurokratycznej, post-państwowej konstelacji”, uważanej przez obie strony za początek „nowej, inteligentnej epoki”, dialog i współpraca, elastyczność i spontaniczna interakcja, wyzwalająca w nas „dzikość”, buntująca się przeciwko tradycji, rodzinie i wszelkim hierarchicznym strukturom, ale – co najważniejsze – przeciwko Bogu i samemu rozumowi, ma doprowadzić do „rewolucji ekologicznej”, która przygotuje grunt do wprowadzenia upragnionego przez socjalistów „raju na ziemi”.

Najzamożniejsi tego świata już stworzyli struktury ponadnarodowe i obsadzili je swoimi ludźmi. Po raz kolejny lewicowi filantro-kapitaliści, zwodząc i oszukując chwytliwymi hasłami o „walce z ubóstwem” i poprawie „jakości życia dla wszystkich”, omamili polityków, zwykłych mieszkańców globu, a nawet duchownych, oferując w pakiecie zrównoważonego rozwoju – poza depopulacją, gender oraz wyhamowaniem rozwoju ekonomicznego – mrzonkę o stworzeniu raju, w którym każdemu będzie się dobrze powodzić. Jak Marks i Engels obiecują, że wreszcie, zamiast na „rozwoju rzeczy”, będziemy mogli skupić się na „samorealizacji” i „odbudowywaniu jedności z naturą”.

Ale zrównoważony rozwój – nie można mieć co do tego żadnych złudzeń – to kolejna metamorfoza socjalizmu/komunizmu. Założenia transformacji ekonomiczno-społecznej pozostają takie same jak głoszone przez Marksa i Engelsa. Zmieniły się metody działania. Dla filantrokapitalistów, którzy zaplanowali usunięcie złota z systemu finansowego w 1971 r. – a tym samym zainicjowali erę „finansjalizacji” gospodarki – tak zwany zrównoważony rozwój jest od dawna przygotowywaną transformacją, prowadzącą do zapewnienia im kontroli nad zasobami świata i ludnością poprzez system „partnerstw” i zarządzanie ponadnarodowe.

Koncepcja zrównoważonego rozwoju opiera się na czterech filarach. Rezolucja ONZ World Summit Outcome Document – 2005 wskazuje na: zrównoważone środowisko, zrównoważoną gospodarkę i zrównoważone społeczeństwo. Z kolei dokument UNESCO z 2001 r., The Universal Declaration on Cultural Diversity podaje czwarty filar, czyli „różnorodność kulturową”, która „jest konieczna dla ludzkości tak samo jak różnorodność biologiczna dla natury”.

„Różnorodność kulturowa” jest jednym z korzeni rozwoju, który nie należy rozumieć jedynie w kontekście ekonomicznym, ale także jako środek do osiągnięcia „trwałej jakości życia”, o której ma decydować kasta technokratów i sędziów (jak się mogliśmy przekonać ostatnio w przypadku skandalicznych orzeczeń w sprawie chorego dwulatka Alfie Evansa).

  „Nowy rozwój” i „nowy system zarządzania zasobami Ziemi” 

Kryzys naftowy, wojny handlowe i próby tworzenia alternatywnych systemów względem petrodolara, przynaglały amerykańską finansjerę do zafundowania światu koncepcji „nowego rozwoju”, mającego poskromić produkcję i konsumpcję. Te argumenty wysuwano nie tylko w licznych pracach „naukowych” finansowanych przez Rockefellerów i inne potężne rodziny, ale także na pierwszej konferencji poświęconej środowisku w Sztokholmie w 1972 r. czy w Deklaracji z Cocoyoc (1974 r.).

W lipcowym wydaniu magazynu Foreign Affairs z 1973 roku Strong – „prawa ręka” Rockefellerów, przewodniczący konferencji w Sztokholmie, napisał w artykule One year after Stockholm: „Rok po Konferencji nt. Środowiska Ludzkiego niewiele osób zaczęło pojmować radykalne implikacje ustalonych tam zasad Deklaracji zatwierdzonej przez kraje uczestniczące w spotkaniu”.

