niedziela, 2 lipca 2023

Pełną wiedzę o naszej doli uzyskujemy dopiero wówczas, kiedy zapada nieodwołalny wyrok.

 


W celi śmierci

Starość to cela śmierci. W zasadzie podobną katownią jest cała egzystencja człowieka i już dziecko dowiaduje się o tym w chwili, kiedy po raz pierwszy przeżyje czyjś zgon. W młodości jednak życie, nawet opaskudzone przez historię i jej zbirów, samo w sobie na ogół radosne, każe o tej prawdzie zapomnieć. Przypomina nam o niej groźna lub śmiertelna choroba i − starość. Słowem, pełną wiedzę o naszej doli uzyskujemy dopiero wówczas, kiedy zapada nieodwołalny wyrok. Jak Martin Eden, kiedy nareszcie pojmiesz, przestaniesz pojmować.

Nie podając dokładnej daty wykonania wyroku, Bóg zatrzaskuje więc drzwi celi śmierci i odchodzi. Rozlega się zgrzyt przekręcanego klucza i oto świat ulega gwałtownej przemianie.

Stary Człowiek zaczyna przewartościowywać wszystkie wartości, aby posłużyć się nadużywanym aforyzmem Fryderyka Nietzschego. Znane aż do nudności wydarzenia i słowa nabierają nowego sensu, chociaż tak naprawdę należałoby powiedzieć, że powracają do sensu pierwotnego, otrzepane z błota ideologicznych idiotyzmów. Przyjęło się jednak udawać, że nic się nie stało. Najbardziej zdumiewający są starcy ogarnięci namiętnościami politycznymi. Przypominają gruźlików przy porannym wspólnym stole w sanatorium. Nocą nikt nam nie ubył. Co to za domysły. Brzęczą sztućce. Pachnie kawa. Szumi paplanina. Szołomią się, powiedziałby Fryderyk Chopin. Jak potrafią.

Stary Człowiek może i powinien trzymać fason, ale przecież nie jest w stanie narzucić tej konwencji własnym snom. Sen jest wolny od rygorów. Nie skrępują go ani przekonania, ani wola, ani ideologiczne fanaberie skazańca. Sen to anioł prawdy. Zapewne dlatego tak cenią go poeci. Nietrudno się tedy domyślić, że prawda ze snu nie jest skazańcowi miła. Sny in conspectu mortis, z pobliża śmierci, podsuwają mu bowiem obrazy, od których podczas dnia ucieka za dziesiątą górę. Carl Gustav Jung twierdzi wprawdzie, że stary człowiek powinien nieustannie oswajać śmierć i, aby nie wpaść w otchłań nicości, powinien „dać się wieść archetypom”. Ale starość, jak kot, jest nieobliczalna. Zamiast archetypów z archaicznego świata umarłych przodków na starego człowieka zwalają się w snach wizje wykonania wyroku.

Taka właśnie wizja pojawiła się Tadeuszowi Różewiczowi w śnie, który nawiedził go nocą z 16 na 17 stycznia 1992 roku.

Aby te senne obrazy nie ulotniły się już w chwili, kiedy rozlegnie się turkot młyna życia, malino vivo, poeta postanowił zapisać to, co zdołał zapamiętać. Postanowił ocalić jakąś bardzo istotną część swych myśli. „To, że człowiek w ogóle potrafi sobie przypomnieć sny − pisał Carl Gustav Jung − dowodzi, że również w stanie snu zostaje zachowana jakaś świadomość, choć słaba, w przeciwnym bowiem razie człowiek nie potrafiłby śnić i nie mógłby przypomnieć sobie snu”. Oczywiście, odtworzenie snu nie jest rzeczą prostą. Jung zwracał ponadto uwagę, że kiedy słowa „usiłują zająć miejsce życia”, „wtedy psują się i słowa, i życie”. Toteż kiedy słowa usiłują zastąpić mgliste obrazy ze snu, „psują się” wówczas i słowa, i same widziadła. Chyba tylko jeden Ludwig Wittgenstein nie zamartwiał się taką słabością słów. Był bowiem przekonany, że zapis snu powstaje w wyniku pewnej gry językowej, którą należy przyjąć bez żadnych zastrzeżeń.
Uznał, że pytanie, „czy marzenie senne naprawdę występuje podczas snu, czy może jest to zjawisko występujące dopiero po przebudzeniu”, należy uznać za niedorzeczne.

Bogiem a prawdą, oba te wynurzenia wyrażały pretensję do słów jako takich. Zrodziła je podejrzliwość wobec wszelkiej myśli werbalnej. Co by jednak nie sądzić o tej ostrożności, zapis snu jest podstawowym dokumentem, informującym o widzeniu sennym Tadeusza Różewicza podczas burzliwej zimowej nocy.

