Pożegnalne dni wakacji siedziałem nad
ostatnią książką Flauberta
oniemiały z zachwytu; i oczywiście
uśmiechnięty. Pomysł genialny: antologia
głupoty i komunałów
epoki (epoki scjentyzmu w stylu aptekarza Homais),
zapalonych 1
skromnych „pracowników na niwie”. Flaubert pisał w jednym z
listów, że rozkwit głupoty dławi go, dusi, odbiera mu ochotę do
życia. Nie skończył
tej książki. Luizę Colet wtajemniczył w
swój zamiar: chciał doprowadzić komizm
szerzącej się jak dżuma
głupoty do punktu, w którym nie budzi on już śmiechu.
Końcowe
zdanie (Bouvard i Pecuchet znowu do pracy) urwała śmierć. Gdyby
książka ciągnęła się dalej, ad infinitum, zrobiłaby (jak
słusznie zauważono) wrażenie
napisanej przez kretyna.
Następne epoki, aż po obecną,
postarały się zastąpić Flauberta. Szerząca się
głupota nie
budzi już śmiechu, zdaje się czymś równie naturalnym jak
niepowstrzymane zatrucie środowiska i atmosfery. Gazety, telewizja i
inne media
wciąż więcej i więcej miejsca poświęcają głupstwom
ze wszystkich dziedzin życia, w
otoczce naukowej oczywiście,
otępiając stopniowo wrażliwość i zdrowy rozsądek
czytelnika
czy telewidza. Proces odbywa się w aurze wszechwiedzy, pełno mamy
socjologów, politologów, sowietologów, seksuologów, którzy
potrafią nam na
przykład względnie przystępnie (jakkolwiek z
użyciem języka „fachowego”)
wytłumaczyć, dlaczego na
przykład świat należy do postkomunizmu (bo taka jest
„historyczna
linia rozwoju” - Linia, Linia! upragniona zabawka strategów
politycznych); albo dlaczego dwa stosunki seksualne w ciągu nocy są
lepsze dla
zdrowia od jednego. I słucha się tych mistrzów
głupoty, których mądrości
„scjentyczne” czytelnik lub
telewidz łyka jak tuczna gęś kluski, otumaniony nie na
tyle, by
nie pamiętać ich nazwisk, głównych przecież „guru”. Wszystko
idzie w tym
kierunku. Kiedyś, by sięgnąć do domowego podwórka,
w „Kulturze” Mieroszewski
z głową na karku jasno i logicznie
wyjaśniał, w czym rzecz, co jest grane i jakich
szukać dróg
wyjścia, dziś komentarze polityczne sławnego miesięcznika
paryskiego
lubują się w mętniactwie, krętactwie i zawiłości.
Są „politologiczne”, czyli nie
przeznaczone dla „prostaczków”.
Oprócz takich czy innych „logów” rozmnożyli się
renomowani,
wszechświatowi wróżbici z fusów, którzy na pytanie, co szykuje
się
jutro, odpowiadają zwykle „tak albo na odwrót, zależy od
licznych scenariuszy, ale
w każdym razie trzeba zachować
cierpliwość i zimną krew”. I oni też uchodzą za
„guru”.
Inni „guru”, juryści w mundurach wojskowych, popisują się
swoją głupotą
w dziedzinie prawa. Przed wielu laty angielski
minister John Profumo sypiał ze
śliczną dziewczyną, która - jak
się okazało - sypiała równocześnie z attache
wojskowym ambasady
sowieckiej w Londynie. Kiedy współóżkowanie wyszło na
jaw,
Profunio podał się natychmiast do dymisji, zajął się
działalnością filantropijną (i nie
stanął, dla otarcia łez,
na czele rodzimej partii konserwatywnej). Nie było w ogóle
mowy o
innym rozwiązaniu, ministerialny dziwkarz nie otoczył się mędrcami
w
perukach, jak ostatnio Oleksy chmarą pułkowników (skąd tyle
pułkowników w
Polsce? próbujemy, jak zawsze wierni tradycji
narodowej, nawiązać do sanacyjnego
reżymu pułkownikowskiego w
wersji postkomunistycznej?). Po prostu przeprosił,
uderzył się w
piersi i wyniósł się z rządu. Ale wtedy fala głupoty nie rozlała
się
jeszcze tak szeroko. O, Gustawie, Wielki Gustawie Flaubert,
może lepiej, że śmierć
wytrąciła ci pióro z ręki i odesłała
na przedwczesną, lecz zasłużoną emeryturę
panów Bouvarda i
Pecucheta, zanim zdołali zarazić głupotą swego stwórcę!
Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą 1993-1996
s. 352
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.