Twórca m.in. traktatu z Kioto (samouk, notabene) przekonywał, że „w wielu regionach świata powszechnie odczuwana jest presja konieczności zidentyfikowania oraz dążenia do nowych kierunków wzrostu, alternatywnych wzorców konsumpcji, które mają mniejszy wpływ na środowisko naturalne, które są mniej energochłonne, wymagają mniej zasobów nieodnawialnych i są bardziej podatne na recykling oraz ponowne wykorzystanie” (dzisiejsza gospodarka cyrkulacyjna lub gospodarka o obiegu zamkniętym).

Autor wskazał, że jeśli człowiek ma urzeczywistnić swoje podstawowe prawo do „podniesienia jakości środowiska, które pozwala na życie godne i dobre samopoczucie”, potrzeba czegoś więcej niż „oświeconej świadomości”. Należało zatem stworzyć nowy system prawny, który pozwoliłby na skoordynowane, międzynarodowe zarządzanie zasobami Ziemi.

Strong podkreślił, że kraje najmniej rozwinięte nie mogą sobie pozwolić na wzrost liczby ludności i dlatego społeczność międzynarodowa powinna im „pomagać” w kontroli populacji.
Globalista przynaglał do powołania instytucji, które zajęłyby się zarządzaniem społecznym, uporządkowaniem procesu decyzyjnego na szczeblu światowym w kwestiach takich jak:
środowisko, energia i populacja.

Mówił o „drastycznie nowej koncepcji zarządzania” ponadbiurokratycznego, z niewielką grupą decydentów na szczycie i powszechnym systemie nakładania na państwa nowych opłat za emisję zanieczyszczeń, a także o„skoordynowanym stylu życia”.

Padło tam też znamienne stwierdzenie: „Świat prawdopodobnie nie zjednoczy się wokół wspólnej ideologii lub superrządu. Jedyną praktyczną nadzieją jest to, że odpowie na wspólną troskę o własne przetrwanie, uznanie istotnej współzależności jej mieszkańców i świadomość, że działanie kooperatywne może poszerzyć horyzonty i wzbogacić życie wszystkich ludzi”.
Walka korporacji o surowce naturalne, które stale drożały, eksplozja demograficzna w krajach Trzeciego Świata, wzrost cen ropy naftowej i polityka krajów OPEC doprowadziły do podpisania w 1974 r. Deklaracji w Cocoyoc UNEP/UNCTAD, ważnej dla ukształtowania koncepcji zrównoważonego rozwoju. Wskazywała ona na konieczność wprowadzenia nowego systemu gospodarczego, opartego na daleko posuniętym interwencjonizmie państwa i ograniczeniu wzorców konsumpcji.

To tam pojawia się wezwanie, by kraje zrzekły się suwerenności i prawa do zarządzania swoimi surowcami, zasobami ziemi i wody na rzecz podmiotów międzynarodowych. Korzystanie z tych „międzynarodowych dóbr publicznych” miało być opodatkowane. Tam też padło hasło o „rozwoju ekologicznym”.

Komunistyczna Polska za czasów Jaruzelskiego pionierem  „zrównoważonego rozwoju”

Marksiści w dobie „odprężenia” między Wschodem a Zachodem pracowali nad „reformą” i „uczłowieczeniem” zbrodniczego komunizmu, który byłby do zaakceptowania na Zachodzie i nad zapewnieniem sobie rządów przez długie lata.


Na początku lat. 80. pojawiła się m.in. koncepcja „samorządnego socjalizmu” prezydenta Francji Mitteranda, a potem pierestrojka Gorbaczowa, współtwórcy Karty Ziemi.

Również komunistyczna wierchuszka w Polsce podążała za najświeższym trendem. W ustawie o ochronie i kształtowaniu środowiska z 31 stycznia 1980 r. – czyli 7 lat wcześniej zanim zrobiła to oficjalnie Komisja Brundtland – zdefiniowano pojęcie „zrównoważonego rozwoju”!

Następnie, we wrześniu 1985 r. gen. Wojciech Jaruzelski, który udał się na sesję ONZ do Nowego Jorku, był po królewsku przyjmowany przez Davida Rockefellera w jego apartamentach, gdzie dogadywano sprawy planowanej transformacji w 1989 r. Podczas obrad Okrągłego Stołu ustalono założenia „polityki ekologicznej państwa”, w której używano terminu „ekorozwoju”. Już w maju 1991 r. Sejm przyjął tę politykę, a w 1997 r. w artykule 5 konstytucji „zrównoważony rozwój” uznano za jedną z najważniejszych zasad.