Praca nad „wierszem sennym”, aby użyć wyrażenia Adama Mickiewicza, jest więc bardzo kłopotliwa, ale przecież dla Różewicza nie była to pierwszyzna. Wierszy powstałych z zapisu snu lub − jak sam wyznał − „zanotowanych po przebudzeniu” ma on doprawdy dużo. Nie każdy jego sen „był identyczny z wierszem”. W trakcie zapisywania widziadeł interweniuje bowiem wiedza zebrana z doświadczeń na jawie, zwłaszcza podczas lektur. Taki przypadek, na który sam zwrócił uwagę, miał miejsce podczas pisania Wspomnienia snu z roku 1963, kiedy to przyśnił mu się Lew Tołstoj. Przyjmijmy więc, że zimowy wiersz również nie jest „identyczny ze snem”, ponieważ w trakcie pisania, kiedy zaczął odczuwać, że gubi coś istotnego, Różewicz często dochodził do wniosku, iż użył niewłaściwych słów. Najwyraźniej wspomnienie snu terroryzuje jego wyobraźnię językową, a to, co nazywa się logiką utworu artystycznego, chociaż słowo logika nie jest w tym wypadku najszczęśliwsze, zniekształcało niemal automatycznie zapamiętany obraz senny.

Pamiętając tedy o różnych zawiłościach tworzenia wiersza z obrazów onirycznych, które − jak się zdaje − same w sobie są poezją, przystąpię teraz do czytania arcydzieła liryki polskiej wicher dobijał się do okien... Leżą oto przede mną wszystkie dokumenty związane z jego powstaniem, a więc zapis snu, pierwsza wersja wiersza w połowie zaniechana i przekreślona, wersja druga dokończona, czystopis opatrzony notatką „(przepisałem na czysto w czerwcu 1993 roku)”, pierwodruk w 11 numerze „Twórczości” z listopada tegoż roku i wersja ostateczna, która ukazała się w „nowym wyborze wierszy” słowo po słowie w roku 1994. Cały ten zbiór tekstów pozwoli mi teraz dobrnąć do sensu zimowego snu Starego Mistrza.

Koniec świata

Jest więc ten wiersz opisem marzenia sennego, w które wdzierała się co i rusz świadomość, pojawiając się co prawda zaledwie na mgnienie, zawsze przymglona i niejasna. Z wszystkich tekstów wynika, że myśl, zanim na dobre zdążyła przyjść do siebie, zanim „ja” ponownie zderzyło się z rzeczywistością, a raczej w chwili, gdy się zderzało, była natychmiast brutalnie spychana w sen. Różewicz opisuje więc „ja” znajdujące się na pograniczu jawy i snu, na dłuższe momenty zapadające w otchłań fantasmagorii.

Na pozór wydaje się, że to pogranicze romantycy powinni byli dokładnie spenetrować. Ale tak się nie stało. Spieszno im było do wędrówek po krainie snu. Pogranicze jest rzeczywiście strefą podejrzaną. Dopiero w marzeniu sennym romantyk mógł uzyskać wiedzę o Rzeczywistości Rzeczywiście Istniejącej i stanąć oko duchowe w oko duchowe z prawdą zza grzbietu nieba. Należy też pamiętać, że wśród wielu gnostyków, ale i w Nowym Testamencie, bardzo rozpowszechnioną metaforą bywał sen utożsamiany z niewiedzą lub śmiercią duchową. „Przebudzenie ze snu − czytamy u Mircea Eliadego − implikowało anamnezę, odkrycie na nowo prawdziwej tożsamości duszy”. Teoria poznania u Platona polegała z kolei na wyodrębnieniu „dwóch stanów myśli, odnoszących się do siebie − pisze John L. Austin − jak czuwanie do uśpienia”. Chodziło więc najwyraźniej o pogranicze snu i świadomości. Nie wchodząc w szczegóły, przypomnijmy, że Sokrates w niezapomnianych dialogach budzi swego rozmówcę ze snu, z niewiedzy, i wprowadza go w czas czuwania, w czas poszukiwania prawdy.

W wieku XX pogranicze zrehabilitowano. Kiedy Edmund Husserl roztrząsał sprawy Ego, czyli − jak pisał Emanuel Levinas − wchodził „tam, gdzie subiektywność żyje swoim najpełniejszym życiem”, pojawiały się natychmiast pojęcia snu i jawy. Podobnie zresztą i sam Levinas, kiedy analizował ich znaczenie dla problemu poznania, mówił o przebudzeniu się „ja” ze snu codziennej niewiedzy i o nieustannym czuwaniu czegoś głębszego niż „ja”, czyli Jaźni, której zadaniem jest właśnie ciągłe wybudzanie człowieka z tego sennego marazmu. Takim wybudzeniem jest podobno redukcja transcendentalna, która sprawia, że „ja” „zarazem śpi i nie śpi”. A więc jest na pograniczu i ogarnia obie strefy: snu i jawy. Nie były to szczęśliwe metafory, ale przynajmniej potwierdziły dość powszechny sąd, że w naszym stuleciu półsen naprawdę zajmuje umysły ludzi.

