sobota, 1 lipca 2023

Spadanie w nicość - o sensie życia i absurdzie istnienia


Dla narratora opowiadania Sérénité wiele, doprawdy bardzo wiele rzeczy tego świata było po prostu niepojętych. Tajemny był mu „płaszcz snu”. „Gwiazda zaranna nad moją głową − wyznał − na zawsze będzie dla mnie czymś niezrozumiałym”. Samo istnienie bytów było bowiem dla Jarosława Iwaszkiewicza niezrozumiałe. Co wcale nie znaczy, że miał je za beztreściwe. Niekiedy już od wczesnej młodości, niekiedy w czasie pełni żywota, akme, niekiedy zaś dopiero w starości człowiek zaczyna rozumieć, że z jego perspektywy, co prawda nieco dziwacznej i pretensjonalnej, byt jest izbą straceń. Treścią „bytu przytomnego” jest więc oczekiwanie na unicestwienie, o czym broń Boże, nie należy codziennie pamiętać.

Od iluż to lat
siedzę w izbie straceń?
[...]

Nasłuchuję czy już idą aleją
ze śpiewem i chorągwiami
[...]

Tymczasem plotę koszyki
robię zakładki do książek
jak oni

i śpiewam piosenki
razem z innymi więźniami

Nie zawsze sypiam dobrze
w owej izbie
(Izba straceń)

„Człowiek − twierdził narrator Sérénité − jest z natury swojej okrutny i lubi sobie i innym o tym wiecznym wyroku przypominać, jednocześnie przedłużając, odkładając jego wykonanie”.

Z tych niewesołych myśli wyłoniło się biblijne pytanie, które w istocie stało się królewskim tematem, thema regium, całej twórczości Iwaszkiewicza.

Gdzież jest kres świadomości? Gdzie twój koniec śmierci?
Gdzież wszechświat, bochen, który bóg nieposkromiony
Rzucił w bezkresy czarne i wydał na żer ci?

(Oda żałobna)

Stary i schorowany narrator Sérénité nie był w stanie określić, co stanie się ze świadomością po śmierci: Zmarli „są już tym niczym, snem, jasną smugą, podczas gdy mnie się wydaje, że «jestem», że «czuję», że «tworzę». I nie wiem, kto mnie przyjmie na swoje łono: nicość, materia czy Bóg?”.

Te trzy, jakby nie było, okoliczności, pojawiły się u Iwaszkiewicza dość wcześnie, ale − jak nieomal przez nas wszystkich − traktowane były poniekąd... okolicznościowo. Pojawiały się w momencie, kiedy świadomość przypominała sobie o prawie nietrwałości form. Iwaszkiewicz nigdy nie spychał tego prawa w sferę „problemu” czy spekulacji. Okoliczności te należały do życia. Nawiedzały go w dojrzałe lipcowe południe, właśnie dlatego, że radość istnienia osiągała w tej chwili swój zenit, lub w grudniową ciemną noc, właśnie dlatego, że trwoga istnienia gnała uciekające galaktyki ku jego głowie, spoczywającej na spoconych poduszkach.

Te trzy okoliczności tworzą u Iwaszkiewicza jednolitą trójcę, ale każda z nich zachowuje oddzielność. Inaczej niż w słynnym sporze trynitarskim z IV wieku, owej sławnej awanturze o jedną literę (homousios − homoiousios), okoliczności Iwaszkiewicza są i podobne, i współistotne. Spróbujmy przyjrzeć się temu bliżej, gdyż Stary Poeta poczytywał sobie za obowiązek ustalenie jakiejś hierarchii wewnątrz tej trójcy, co − jak się zdaje − nie bardzo mu się udało.

Jego Bóg był relatywny. „Przez relatywność Boga − pisał Carl Gustav Jung − rozumiem pogląd, zgodnie z którym Bóg nie istnieje «absolutnie», to jest niezależnie od podmiotu ludzkiego i poza wszelkimi ludzkimi uwarunkowaniami, lecz jest w pewien sposób zależny od ludzkiego podmiotu, gdyż między nim a człowiekiem istnieje wzajemny i konieczny związek, tak że z jednej strony człowieka można rozumieć jako funkcję Boga, z drugiej zaś Boga można rozumieć jako psychiczną funkcję człowieka”. Bóg ten, podobne jak życie pozagrobowe, jest w dużej mierze wyobrażeniem mitologicznym. U Iwaszkiewicza występuje z reguły jako jego prywatny, choć respektowany również przez bliźnich mitologem. Z Bogiem religii wiąże się hipoteza sensu utajonego. Bóg Iwaszkiewicza nie jest w stanie nadać sensu ani samym bytom, ani ich istnieniu. Jest wobec takiego zadania bezsilny lub po prostu wolny od tej męczącej troski. Każe tylko drzewom dźwigać ciężar swego wzroku, a człowiekowi grozi rozpłynięciem w materialnym bezświadomym świecie.