Raport Brundtland – na który powołują się wszystkie dokumenty dotyczące zrównoważonego rozwoju – stwierdzał wyraźnie, że „utrzymanie wolnorynkowej gospodarki nie jest już możliwe” i „jedynie harmonijny rozwój populacji ludzkiej dostosowany do możliwości produkcyjnych ekosystemu będzie zrównoważony”.

Za kluczowe uznano „konieczność zapewnienia zrównoważonej populacji” i uwzględniania tej kwestii we wszystkich decyzjach ekonomicznych oraz środowiskowych.

  Karol Marks i Fryderyk Engels o „zrównoważonym rozwoju ludzkim” 

Zręby tej niezwykle radykalnej koncepcji (niech Czytelnik nie da się zwieść z powodu stosowanych „gradualnych” metod) zarysowali już Karol Marks i Fryderyk Engels, będący pod wpływem dziewiętnastowiecznych naukowców: Matthiasa Schleidena, Carla Frassa i Justusa von Liebiga, piszących o regionalnych zmianach klimatu, wyjałowieniu gleby i dewastacji środowiska przez ludzi.

Marks w latach 60. XIX wieku głosił w swoim głównym dziele – Kapitale, że „zamiast świadomego i racjonalnego traktowania ziemi jako trwałej własności komunalnej, jako niezbywalnego warunku istnienia i reprodukcji łańcucha ludzkich pokoleń”, kapitalizm doprowadził do „wyzysku i trwonienia mocy ziemi”. „Rezultatem był nieodwracalny rozdźwięk we współzależnym procesie społecznego metabolizmu” między człowiekiem a naturą.
Marks omawiał ekologiczną sprzeczność między funkcjonowaniem przyrody a społeczeństwem kapitalistycznym jako „lukę nie do zasklepienia w opartym na wzajemnych zależnościach procesie społecznego metabolizmu”.

Tę lukę można, jego zdaniem, przezwyciężyć (charakterystyczne heglowskie sprzeczności) poprzez „racjonalne uregulowanie procesu pracy przez zrzeszonych producentów w zgodzie z potrzebami przyszłych pokoleń”.

„Proces pracy” autor opisał jako „stosunek metaboliczny występujący między ludźmi a przyrodą”.
Przewidział również, iż w społeczeństwie o wyższej formie socjalizmu „związani z nim producenci” będą „regulować ludzki metabolizm przyrody w sposób racjonalny (…), osiągając go przy jak najmniejszym wydatku energii i w warunkach najbardziej godnych i odpowiednich dla ich ludzkiej natury”.

Marks i Engels zajęli się w swoich pismach większością problemów, którymi straszą dzisiaj zwolennicy teorii globalnego ocieplenia: zmianą klimatu (wówczas postrzeganą jako zjawisko regionalne), degradacją gleby, zanieczyszczeniem powietrza i wody, nadmierną eksploatacją
zasobów naturalnych, „przeludnieniem”, wylesieniem, pustynnieniem, przemysłowymi odpadami i toksynami, wymieraniem gatunków itp.

Fryderyk Engels w Dialektyce przyrody, w eseju zatytułowanym Rola pracy w procesie uczłowieczenia małpy pisze: „I tak każdy nasz krok przypomina nam, że bynajmniej nie panujemy nad przyrodą (…), ale że przynależymy do niej ciałem, krwią i mózgiem, że znajdujemy się wewnątrz niej i że całe nasze panowanie nad nią na tym polega, iż (…) możemy poznawać jej prawa i w sposób właściwy je stosować”.

Dalej: „I rzeczywiście z każdym dniem uczymy się coraz lepszego rozumienia tych praw (…), tym bardziej ludzie nie tylko czują, ale i uświadamiają sobie swoją jedność z przyrodą, tym bardziej staje się niemożliwy do utrzymania ów niedorzeczny i przeciwny naturze pogląd o przeciwieństwie ducha i materii, człowieka i przyrody, duszy i ciała, który po upadku klasycznej starożytności zapanował w Europie, a szczytowy punkt osiągnął w chrześcijaństwie”.

Engels dodał, że w celu naprawienia tego, co człowiek „zepsuł” w „stosunkach społecznych” poprzez ingerencję w przyrodę, „konieczne jest całkowite przekształcenie dotychczasowego sposobu produkcji, a wraz z nim i całego obecnego ustroju społecznego”.

