środa, 3 września 2014

Antologia głupoty Flauberta


Pożegnalne dni wakacji siedziałem nad ostatnią książką Flauberta oniemiały z zachwytu; i oczywiście uśmiechnięty. Pomysł genialny: antologia głupoty i komunałów epoki (epoki scjentyzmu w stylu aptekarza Homais), zapalonych 1 skromnych „pracowników na niwie”. Flaubert pisał w jednym z listów, że rozkwit głupoty dławi go, dusi, odbiera mu ochotę do życia. Nie skończył tej książki. Luizę Colet wtajemniczył w swój zamiar: chciał doprowadzić komizm szerzącej się jak dżuma głupoty do punktu, w którym nie budzi on już śmiechu. Końcowe zdanie (Bouvard i Pecuchet znowu do pracy) urwała śmierć. Gdyby książka ciągnęła się dalej, ad infinitum, zrobiłaby (jak słusznie zauważono) wrażenie napisanej przez kretyna.

Następne epoki, aż po obecną, postarały się zastąpić Flauberta. Szerząca się głupota nie budzi już śmiechu, zdaje się czymś równie naturalnym jak niepowstrzymane zatrucie środowiska i atmosfery. Gazety, telewizja i inne media wciąż więcej i więcej miejsca poświęcają głupstwom ze wszystkich dziedzin życia, w otoczce naukowej oczywiście, otępiając stopniowo wrażliwość i zdrowy rozsądek czytelnika czy telewidza. Proces odbywa się w aurze wszechwiedzy, pełno mamy socjologów, politologów, sowietologów, seksuologów, którzy potrafią nam na przykład względnie przystępnie (jakkolwiek z użyciem języka „fachowego”) wytłumaczyć, dlaczego na przykład świat należy do postkomunizmu (bo taka jest „historyczna linia rozwoju” - Linia, Linia! upragniona zabawka strategów politycznych); albo dlaczego dwa stosunki seksualne w ciągu nocy są lepsze dla zdrowia od jednego. I słucha się tych mistrzów głupoty, których mądrości „scjentyczne” czytelnik lub telewidz łyka jak tuczna gęś kluski, otumaniony nie na tyle, by nie pamiętać ich nazwisk, głównych przecież „guru”. Wszystko idzie w tym kierunku. Kiedyś, by sięgnąć do domowego podwórka, w „Kulturze” Mieroszewski z głową na karku jasno i logicznie wyjaśniał, w czym rzecz, co jest grane i jakich szukać dróg wyjścia, dziś komentarze polityczne sławnego miesięcznika paryskiego lubują się w mętniactwie, krętactwie i zawiłości. Są „politologiczne”, czyli nie przeznaczone dla „prostaczków”. Oprócz takich czy innych „logów” rozmnożyli się renomowani, wszechświatowi wróżbici z fusów, którzy na pytanie, co szykuje się jutro, odpowiadają zwykle „tak albo na odwrót, zależy od licznych scenariuszy, ale w każdym razie trzeba zachować cierpliwość i zimną krew”. I oni też uchodzą za „guru”. Inni „guru”, juryści w mundurach wojskowych, popisują się swoją głupotą w dziedzinie prawa. Przed wielu laty angielski minister John Profumo sypiał ze śliczną dziewczyną, która - jak się okazało - sypiała równocześnie z attache wojskowym ambasady sowieckiej w Londynie. Kiedy współóżkowanie wyszło na jaw, Profunio podał się natychmiast do dymisji, zajął się działalnością filantropijną (i nie stanął, dla otarcia łez, na czele rodzimej partii konserwatywnej). Nie było w ogóle mowy o innym rozwiązaniu, ministerialny dziwkarz nie otoczył się mędrcami w perukach, jak ostatnio Oleksy chmarą pułkowników (skąd tyle pułkowników w Polsce? próbujemy, jak zawsze wierni tradycji narodowej, nawiązać do sanacyjnego reżymu pułkownikowskiego w wersji postkomunistycznej?). Po prostu przeprosił, uderzył się w piersi i wyniósł się z rządu. Ale wtedy fala głupoty nie rozlała się jeszcze tak szeroko. O, Gustawie, Wielki Gustawie Flaubert, może lepiej, że śmierć wytrąciła ci pióro z ręki i odesłała na przedwczesną, lecz zasłużoną emeryturę panów Bouvarda i Pecucheta, zanim zdołali zarazić głupotą swego stwórcę!

Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą 1993-1996
s. 352

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.