Wplątani w zimnych stalaktytów zwisy
przed Nim jesteśmy pyłem prochem niczym
groźnie schowana w dłoni złotej misy
inna mgła czarna schodzi na święte oblicze

(Mapa pogody 8)

Toteż jego Bóg to bardzo często materia. Może dlatego, że człowiek, który Go stwarza, jest garścią ziemi. Przez długi czas, właściwie prawie do końca, mając do wyboru przekonanie, że kres jest albo nicością, albo ziemią, wybierał jednak ziemię.

Zapomnieni dawno
Wyrośniem kwiatami,
Bowiem Dionizos
Modli się za nami.

(Piosenka dla zmarłej)

Bóg często doznaje metamorfoz. Tym razem jako Dionizos sprawi, że przemienimy się w najpiękniejsze formy materii. I to powinno nam wystarczyć. Heinrich Heine uważał, że kiedy tylko zaczynamy pytać o kres, zamyka się nam bezczelnie usta garścią gliny. Ale − dodawał − czy jest to odpowiedź? Aber ist das ein Antwort? Iwaszkiewicz miał ten gest grabarza za zupełnie wystarczającą odpowiedź.

Pod wierzbami wodą pachnie
gniją liście gnije kwiat
ale leżeć mi niestrasznie
bo ja jestem liściom brat

(Garść liści wierzbowych 5)

Toteż w Sérénité narrator wypowiada się w równie jednoznaczny sposób: „Bóg − to znaczy to, z czego powstał, narodził się ten przerażający świat. Przerażający swoją zupełną niezrozumiałością, tym pierwiastkiem l, który był dla mnie zawsze symbolem istnienia. To, z czego powstało wiecznie niepojęte, jest niezmienne, wszechświat, czyli materia, czyli Bóg, czyli my”.

Marres Chouart, wielki uczony i poniekąd jego gospodarz, przytoczył mu, oczywiście po francusku, słowa wielkiej hiszpańskiej mistyczki, św. Teresy z Avila, które myśl o niezmienności praw świata, czyniły jakby odpowiedzią na wszystkie niepokoje.

„Que rien ne te trouble,
Que rien ne t’épouvante,
Tout passe,
Dieu ne change pas...”.

„Niech cię nic nie miesza, niech cię nic nie trwoży, wszystko mija. Bóg się nie zmienia...”.

Nieco później identyczny sąd wygłosił sam Iwaszkiewicz w zakończeniu wiersza Noc z Mapy pogody. Ukraińska noc, która kołysała go do snu w dzieciństwie:

Wsłuchana w Dniepr stęka i śpiewa,
Powtarza dniowi słowa cienia,
Palcami westchnień czesze drzewa.
− Spokojny bądź, Bóg się nie zmienia.

Ale przecież zacytowane przez wielkiego uczonego wyznanie hiszpańskiej mistyczki, narrator Sérénité w końcu sparafrazował w bardzo wymowny sposób.

Que rien ne t’épouvante,
Tout passe,
Rien ne change

Można by tę parafrazę rozumieć jako przyobleczenie Boga w nowe imię, gdyby przyjąć, że − jak u niektórych mistyków − Nic jest współistotne z Bogiem. W końcu całe pokolenia podziwiały apofatyczne ujęcie Boga przez Dionizego Pseudo−Areopagitę czy Mistrza Eckharta, którym Bóg jawił się jako „czyste Nic”. Jung przypominał wszakże, iż nie zmieniało to „faktu, że istnieje nadrzędna wobec nas zasada” i nadal swą mocą terroryzuje naszą świadomość.

Można by więc mówić, że narrator tej niezwykłej opowieści dokonał tylko metamorfozy Boga, ale −jak się okaże − pan August, podobnie jak sam Iwaszkiewicz, zdecydował się w końcu i wybrał. Kresem śmierci okazała się nicość.