  „Nowa cywilizacja” i marksistowska „rewolucja ekologiczna wewnątrz kapitalizmu” 

Marksiści od dawna mówią o potrzebie stworzenia „nowego człowieka” – „integralnego”, „ekologicznego”, a także o konieczności ustanowienia „nowej cywilizacji ekologicznej”.

Motor napędowy zrównoważonego rozwoju – Chiny, którymi fascynowali się tacy promotorzy tej koncepcji jak Rockefellerowie, Maurice Strong, a obecnie Bill Gates czy… nasz premier Mateusz Morawiecki – uwiecznił w swoich programach partyjnych konieczność budowania „cywilizacji ekologicznej”.

Na 17. Kongresie Komunistycznej Partii Chin w 2007 r. wprowadzono pojęcie „cywilizacji ekologicznej”, to jest tworzącej bardziej trwałe relacje między produkcją, konsumpcją, dystrybucją i wzrostem gospodarczym (wypisz wymaluj główne założenie Agendy 21 i obecnej Agendy 30). Te idee odzwierciedlono później w planie pięcioletnim (2011-2015).

Program przewidywał m.in.: ukierunkowane ograniczenie wzrostu gospodarczego uzasadnione wzrostem bardziej zrównoważonym środowiskowo, promocję technologii słonecznej i wiatrowej; zwiększanie w gospodarce udziału paliw niekopalnych, usunięcie do 2014 r. z dróg sześciu milionów pojazdów zanieczyszczających środowisko, 700-procentowy wzrost produkcji elektrycznych aut, zainicjowanie rządowej kampanii na rzecz oszczędnego stylu życia i eliminację ekstrawaganckiej konsumpcji, dezawuowanie wskaźnika PKB – głównego miernika wzrostu gospodarki oraz zobowiązanie do zmniejszenia emisji CO2 o 40-45 procent do 2020 r. w stosunku do poziomu z 2005 r., nałożenie nowego podatku węglowego.

Jedną z nadrzędnych zasad zrównoważonego rozwoju jest „redukcja lub eliminacja niezrównoważonych systemów produkcji i konsumpcji oraz promocja odpowiedniej polityki demograficznej” (walka z rzekomym przeludnieniem).

W eseju prominentnego socjalisty amerykańskiego – wydawcy Socialist Monthly Review, prof. Johna Bellamy Fostera z listopada 2008 r. Ekologia i przejście od kapitalizmu do socjalizmu, autor podkreśla, że ekologia od samego początku była zasadniczym elementem projektu socjalistycznego, pomimo „licznych późniejszych niedociągnięć społeczeństw typu sowieckiego”. Foster tłumaczył, że „przejście od kapitalizmu do socjalizmu jest walką o zrównoważony rozwój ludzkości”.

W wywiadzie udzielonym później hiszpańskiemu pismu „En Lucha” o ekologii Marksa, socjolog zaznaczył, że dokonująca się „rewolucja ekologiczna” stworzy warunki do ustanowienia społeczeństwa postulowanego przez twórcę marksizmu. Jednocześnie przypomniał słowa Fidela Castro, wypowiedziane po nieudanej konferencji w Kopenhadze na temat „zmian klimatu”.
„Castro mówił wówczas – komentował Foster – iż uważaliśmy, że walczymy tylko o określone społeczeństwo przyszłości, ale teraz wiemy, że toczymy walkę o przetrwanie. Osiągnęliśmy punkt, w którym historyczni materialiści obejmują globalne przywództwo w definiowaniu ekologicznych potrzeb ludzkości”.

„Zmiany klimatyczne i planetarny kryzys ekologiczny jako całości, stanowi największe materialne zagrożenie” – według Fostera – dla całej ludzkości i dla większości dzisiejszych żyjących gatunków.

Nowy „proletariat środowiskowy” doprowadzi jednak „do znacznie bardziej rewolucyjnych przemian niż można to sobie wyobrazić”, do urzeczywistnienia „sprawiedliwości środowiskowej”.

Nawiązując do dzieł Engelsa autor tłumaczył, że jedynym realnym rozwiązaniem obecnych problemów jest pozbycie się kapitalizmu i ustanowienie „egalitarnego, zrównoważonego społeczeństwa”.