Tadeusza Różewicza zajmuje on z bardzo szczególnego powodu. We wczesnej młodości, w roku 1937, jego starszy brat Janusz, któremu poświęcił przejmującą i ważną książkę, otrzymał od Józefa Czechowicza dwa listy. W drugim z nich nadawca powiadomił adresata, że napisał „kilka opowiadań z pogranicza snu i jawy”. Był to czas, kiedy „ściganie absolutu”, przedzieranie się do „najczystszego tonu”, „pisanie według wewnętrznej muzyki”, Czechowicz ujmował jako walkę.
„Tu idzie o bój”.

Komentarz Tadeusza Różewicza do tego wyznania, napisany pod sam koniec 1965 roku, nie pozostawia wątpliwości: walkę o ton swej poezji poeta stacza na pograniczu snu i jawy. Nie chciałbym przesadzać, ale przecież czytam i pojmuję, że duża część wierszy Różewicza jest ujętym w żelazne karby trzeźwości ekstatycznym obrazem umysłu, który znalazł się na tym tajemniczym pograniczu. Nawet w wierszach, które na pierwszy rzut oka nie powstały z materii widziadeł, spotykamy się z obrazami o charakterze onirycznym, wyniesionymi z tej przedziwnej strefy. Różewicz ceni je i zawsze relacjonuje rzeczowo, starając się, aby mówiły same za siebie. Ten gest odtrącenia wszelkich przedustanowionych teorii snów uczynił bezprzedmiotowym pytanie o związki Różewicza z nadrealizmem, którego metafizyka marzenia sennego zakładała przezwyciężenie dualizmu snu i jawy, czyli tego, co subiektywne i tego, co obiektywne. Zresztą nadrealizm − jak się zdaje − zwalczał tę dwoistość. Ścigał absolut jednolitości, ponieważ zwykł był czerpać „prawdę ze snu”, a w każdym razie z „tamtej strony” bytu. Uwolniony od „założycielskich idei” Różewicz traktował strefę pogranicza jako realność, która jest w dużej mierze tajemnicą i oczywiście nie zamierzał rozwiązywać tej zagadki z pomocą wymyślonych przez chytry rozum utopijnych teorii.

Tajemniczy jest więc przede wszystkiem proces myślenia we śnie. Jung, który zostawił nam sporo opisów własnych snów, kończył niekiedy taką relację słowami: „Przebudziłem się z myślą, że...”. Myślenie na jawie było więc jakby natychmiastową interpretacją widziadeł sennych i chyba nie trzeba dodawać, że potwierdzała ona teorie głoszone przez Starego Doktora z Zurychu. Niekiedy zaś czynił i taką uwagę: „Jeszcze w półśnie przemknęła mi przez głowę myśl...”. W półśnie pojawiała się tedy myśl jakby świadoma, ale być może ciągle jeszcze śniona. Warto pamiętać, że takie stwierdzenia padały w czasie, kiedy Jung traktował sny jako epifanię właściwego stosunku między Jaźnią, czyli „człowiekiem bezczasowym” a „człowiekiem ziemskim”, uwarunkowanym czasem i przestrzenią.

Różewicz nie ściga takiej tajemnicy. Zresztą, ponieważ metafizyczna w swej istocie hipoteza Jaźni nie zdołała go zainteresować, nie docieka żadnej tajemnicy. Dlatego nie potrzebuje żadnego klucza i − jeśli go dobrze rozumiem − teorie dotyczące tego doświadczenia traktuje jako mniej lub bardziej scjentyczne, mniej lub bardziej religijne wytrychy. Wspomnienie snu i wszystkich doznań z pogranicza należy przede wszystkiem utrwalić. Już na tym etapie zaczynają się zresztą wielkie kłopoty. Już w tym momencie może się pojawić pierworodny grzech pisarza: źle dobrane słowa. I ta wątpliwość, czy słowa notujące myśl świadomą są w stanie przekazać myśl nieświadomą.