Skoro Stary Człowiek, który przepędził od siebie Boga, „w chwili śmierci − w przekonaniu Junga − wychodzi na spotkanie z nicością”, to − jak nam radzi Jarosław Marek Rymkiewicz:

Opiszmy nic, bo nic jest dane bezpośrednio,
Nic, tylko nic.
(W obronie metafizyki)

Wielu z tych, co zaczynają spekulować o nicości, nieuchronnie wkracza w sferę mistyki, w smugę ciemnych tajemnic, w otchłań fantazmatów. Tak się dzieje, kiedy zaczynamy bajdurzyć o epékeina, o tym, „co po tamtej stronie”. Tajemnica, zwłaszcza fascynująca, rodzi „coś całkiem innego”, coś „nadnaturalnego”, coś „ponadświatowego”, coś przeciwstawionego wszelkiej racjonalnej doczesności. To coś − pisze Rudolf Otto − przeciwstawia się „ostatecznie istnieniu i samemu bytowi”. Mistyka nazywa je „w końcu «nicością». Przez nicość rozumie się nie tylko to, co się przez nicość orzeka, lecz coś całkowicie i istotnie innego i przeciwstawiającego się wszystkiemu, co jest lub co może być pomyślane”.

I tak oto nic przekształca się w byt, najczęściej „nieskończenie przewyższający jakikolwiek inny byt na świecie”, aby posłużyć się określeniem mistyka kabalisty. I tak oto rodzi się prosty, ale niebezpieczny oksymoron: bytujący niebyt.

Przed tego rodzaju językowymi zabawami przestrzegał już Parmenides:

Bo nigdy to nie przeważy, że są też jakieś niebyty.
Zawsze się od tej drogi w myśleniu trzymaj z daleka.
(Tłum. W. Witwicki)

Wszakże, jeśli pamiętam, z pewną nawet ostentacją, nie posłuchał się go już Gość z Elei w dialogu Platona Sofista. Nie posłuchał go również Martin Heidegger. Porzucił rozważania o nicości „wyobrażonej”, zajął się nicością „właściwą” i natychmiast zapytał: „Czyż nie jest to znowu owo utajone, niemniej przeto wewnętrznie sprzeczne pojęcie jakiejś nicości bytującej?”. Wszystko zawisło od „fundamentalnego doświadczenia nicości”. Przeczucie Gościa z Elei, który uważał, iż niebyt istnieje w bycie, Heidegger podjął jakby w natchnieniu. „Nicość raczej ujawnia się wraz z bytem i w nim. [...] Samo bycie jest w swej istocie skończone i ujawnia się tylko w transcendencji dokonywanej przez byt przytomny, który przekracza byt ku nicości. [...] Tylko w nicości ujawniającej się w bycie przytomnym, byt w całości osiąga sam siebie, stosownie do możliwości, która jest mu najbardziej właściwa, tzn. w sposób skończony”.

Tego rodzaju myśli stary Iwaszkiewicz mógł wziąć sobie do serca, zwłaszcza że zniknęła tu w zasadzie retoryka religijna i pojawiła się jakaś prawda o egzystencji, w której nic ma przecież swoje miejsce. Szczególnie po ludzku zabrzmiała ta myśl, u Jean−Paula Sartre'a, który bywał − co prawda − sługusem politycznych nikczemników, ale nie odebrało mu to resztek rozumu: „Nicość − czytamy bowiem w L’etre et le neant (1957) − wyłania się z bytu, ale ani przed bytem, ani po bycie, ani w jakiś sposób ogólny poza bytem, lecz w jego łonie [sein], z jego serca, jak robak”. Ponad sto lat temu Juliusz Słowacki wyraził tę myśl w sposób najprostszy, w zdaniu, które jak każda mądrość życiowa, brzmi niby suchy szloch: „Być to uczucie tego, że można nie być”.

Nie musimy więc wchodzić w treść sporu między Carnapem i Heideggerem na temat pojęcia nicości, aby zrozumieć, że z pewnego punktu widzenia wszelkie o niej rozważania rządzą się logiką pozorów lingwistycznych. Ale przecież kiedy wiąże się to pojęcie z konkretnym zdarzeniem, które musi przeżyć każdy „byt przytomny”, zwłaszcza dogorywający „byt przytomny”, skazaniec z izby straceń, nicość przestaje być lingwistycznym pozorem, wytwarzanym przez teologów i mistyków, staje się − jak u Nietzschego − „granicą wszelkiej materialności”.