Ponieważ „zmiany klimatu przyspieszają” i chodzi o „przetrwanie” ludzkości oraz większości gatunków na ziemi”, czas, w którym należy podjąć działania „w celu drastycznej zmiany kursu jest niezwykle krótki, obejmujący zaledwie pokolenie”. W tych okolicznościach – jak mówi Foster – potrzebujemy zarówno „krótkoterminowych reakcji radykalnych”, jak i „długoterminowej rewolucji ekologicznej”. Te pierwsze muszą stworzyć warunki dla „rewolucji ekologicznej”.

„Krótkookresowe reakcje” mają przestawić gospodarki na nowe tory. Obejmują one np. wprowadzanie nowych podatków, w tym podatek od wody, węglowy, którego wysokość miałaby stopniowo rosnąć, a najwięcej płaciliby ci, którzy zostawiają największy „ślad węglowy”.

„Nowe społeczeństwo”, które wyłoni się z tej transformacji, nie będzie się już koncentrować na akumulacji bogactwa ani wzroście gospodarczym jako takim, lecz na zrównoważonym rozwoju ludzkości (notabene, w licznych raportach Banku Światowego właśnie wskazuje się na konieczność odchodzenia od wskaźnika PKB na rzecz wskaźniku HDI – rozwoju ludzkiego).

Foster wie, że nie można całkowicie zrezygnować z kapitalizmu, dlatego mówi, iż konieczna jest jego „ekologiczna modernizacja”. Wyjaśnia, iż „wewnątrz kapitalizmu próbuje się stworzyć infrastrukturę dla innego rodzaju społeczeństwa”, spowalniając produkcję i rozwój gospodarek (idee zerowego wzrostu PKB promowane są przez: degrowth movements, Klub Rzymski, różne agendy oenzetowskie itp.).

Zmniejszenie skali ekonomicznej produkcji na poziomie globalnym przyczyni się do zrównoważonego rozwoju ludzkiego, przechodząc od „zaborczego indywidualizmu do niezaborczego humanizmu-kolektywizmu”. Wymaga to jednak socjalistycznej, „demokratycznie planowanej gospodarki”.

Foster przywołał esej Paula Burketta, który wykazał w artykule na temat „wizji Marksa o zrównoważonym rozwoju ludzkości”, że pojęcie komunizmu według klasyka oznaczało „trwały rozwój człowieka” (to określenie często jest przywoływane przez technokratów unijnych i naszych polityków), i w rzeczywistości chodziło Marksowi o stworzenie społeczeństwa swobodnie kojarzonych producentów, pozostających w ścisłym metabolizmie z naturą (dzisiejsza koncepcja gospodarki o obiegu zamkniętym).

  Człowiek ekologiczny – „dziki”, bezmyślny panteista 

By móc przeprowadzić „rewolucję ekologiczną”, konieczny jest „człowiek ekologiczny”. Dokument Agenda 21 przyjęty podczas Szczytu Ziemi w Rio de Janeiro w 1992 r. szczególny nacisk kładł na ukształtowanie „nowego człowieka” – właśnie ekologicznego, integralnego, tworzącego jedność z przyrodą.

Ekolodzy do opisania człowieka ekologicznego chętnie wykorzystują metaforę Deana Ornisha, znanego amerykańskiego kardiochirurga. Stwierdził on, że ludzie chorzy najbardziej potrzebują bypassów emocjonalnych, dających głębokie połączenie z sobą samym oraz ze środowiskiem zewnętrznym.

Człowiek ekologiczny (integralny) nie może powstrzymywać popędów, a jeśli zbyt dużo myśli, szkodzi sobie, innym i „Matce Ziemi”. Nie może tłumić w sobie „dzikości” ani identyfikować się z intelektem i rozumem, bo to już jest uważane za „stan nierównowagi”, groźny dla samego człowieka, jak i dla świata. „Człowiek integralny” to człowiek plemienny, który tworzy jedność
z innymi obiektami środowiska i staje w ich obronie, tak samo jakby stawał w obronie samego siebie (jaźń ekologiczna, „transpersonalny poziom świadomości” itp.). Co jednak najważniejsze – to panteista.

