wtorek, 4 lipca 2023

Fruncie skrzydła moje, rzekła Mewa


Czyj to był Głos?
Była sobie raz mewa ...
Nie, był sobie chłopiec, który nie umiał sobie znaleźć miejsca w życiu oraz godziwego zarobku.
Wyleciał z uniwersytetu ze złe postępy, wstąpił do lotnictwa, ale szybko wyniósł się stamtąd, gdy go posadzono za biurkiem zamiast za sterem bojowego odrzutowca, potem pracował w towarzystwie lotniczym, sprzedawał książki telefoniczne, biżuterię, słowem  wszystko robił, żeby utrzymać przy życiu żonę i sześcioro dzieci. Ożenił się z koleżanką z liceum i mając 24 lata był już ojcem. Próbował pisać artykuły i opowiadania do pism lotniczych.

Latanie było jego pasją od dzieciństwa - jedyną. Nie powiodło mu się, ani w literaturze, ani w dziennikarstwie, choć w końcu zdołał wydać dwie książki o rozkoszach latania. Nadal czepiał
się różnych zajęć. Wstąpił do rezerwowych formacji lotniczych i brał udział w ćwiczebnych lotach bojowych, to znów zbierał pasażerów na turystyczno widokowe loty na swym dwupłatowcu. Przybywało więcej długów, psuły się stosunki w rodzinie. Nie mogąc sprostać obowiązkom, jakie przyjął na siebie uwierzył, że jest stworzony do wolności i rodzinę rzucił, rzucił pracę - podobno dlatego, że chciano tu zmusić (go) do przystrzyżenia wiechciowatych wąsów. Kilka wydawnictw odrzuciło jego kolejną książkę pod dziwacznym tytułem Mewa - Jonathana Livingstona albo - historię mewy, która siłą woli nauczyła się latać wysoko śmiało i szybko jak jastrząb. Bajka, nie bajka? Dla dzieci czy dla dorosłych? W końcu jeden z domów wydawniczych zdecydował się wydać opowieść w twardej okładce z fotografiami przedstawiającymi oczywiście mewę w locie ... Żadne z poważnych pism nie zamieściło nawet recenzji. Żaden z poważnych dzienników nie przyjął nawet ogłoszenia reklamowego. Żadna szanująca się księgarnia nie przyjęła ją do sprzedaży. Pytałem o nią w księgarni Iova City. - Nie, nie mamy - odpowiedziano mi z uśmiechem politowania. Sprzedają ją w Drugstorys. W 1972 roku ponad milion egzemplarzy! Mewa pobiła wszystkie rekordy księgarskie od czasu "Przeminęło z wiatrem".

Dlaczego? To samo pytanie zadał sobie reporter Time'a, który z autorem Mewy, Richardem Barlem spędził parę tygodni, latając z nim po całych Stanach na jego wspaniałym hydroplanie (46.000 $) obsługiwanym przez 3 osobową załogę, i gawędząc z nim w jego pięknej rezydencji na L.I., którą odkupił po innej autorce bestsellera - Swietłanie Allilujewej. Dlaczego więc ten utworek w stylu i w rodzaju Marii Buyno-Arztowej z pewnością kombinujący science-fiction; z "umiłowaniem przyrody", psychoanalizą na poziomie courier de cour z kalendarzową filozofią morską, jest od roku najpopularniejszą książką, amerykańską. Mewa Jonathana Livingstona zajęła miejsce szlechetnego Burnetta IV z Love Story, a 36-letni Richard Barl, z marginesu społecznego, na którym żył dotąd, z biedaka stał się bojarem, z pechowca szczęściarzem i głowa jego zdobi okładki ilustrowanych magazynów?

Otóż "Mewa" nie jest ani bajką, ani powieścią ani morałem, czy wykładem filozofii. Jest objawieniem. Barl doznał go w 1959 roku, kiedy miał 24 lata; jedno dziecko było już na świecie, drugie w drodze. Barl przechadzał się nad morzem gdy nagle posłyszał głos: Jonathan Livingston - mewa. J.L. był słynnym pilotem sportowym w latach trzydziestych.

Posłyszawszy te słowa Barl przestraszył się trochę, gdyż nie było przy nim nikogo, ale zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego, pobiegł do domu i usiadł do biurka. Kiedy głos podyktował mu pierwszą część opowieści o Jonathanie, o tym jak nieszczęśliwy ptak nie mógł pogodzić się z ciężkim i niskim lotem, na który był skazany wraz z całym swoim gatunkiem jak zazdrościł jastrzębiom, jak zrozumiał razu jednego, że źródłem jego upośledzenia są skrzydła zbyt długie, jak nauczył się latać "na pół skrzydle", jak zdumiał wszystkich swoich pobratymców swymi wysokimi, przeciwnymi naturze lotami, jak potępiła go i wyrzuciła ze swego grona mewia Gromada ... Głos na tym urwał. Barl męczył się przez osiem lat. Zasięgał nawet rady okultystów, w końcu zdołał jakoś (wszystko można osiągnąć siłą woli!) pobudzić Głos, który powiedział, że Jonathan nie powinien zrywać z Gromadą, ale poddać się jej świętym prawom, a to, czego nauczył się szybując w niedostępnych reszcie przestworzach, przekazać młodzieży. Co też czyni. Nauki jego wypełniają część drugą opowieści; Jonathan Livingston wykłada w niej Prawo Wielkiej Mewy: czas i przestrzeń to złudzenia, jesteśmy wolni i nieśmiertelni, materia jest złudzeniem, duch jest uwolniony, jest w każdym z nas, trzeba go tylko wzbudzić siłą woli, ćwiczeniem i opanowaniem potrzebnej techniki. Niebo jest "at haurs"!