U Iwaszkiewicza nicość jest właśnie granicą „bytu przytomnego”. Dlatego zniszczenie ciała oznacza u niego wstąpienie w nicość.

Umrzeć to stanąć przed
Panem Nicości

(Stary Poeta).

Każdy gest człowieka to garść ziarna rzucona w nicość. Dlatego właśnie Iwaszkiewicz postawił Izoldzie te trzy zgryźliwe pytania.

Czyż ci potrzebny taki szumny trunek?
Czyż śmierci nie ma w uśmiechu miłości?
Czyż nie zawiera każdy pocałunek
Ziarna nicości?

(Do Izoldy)

Dlatego, ale tylko dlatego można zgodzić się z twierdzeniem, że niebyt, jak ów robak Sartre'a, zawarty jest w bycie, czy jak chce Heidegger, bytuje w bycie, po prostu ze względu na to, że człowiek nieuchronnie zmierza ku śmierci; że czyha na niego podstępny grecki pająk, nieskończoność, w której niechybnie prędzej czy później się rozpłynie. „Nieskończoność − pisze Sławomir Mrożek w szkicu Kto jest ważny? − przypomina mu o nicości, którą człowiek stara się obłaskawić, mało skutecznie, nazywając ją śmiercią. Ze śmiercią można jeszcze udawać, że ma się z nią coś wspólnego, jakieś układy, jakiś do niej stosunek, coś między kimś a czymś. Ale z nicością, jak sama nazwa wskazuje, nic”.

Iwaszkiewicz nie obłaskawiał nicości.

Wiedza, cmentarna siostra, oczy mi zawiąże
I opuści powoli w dróg bezdomne chłody,
I w nieskończoność wtedy ślepo się pogrążę
Jak w paszczę wody.
Ukołysze me ciało ciemnych mocy książę
W kołysce wiecznej śmierci i wiecznej urody,
I mózg mój oniemiały w ostrych ramion ranie
Spadać w niszczącą nicość nigdy nie przestanie.

(Oda żałobna)

Nie miał złudzeń, że bez świadomości człowieka materia, nasz niewiarygodny świat, stanie się tylko komicznym oksymoronem; istniejącym niebytem. I właśnie zgoda na to, że zostaniemy rozproszeni w materii, że połączymy się z bytującym niebytem, przyniosła w końcu narratorowi wspominanej tu wielekroć opowieści upragnione uspokojenie. „I właśnie nie w pociechach Marrès Chouarta, których mi nie szczędzi, nie w uśmiechach Diega, które są obietnicą anielskiego szczęścia, ale w tej świadomości, że będziemy spali w niezmiennej nicości, jest obraz zachwycającej sérénité”. Albo jeszcze raz to samo, tyle że bardziej czule, wydobywając z „bytu przytomnego” bezgraniczne piękno skazane na unicestwienie.

Będziemy we wszechświecie
jak te dwie martwe muchy
jak te dwa zdechłe psy jak dwie nicoście
One też kochały
i chciały zrozumieć

(Stary poeta)

Sens życia i absurd istnienia

Kiedy św. Hieronim przebywał jeszcze w Rzymie, zwykł był czytywać Blezylli, którą miał za świętą. Księgę Eklezjastesa, „aby − jak pisał − skłonić ją do pogardy dla tego świata i do uznania za nicość wszystkiego, co go dotyczy”. Blezylla poprosiła go o napisanie niewielkiego komentarza, sporo bowiem było w tym tekście niejasności. Kiedy nagle i niespodziewanie umarła, pomysł poszedł w zapomnienie. Hieronim powrócił do niego dopiero w klasztorze w Betlejem.

Prócz komentarza dokonał wówczas przekładu tej księgi na łacinę, który miejscami różni się bardzo od wielu nowożytnych tłumaczeń. Powinienem się przeto usprawiedliwić, dlaczego nagle, ni stąd ni zowąd, powracam do Hieronimowej wersji, i to w spolszczeniu Krzysztofa Bardzkiego, a nie Jana Czuja.