Pierwszy zapis półsnu wygląda w sposób następujący:

Noc z 16/17 stycznia 1992

Dziś w nocy budził mnie wicher
dobijał się do okien
majaczenia sny

Informacja o wichrze została następnie przekreślona, tak jakby sama przyczyna zepchnięcia myśli na pogranicze snu i jawy nie była istotna. Wicher ten powodował jednak ciągłe nawroty świadomości do myśli werbalnej, które Różewicz określił słowem „majaczenia”. Myśl ta jest więc przymglona i niejasna. Daleka od jakiejkolwiek pewnej wiedzy. Bliska fantasmagorii. Myśl pozawerbalną oznaczył po prostu słowem „sny”. W pierwszej wersji wiersza z kolei została usunięta informacja o konkretnym czasie: „dziś w nocy”. Była to konsekwencja przeniesienia uwagi o dacie na koniec tekstu, a właściwie poza tekst. Różewicz zmienił również rytm wypowiedzi. Pojawiły się wersy i wyodrębnione całostki.

Wersja druga:

Wicher dobijał się do okien
budził

majaczenia
sen

Czystopis:

Wicher dobijał się do okien
budził
sny majaczenia

W tekście z „Twórczości” informacja o zepchnięciu umysłu w strefę pogranicza została usunięta. Ale powróciła w wersji ostatecznej i nawet została wzbogacona. Poeta ustalił też porządek poszczególnych całostek, niby−strof. Nie wiem doprawdy jakby je lepiej nazwać, pominąć ich jednak nie mogę, ponieważ cisza zapadająca między nimi jest nieco dłuższa aniżeli między wersami. To milczenie, ten czas bez informacji, który pozwala czytelnikowi na wydobycie, choćby na ułamek chwili, myśli z głębi samego siebie, współtworzy sens wiersza, więc nie ośmielę się go pominąć. Różewicz ma niebywałe wyczucie rytmu mówienia, w którym objawia się czułość dla rozmówcy.

wicher dobijał się do okien
budził
sny pajęczyny majaczenia

Między snami a majaczeniem, między myślą pozawerbalną i werbalną, pojawiły się płachty pajęczyn, rachityczne kłącza chaosu, pułapka, w której śmiercionośny pająk czyha na swoją ofiarę. Półsen jest przestrzenią grozy.

I nagle świadomość zgasła. „Ja” przeszło na tamtą stronę, w strefę snu. Zgarnięte zostały pajęczyny. Objawił się obraz nieba i trawy. (Nawiasem mówiąc, w zapisie pojawił się najpierw dziwny stwór, ale to nic dziwnego, bo przecież to on zrobił największe wrażenie). Niebo i trawa były niebywale kolorowe. Chociaż niektórzy sądzą, że we śnie wszystko jest symboliczne, myślę, że w tym wypadku kolory tworzą tu jedynie nastrój wizyjnego pejzażu. Kreują rzeczywistość, w której, jak u wielu dzieci autystycznych, myśleć znaczy widzieć.

Zapis o niebie świadczy o tym, że poeta nie był pewien, czy intuicja pierwotna jest wiarygodna.

niebo było czerwone (rude miedziane) (żółte)

A może zresztą był przekonany, że we śnie mieniło się wszystkimi tymi barwami. Z późniejszych wersji wypadł żółcień. Jeszcze w czystopisie niebo zasnute było trzema kolorami. W wersji ostatecznej stało się jednolite.

niebo było miedziane

Świat objawiony we śnie przestał być jaskrawy. Trwał nakryty kopułą matowego metalu. Z kolei trawa od pospiesznej rejestracji widzenia aż po tekst ostateczny we wszystkich wariantach pozostała taka sama.

trawa granatowa
ołowiana
czarna

Prócz nieba bez jasności i blasku, prócz ziemi pokrytej koszmarnym dywanem trawy zatracającej się w nicości czerni, nie ma w tym świecie nic. Ani jednego drzewa, ani jednego domu, ani jednego psa, ani najpodlejszego pachołka. To nawet nie jest chaosmos. Jest to świat uprzątnięty, gotowy na nieuchronne zniknięcie. Bogiem a prawdą, ten przerażający krajobraz jest swego rodzaju oniryczną metonimią. Z umysłu Starego Człowieka w tym obrazie sennym świadomość umierania została przerzucona na świat. I trudno się temu dziwić, gdyż zgodnie z przekonującą uwagą Ludwiga Wittgensteina, który jest tak bliski Różewiczowi, świat jest dla nas zawsze tylko naszym światem. Na jawie i we śnie.

Już się ma pod koniec Staremu Człowiekowi, pod koniec ma się i światu. Wszystko, co na nim żyło, zginęło. Nikt już nie szaleje. Ani bogowie, którzy wcześniej umarli. Ani ludzie, którzy już rozpłynęli się w materii. Jam jest sam, który jestem sam.

Z książki Ryszarda Przybylskiego Baśń zimowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.