Na sukces Barla złożyły się dwa czynniki: sprawnie działający i bardzo tutaj skutecznie działający mechanizm reklamy, oraz wielka potrzeba społeczna, potrzeba już nie tylko mitu literackiego, nie tylko ideologii, ale właśnie Głosu - potrzeba objawienia. Doktrynę podobną do Prawa Wielkiej Mewy głoszą od 200 lat dobrzy amerykańscy moraliści. Emerson wierzył w wędrówkę dusz. Mary Baker Eddy, fundatorka Christian Science, twierdziła, że natura materii jest duchowa i że choroby ciała należy leczyć środkami moralnymi; mistyczna wiara w siłę praktyki i w technologię legła chyba u podstaw pragmatyzmu Jamesa i behavioryzmu - cytowany przeze mnie Skinner, jest tego najlepszym przykładem.

Wszystko można zrobić, skonstruować, zorganizować, nie ma rzeczy niemożliwych ... Tyle, że te granice możliwości stają się coraz mniej widoczne dla prostego człowieka. Granice nieznanego obsadzili ludzie w białych płaszczach obsługujący komputery, lasery, teleskopy mikroskopy i co tam jeszcze. W tej sytuacji prosty człowiek potrzebuje Głosu, któryby się do niego przedarł wprost z spoza granic doświadczenia i powiedział mu w zrozumiałym nieazaszyfrowanym, niezakodowanym języku, co należy robić. Ta potrzeba stworzyła Richarda Barla, który w wywiadach telewizyjnych mówi o swoim objawieniu tak przekonująco, że łamie opór największych sceptyków. Nawet jego agent literacki, (nazwiskiem Don Gold) mówi podobno: "z tym głosem to on trochę przesadza, ale jak on to opowiada, to nawet ja mu wierzę ...

A ponieważ wszystko w tym kraju przybiera postać konkretną, Głos przemawia obecnie pod firmą "Jon. Livingston Seagall Creature Enterprises Inc." - która zajmuje się udzielaniem porad życiowych. Z prawną poradą Głosowi służy sławny adwokat Maury Greenbaum, który wszedł do spółki z Barlem. Obaj rozgrywają zwycięsko procesy z restauratorami umieszczającymi nazwy Jonathan, J.L. Seagall etc., na swych szyldach, zwalczają płyty zatytułowane np. "The Jonathan Fly", i w ogóle wszystko co ma coś z mewą wspólnego ... Ray Bervick który przygotował ptaki do słynnego filmu Hitchcocka, już trenuje mewę w Kaliforni do ptasiego filmu "jakiego jeszcze nie było". Barl sprzedał prawa do sfilmowania swego objawienia za 100.000$ + 50% zysków jakie mu jego "Mewa" w dzióbku przyniesie.

No, i proszę: czy Głos nie miał racji? W Europie taki sukces byłby niemożliwy, kulturalne konwencje są tu silniejsze od instynktów społecznych. Gdyby Jonathan śmiał pojawić się we Francji czy w Polsce paru felietonistów załatwiło by go w przeciągu tygodnia. Ludzie czytaliby go po kryjomu i pożyczaliby sobie wyświechtane egzemplarze, jak Trędowatą. W Ameryce wszystko jest jeszcze w ruchu, w procesie tworzenia się. Ten kraj nie ma stolicy formującej modele opinii, gustów, mody i zachowania. Dla mnie tu, w Iova City, gdzie jestem, metropolią, środkiem świata jest Des Moines, (Chicago jest za granicą, a Nowy Jork gdzieś w Europie). Nie żartuję, tak to się stąd widzi naszą przestrzeń ziemską. Amerykanin siedzący w swoim domku, gdzieś pośrodku tego kontynentu, jest jednostką niepodłączoną do tych wielkich historycznych prądów uniwersalnych, które wstrząsają organizmem ludzkości. Nie dolatują do niego ładunki ideologii. Podniecające hasła epoki nie mają tu żadnej siły.

Mocno osadzony społecznie, przez rodziny, z którymi sąsiaduje, ludzi, z którymi pracuje, kościół do którego należy, bank w którym składa pieniądze, partię, którą wspomaga, klub, którego jest zwolenninikiem, Amerykanin jest ideologicznie samotny. Ameryka jest dla niego pojęciem bardziej abstrakcyjnym niż Bóg, który jest jednym z sąsiadów. Dusza Amerykanina jest ewangeliczną Panną czekającą z lampą na oblubieńca. Myślę o tym zawsze, gdy sobie idę alejką wśród domów białych krytych zielonymi i czerwonymi dachami. Przed każdym domem gazowa latarnia. Stoi pośrodku murawy pod dębem czy świerczkiem latarnia na biało albo na zielono pomalowana, i pali się - nocą i dniem, właśnie jakby oczekiwano Kogoś.


Andrzej Kijowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.