Otóż, we fragmencie dotyczącym naszego problemu, w słynnej Pieśni o starości (11,9-12,8) św. Hieronim użył zjadliwego stówka „zanim”, którego próżno szukać u innych tłumaczy tej księgi. W słowie tym dygocze przedziwny niepokój. Jest w nim zawarta informacja, że przed oczekiwanym ważnym wydarzeniem możemy się spodziewać czegoś równie niezwykłego. Zanim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje. Zanim zginie świat, czas zacząć tańce. To, co poprzedzi wydarzenie, może być nawet bardziej istotne, chociaż nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Konstandinos Kawafis:

Lecz gdy coś już ma się stać − zanim to nadejdzie mędrcy przeczuwają.
(Tłum. Z. Kubiak)

W takim przeczuciu jest czasem sporo trwogi, zwiastującej zgrozę.

W tekście Hieronima mamy więc kilka pięknych przenośni, które przynoszą obraz nieuniknionej katastrofy i oceniają istnienie, zanim nastąpi koniec: „Zanim się przerwie srebrny sznur, cofnie się czara złota, i dzban się rozbije u źródła, i nad cysterną złamie się kołowrót. I wróci proch do swej ziemi, tak jak był nią przedtem, a duch powróci do Boga, który go dał. Marność nad marnościami − powiedział Kohelet − wszystko marność” (12,6-8).

Jak więc wygląda dola człowieka starego, zanim umrze?

Zanim umrze, zostanie obezwładniony przez wielkie zmęczenie. Doświadczył tego pod koniec swego długiego życia sam św. Hieronim, czemu dał wyraz w listach do Rypariusza: „Wielu moich zamiarów nie mogę wykonać i żar umysłu wygasa pod wpływem starczego niedołęstwa”.

„Zachęcając mnie do pisania, ciężkie brzemię nakładasz na starego osiołka. Już bowiem i bystrość umysłu, i siły ciała całkiem mnie opuściły, bo postradałem je wskutek ciągłych niedomagań i chorób”. Moje manatki były dość ciężkie, więc szybko wytarły mi grzbiet do krwi. Wszyscy starcy, nawet jeśli w życiu publicznym sprawiają wrażenie niezmożonych tytanów energii, wiedzą, że nie jest to ich stan naturalny, lecz odgrywana rola, która nie zostanie skwitowana owacją, chociażby wypadła znakomicie. Stanem naturalnym starego człowieka jest wielkie zmęczenie. Milan Kundera: „Człowieka opuszczają siły i obezwładnia go zmęczenie. 

Zmęczenie: milczący most prowadzący z brzegu życia na brzeg śmierci”. Czesław Miłosz: „Spełniłem, co do mnie należało (seminarium i wieczór autorski), nie okazując, ile mnie kosztuje każdy wysiłek, z powodu astmy. Ale oczywiście stale w tle refleksja o starzeniu się i niedalekim końcu, szczególnie po kartce od W, która pisze, że osłabia ją starość i choroba, na nic nie ma sił, nawet na to, żeby mi podziękować za przysłanie paczki”. Toteż Carl Gustav Jung nie bez racji często uskarżał się, że starość jest uciążliwa: molestus senectus. Nie tylko dlatego, że nakłada na człowieka „konieczność dbania o ekonomię czasu”, że wprowadza go w czas dojrzały do śmierci, tempus maturum mortis, lecz również dlatego, że ustawicznie grozi mu zanikiem twórczego ducha, „rzeczy wrodzonej”, którą jeszcze w wieku XVIII nazywano vigor ingenii.

Od dawien dawna wiązano więc ze starością zjawisko zwane tu i ówdzie wysuszeniem umysłu. Pisał o tym sporo Thomas Stearns Eliot, który pamiętał, że już w czasach pierwotnych, zgodnie z elementarnym doświadczeniem, życie kojarzono z wodą, a umieranie − z suszą. Otóż starość jako czas zabijania życia przez wysuszenie ujrzał najpierw Homer w Odysei (XIV 213-214) i wyraził to w metaforze, która, w rzeczowy a wymowny, bardzo helleński sposób oddaje smutek schyłku naszego życia.

Po przybyciu na Itakę, Odys zjawił się u swego świniopasa Eumajosa pod postacią prawie zniedołężniałego starca. Kiedy zaczął go zapewniać, że jego pan powróci i zrobi porządek w królewskim domostwie, Eumajos stał się podejrzliwy i poprosił, aby mu opowiedział kim w końcu jest. Wówczas Odys zaczął mu bajać zmyślony życiorys, z którego wynikało, że kiedyś był bogatym i poważanym człowiekiem, ale zeszedł na psy i teraz jest nędzarzem w podeszłym wieku. I właśnie w tym momencie pada porównanie dające obraz nędzy starości.