„W sytuacji, gdy nawiązujemy głęboki kontakt z tymi elementami, stajemy się faktycznie pełną osobą, stajemy się człowiekiem ekologicznym wewnętrznie zintegrowanym, z poczuciem przynależności do świata i wyższej siły. Aby osiągnąć ową pełnię, potrzebujemy Ziemi, którą możemy odkryć w nas, wokół nas i ponad nami. Potrzebujemy Ziemi, ale w zamian możemy dać jej siebie: zdrowych, pełnych ludzi, powracających do wielkiego kręgu wszystkich istot”.

Ten model człowieka idealnie odpowiada potrzebom propagatorów zrównoważonego rozwoju. Po pierwsze dlatego, że wymaga ograniczenia konsumpcji, podporządkowania się biegowi rzeczy – wyznaczonemu przez „ekspertów”, którzy lepiej wiedzą, jak urządzić świat – nietłumienia popędu seksualnego i niekrępowania w wyrażaniu dzikości, akceptacji skłonności homoseksualnych i innych dewiacji.

  Potępienie komunizmu, które zablokowała „grupa Renu” na Soborze Watykańskim II 

W 1962 r., gdy miliony katolików cierpiały prześladowania za żelazną kurtyną a Związek Sowiecki próbował upowszechnić ateistyczny komunizm na całym świecie, Sobór Watykański II przygotowywał się do historycznego potępienia marksistowskiej ideologii. Niestety, grupa lewicowych duchownych zablokowała wydanie dokumentów, które potępiały marksizm jako „niezwykle poważne i powszechne niebezpieczeństwo”, zaś komunizm jako „fałszywą religię bez Boga”, starającą się „podważyć fundamenty chrześcijańskiej cywilizacji”.

Stosowne dokumenty odrzucono już w pierwszych miesiącach obrad Vaticanum II, gdy liberalni biskupi z Niemiec, Francji i Holandii skupieni w „grupie Renu” wyparli konserwatywną większość i przejęli kontrolę nad komisjami nadzorującymi prace nad dokumentami soborowymi.

W dokumencie De cura animarum pro Christianis communismo infectis (w wolnym tłumaczeniu: „W trosce o dusze chrześcijan zainfekowanych komunizmem”), przygotowanym przez Komisję ds. Biskupów i Nadzoru Diecezjalnego, a który, niestety nie został zaakceptowany przez Sobór, wskazano na konieczność zwalczania wpływów komunizmu. Autorzy powołali się na słowa Piusa XI, określającego ów system jako „perwersyjny w pseudo-mistyczny sposób, z pewną fałszywą ideą sprawiedliwości, równości i braterstwa”, która zwodzi masy fałszywymi obietnicami i „oferuje fałszywe pojęcie odkupienia”, „fałszywą religię bez Boga”, funkcjonującą jak „nowa ewangelia i jak forma zbawczego odkupienia”. Konserwatyści ostrzegali, że komunizm zniewala człowieka, profanuje ludzkie życie i niszczy godność, a także pozbawia autorytetu rodziców wychowujących swoje dzieci.

Strategia przedstawiona w „De cura animarum” zakładała powołanie międzynarodowej komisji biskupów i świeckich ekspertów, którzy nadzorowaliby globalną walkę w celu „obrony i wyzwolenia ludzkości z błędów ateizmu oraz komunizmu”, a także promowali i koordynowali badania, prace, wydawanie pism, osłabiających komunizm i „pozbawiających [go] zuchwalstwa”. Dokument zalecił również wdrożenie programów, mających na celu kształcenie wiernych w zakresie doktryny Kościoła Katolickiego odnośnie sprawiedliwości społecznej, systematyczną reakcję na komunistyczną propagandę i rozpoczęcie ewangelicznego wysiłku na rzecz nawrócenia komunistów. Wszystko to miało służyć chrystianizacji współczesnego społeczeństwa i rozpaleniu w kapłanach pragnienia „ustanowienia chrześcijańskiego porządku społecznego”.

Co ważne, „De cura animarum” wyraźnie wskazywała, że katolicy, którzy angażują się w progresywizm i opierają się walce Kościoła z komunizmem, muszą być „publicznie uciszani przez władzę kościelną”.

Ostatecznie podczas prac Vaticanum II zrezygnowano z idei potępienia komunizmu. Znaczna liczba biskupów wyraziła rozczarowanie z powodu tego zaniedbania i starała się wielokrotnie interweniować, by naprawić błąd.

Agnieszka Stelmach

Za: Serwis Informacyjny „Bibuła”