Słowo, z którym to nieszczęście zostało porównane, brzmi u Homera he kaláme. Może ono oznaczać źdźbło, łodygę, słomę, trzcinę lub ściernisko. W każdym wypadku chodzi tu o samotną lub osamotnioną mizerotę. Polskie wersje tej metafory są bardzo pouczające.

Józef Witlin:

Lecz gdy mi przyjrzysz się dobrze,
Może rozpoznasz choć słomę z dawnych mych kłosów.

Starość to zboże po młócce. Ziarno, owoc życia, zostało już wydobyte. Na klepisku wszechświata leży sucha pognieciona słoma. Zaraz przemieli się ją na sieczkę dla bydła.

Jan Parandowski: „Nic już z tego we mnie nie zostało, ale sądzę, że możesz to jeszcze poznać, patrząc na łodygę jaką dziś jestem”. Domyślamy się, że jest to łodyga bez kłosa, bez kwiatu, usychająca, skazana na powolne konanie.

Olśniewająca stara wersja Lucjana Siemieńskiego:

Lecz przeszło to wszystko!
Dziś jestem jakbyś patrzał na gołe ściernisko.

Łan został ścięty. Dzieci pozbierały nawet pogubione kłosy. Starość jest ryżą jałowizną, którą należy zaorać. Niebawem radło przewróci skiby i czarna niby otwarta mogiła ziemia czekać będzie na nowy zasiew.

Metaforę tę docenił Arystoteles: „Dzięki przenośni możemy najlepiej poznać coś nowego. Poeta nazywając starość «badylem», umożliwia nam poznanie czegoś nowego, poszerza naszą wiedzę [o starości] za pomocą ogólnego pojęcia uwiądu, która jest wspólna obu tym rzeczom”. Chyba ze względu na ten uwiąd Henryk Podbielski zdecydował się Homerową he kaláme nazwać badylem. Starzec jest bowiem żałosną, wysuszoną Pozostałością. Paskalowskim myślącym badylem.

Uwiąd organizmu, powodujący wysuszenie umysłu, Stary Człowiek może mieć za wielkie nieszczęście, stanął oto bowiem przed utratą możliwości pracy nad sensem swego życia. Naturalnie taka zapaść zdarza się nawet w młodości, ale w tej dobie życia wcześniej czy później można wyleźć z tej jamy. Kiedyś była to po prostu przypadłość. Teraz, w starości, jest to wyrok losu, choroba na śmierć. „Świat, w który jesteśmy wtrącani rodząc się − wyznał Jung − jest brutalny i okrutny a zarazem pełen boskiego piękna. Uznanie, czy przeważa w nim bezsens czy sens, to kwestia temperamentu. Gdyby jednak zwyciężył bezsens, to w miarę rozwoju zanikałaby sensowna strona życia. Ale tak nie jest − przynajmniej tak mnie się wydaje. Prawdopodobnie − jak zwykle w przypadkach kwestii metafizycznych − i jedno, i drugie jest prawdziwe: życie ma sens i nie ma go”. Starcze zniedołężnienie może jednak z łatwością ów sens zamordować.

Ze studium Andrzeja Zaleskiego Nowa fenomenologia sensu wynika, że sens ustanawia zapracowana świadomość. Szukanie źródeł jego stanowienia kończy się z reguły na świadomości, nawet wówczas, kiedy ona sama odsyła jeszcze dalej, aż do niepojętej Transcendencji. Już − dodam − romantycy uważali, iż świadomość jest niebywałym kuriozum natury i słusznie się mówi, że jeśli ktoś lub coś, to jedynie ona może być stwórcą świata. Bez niej byt by nie wiedział, że istnieje. Wszystko sprowadza się do interpretacji, ponieważ twierdzenia, iż sens jest immanentnie w bycie obecny, najwyraźniej nie da się dowieść.

Szukając sensu, wkraczamy więc w krainę baśni o świecie lub o swoim życiu. Søren Kierkegaard, pisarz, którego Iwaszkiewicz w ostatnich latach swego życia przeczytał z uwagą, twierdził, że „każda spekulacja ludzka zostaje w końcu snem, niepewnym przywidzeniem”. Szukanie sensu jest więc jakby pogrążaniem się w sen. Jego odnalezienie, określenie jego konkretnej treści, objawia się najlepiej w obrazach o charakterze onirycznym. „W opozycji do pozytywizmu − pisał Fryderyk Nietzsche − który zatrzymuje się przy fenomenach − «istnieją tylko fakty» − powiedziałbym: nie, fakty właśnie nie istnieją -istnieją jedynie interpretacje. Nie możemy ustalić żadnego factum «w sobie», chcieć dokonać czegoś podobnego jest zapewne bezsensem. [...] Jeśli słowo «poznanie» ma w ogóle sens, to świat daje się poznawać: jest jednak inaczej objaśnialny, nie ma żadnego sensu w swym tle, posiada natomiast niezliczone sensy...”. Niezliczone, ponieważ każdy, kto poznaje świat, tworzy swój własny sens. Własną baśń o swoim sensownym życiu. „Bez refleksyjnej świadomości człowieka − pisał Jung pod koniec życia − świat stałby się gigantycznym nonsensem, ponieważ − jak poucza doświadczenie − człowiek jest jedyną istotą, która umie skonstatować «sens»”.

Sérénité jest właśnie opowiadaniem o męczących trudnościach owego „konstatowania sensu”.

O tym, w jakim stopniu stanowienie sensu jest uzależnione od historycznych doświadczeń człowieka i wspólnoty, w której przeżył dany sobie czas. Po drugiej wojnie światowej problem ten stał się obsesją Iwaszkiewicza. Fenomen ten ma oczywiście walor uniwersalny, dotyczy bowiem dramatów świadomości oplątanej i ograniczonej własnym doświadczeniem. Po konflikcie bogów w archaicznym wieku XVIII, po konflikcie interpretacji w przeklętym wieku XIX, przyszła pora na wielką komedię sensów w agonalnym wieku XX.

Ten wir myśli Iwaszkiewicz ukazał w Sérénité, stwarzając dwie postaci, które doświadczenie rozdzieliło, prowadząc po dwóch brzegach Rzeki Czasu: Człowieka Zachodu i Skołatanego Polaka. Mając już lat dziewięćdziesiąt, wielki uczony Chouart nie wątpi nawet przez chwilę w pożytek swoich poczynań i nadal w spokoju konstruuje sens swego życia. Ten sens jest „twardo nakreślony”, zapewne dlatego, że celem uczonego jest ustalenie tzw. prawdy naukowej. Niezmienność celu jest tu wystarczającym warunkiem stanowienia sensu. Pan August, mając lat osiemdziesiąt nie potrafi skonstruować sensu, ponieważ doświadczenie historyczne sprawiło, że jego życie, „niemądre, głupie i pogmatwane” stało się w końcu „jakąś szarpaniną z ciągle zmieniającym się celem”. Ta „zmienność sensów naszych żyć” doprowadziła go do przekonania, że nawet bałwochwalstwo istnienia samego w sobie, które dotychczas pomagało mu stanowić sens, teraz, na starość, kiedy życie zaczęło spadać w nicość, przestało już pełnić, żeby wyrazić się uczenie, funkcję sensotwórczą. Starość pozwoliła Iwaszkiewiczowi odkryć prawdę, którą często odczuwa człowiek współczesny, u nas i na Zachodzie, wszędzie: forma narażona na unicestwienie nie uzasadnia swego zaistnienia. 

Człowiek dzisiaj − powiedział Francis Bacon − zdaje sobie sprawę ze swojej przypadkowości, z tego, że jego istnienie jest całkowicie daremne, że musi grać swoją rolę bez określonego celu”.

Toteż nawet jeśli zdoła ocalić sens własnego żywota, zawsze dopadnie go bezsens jego istnienia. Cel życia można ustalić i czasem nawet można go osiągnąć. Istnienie, poza samym istnieniem, celu nie ma, nie jest konieczne i w swej istocie jest absurdalne. Albert Camus starał się więc przekonać swoje pokolenie, że z tym absurdem można, a nawet trzeba żyć, chociaż każdy cel, który tłumaczy zaistnienie świata i życia, jest tylko wymyśloną konstrukcją. „Mówiłem, że świat jest absurdalny i pośpieszyłem się zanadto. Świat sam w sobie nie jest rozumny. To wszystko, co można powiedzieć; absurdalna jest konfrontacja tego, co irracjonalne, i szaleńczego pragnienia jasności, którego wołanie rozlega się w najgłębszej istocie człowieka. Absurd zależy tyle od człowieka, ile od świata”. Wprawdzie wiara w absurd druzgocze nie tylko hierarchię wartości, ale czasem nawet same wartości, z wyboru czyni farsę, a z upodobań krotochwilę, to jednak rzadkie chwile radosnych uniesień potrafią jakoś te szkody zrównoważyć.

Iwaszkiewicz już w młodości wiedział, że samo w sobie istnienie jest raczej absurdalne.

Wszystko jest bez sensu,
Wszystko pogmatwane
Jak te winorośle,
Gąszcze cmentarniane.
[...]

Wśród wielkiej miłości
Wszystko jest poczęte
I wszystko - bez sensu
Lecz bardzo jest święte.

(Piosenka dla zmarłej)

Wiedział jakby „od zawsze”, że objawiony w poezji filozofów, zwanych presokratykami, tragizm absurdalnego zaistnienia bytu i świadomości, naznaczył naszą śródziemnomorską cywilizację melancholią. Ten egzystencjalny smutek dopada chyba każdego, choćby raz w życiu, nawet wówczas, kiedy człowiek intensywnie pracuje nad − jak pisze Emil Cioran − „przegnaniem ze swego umysłu objawienia bezsensu”. Młodość na ogół umyka tej zgrozie, chociaż nie stanowi to reguły. Na starość atakuje ona umysł od rana do wieczora, a czasem, co prawda, za pomocą nie tyle pojęć, ile symbolicznych obrazów, od wieczora do rana.

To trwałe i ciągłe poczucie absurdu istnienia, mimo coraz bardziej namiętnego umiłowania świata, sprawiło, że starość zjawiła się przed Iwaszkiewiczem jako Nowa Rzeczywistość. Wieloraka, bolesna i podstępna. Jednym z jej aspektów była śmierć szpitalna, niewątpliwa zdobycz czasów najnowszych, chluba tzw. rozwiniętych społeczeństw.

Iwaszkiewicza w momentach katastrofy wożono do zupełnie przyzwoitych klinik, Stary Poeta oglądał więc nowoczesne przygotowanie do śmierci. Oprzyrządowanej. Dokoła stały różne aparaty, do których podłączano chorych, „komputery”, poplątane rurki i gumki. Migotały kolorowe światełka, płynęła zieleń na czarnych ekranach monitorów, błyskały kontakty i przyciski. To widział, kiedy rozglądał się dokoła, leżąc w łóżku, ciężki, zniedołężniały, pamiętający o wielkiej energii życia, która w nim zawsze buzowała. W oczach miał obraz ruchliwej żywotności najlżejszych żyjątek: motyli, ważek i chrabąszczy. Tu świat doznawał metamorfoz. Kwiaty, którymi w końcu każdy z nas wyrośnie, przemieniły się w wózek żeliwny, wywożący zwłoki do kostnicy.

Pośród wiecznego lodu
nie rozkwitną narcyssy
jak poetom kwitły za młodu
ani konwalia ani irysy
ani peonie ani anżeliki
tylko jak kwiaty kontakty guziki

(Nowa Rzeczywistość)

Mechaniczny sygnał akustyczny zastąpił fanfary wzywające na Sąd Ostateczny.

Jaki nacisnąć guzik
gdy przychodzi nocna trwoga?
przez który czarny czy srebrny głośnik
odezwie się trąba boga?

Jego bóle nie musiały być koszmarne, skoro zdobył się na ironiczne warknięcie o problemie eutanazji.

Nie trzeba nic urywać wyłączać
samo się wszystko skończy

Zanim tedy przerwie się srebrny sznur, myślący badyl znajdzie się w grobowcu wzniesionym z białych komputerów. Zanim cofnie się czara złota, ciągle będzie chwiał się w stronę sensu życia i absurdu zaistnienia. Zanim rozbije się dzban u źródła, mimo idiotyzmu bezowocnych wysiłków, nadal będzie szukał w sobie „boskiej części”, bo chociaż jej nie ma, trudno bez niej umierać. Zanim nad cysterną złamie się kołowrót, niczego nie rozstrzygnie. Niedopoznanie nad niedopoznaniem i wszystko niedopoznanie.

Z książki Baśń zimowa Ryszarda Przybylskiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.