wtorek, 30 kwietnia 2024

Leon Degrell - przedmowa do książki Front wschodni 1941 - 1945

W 1936 roku byłem najmłodszym przywódcą politycznym w Europie. W wieku dwudziestu dziewięciu lat wprowadziłem mój kraj w stan wibracji, która przeniknęła Belgię do jej trzewi. Setki tysięcy mężczyzn, kobiet, młodych chłopców, dziewcząt, podążało za mną z wiarą i bezgranicznym oddaniem. Jak huragan wprowadziłem dziesiątki deputowanych i senatorów do belgijskiego parlamentu. Mogłem być ministrem: wystarczyło jedno moje słowo, by wejść w partyjne układy

Wolałem jednak, z dala od oficjalnego bagna, kontynuować ciężką walkę o porządek, sprawiedliwość, uczciwość, ponieważ byłem oddany ideałom, które nie uznawały ani kompromisów, ani podziałów. Pragnąłem uwolnić mój kraj od dyktatorskiej władzy pieniądza, która korumpowała polityków, niszczyła instytucje, burzyła moralność, rujnowała gospodarkę i rynek pracy. Anarchicznemu reżimowi starych partii, zhańbionych trędowatymi skandalami polityczno-finansowymi, chciałem legalnie przeciwstawić Państwo: silne i wolne, uporządkowane, odpowiedzialne, reprezentatywne dla prawdziwych sił narodu.

Nie chodziło tu ani o tyranię, ani o „faszyzm". Chodziło o rozsądek. Żaden kraj nie może żyć w chaosie, niekompetencji, nieodpowiedzialności, niepewności, rozkładzie.

Domagałem się przestrzegania prawa, kompetencji osób na stanowiskach publicznych, obecności państwa w przedsiębiorstwach narodowych, rzeczywistego, bezpośredniego kontaktu między masami i władzą, rozumnej i kreatywnej zgody wśród obywateli, których dzieliły i przeciwstawiały sobie jedynie sztuczne konflikty: klasowe, religijne, językowe, podtrzymywane i karmione z wyjątkową troską, ponieważ stanowiły sens bytu rywalizujących partii, z hipokryzją prowadzących widowiskowe dysputy, aby później, po cichu dzielić między siebie lukier władzy.

Wdarłem się z kańczugiem w garści pomiędzy tych skorumpowanych łotrów, którzy wysysali żywotne siły mej ojczyzny. Wychłostałem ich i napiętnowałem. Na oczach ludu zniszczyłem pobielane groby, pod którymi ukrywali swą podłość, swe oszustwa, swe lukratywne konszachty. Sprawiłem, że nad moim krajem przeszedł powiew młodości i idealizmu; rozbudziłem siły duchowe, pamięć o walce i sławie ludu niezłomnego, pracowitego, kochającego życie. „Rex" był reakcją na korupcję tamtych czasów. „Rex" był ruchem odnowy politycznej i sprawiedliwości społecznej. „Rex" był przede wszystkim płomiennym zrywem ku wielkości, wybuchem tysięcy dusz, które pragnęły oddychać, promienieć, wznieść się ponad nikczemność reżimu i epoki.

Na tym polegała moja walka do maja 1940 roku.

***

Druga wojna światowa, — którą przekląłem — zdruzgotała wszystko w Belgii, jak i wszędzie. Stare instytucje, doktryny waliły się jak zamki ze spróchniałego drewna, od dawna toczone przez robactwo.

„Rex" nie był w żaden sposób powiązany z triumfującą Trzecią Rzeszą ani z jej przywódcą, ani z jego partią, ani z którymkolwiek z jej wodzów czy propagandystów. „Rex" był ruchem na wskroś, narodowym, całkowicie niezależnym. Przewertowano wszystkie archiwa Trzeciej Rzeszy — nie zdołano w nich znaleźć nawet najmniejszego śladu jakiegokolwiek powiązania (bezpośredniego czy pośredniego) reksizmu z Hitlerem przed inwazją 1940 roku.

Nasze ręce były nieskalane, nasze serca były czyste, nasze umiłowanie ojczyzny: jasne i płomienne, wolne od wszelkich kompromisów.

Niemiecki atak nie spowodował, w naszym kraju, żadnego przewartościowania postaw.

Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent Belgów czy Francuzów w lipcu 1940 roku wojna była skończona; zwycięstwo Rzeszy było faktem, do którego zresztą stary demokratyczny i finansowy reżim pragnął jak najszybciej się dostosować!

Każdy, spośród miotających obelgi na Hitlera w 1939 roku, jak najszybciej rzucił się do stóp zwycięzcy w 1940 roku: szefowie największych partii lewicowych, magnaci finansowi, właściciele najpoważniejszych dzienników, masońscy ministrowie, były rząd — wszyscy błagali, oferowali, żebrali o jeden uśmiech, możliwość współpracy.

Czy należało ustąpić miejsca zdyskredytowanym działaczom starych partii, finansowym gangsterom, dla których jedyną ojczyzną jest złoto, albo łotrzykom bez talentu, bez dumy, gotowym wykonać najpodlejszą służalczą robotę, by tylko zaspokoić swą chciwość czy ambicję?

Problem był nie tylko patetyczny: był pilny. Niemcy wydawali się prawie wszystkim obserwatorom ostatecznymi triumfatorami. Trzeba było podjąć decyzję. Czy mogliśmy ze strachu przed odpowiedzialnością zdać nasz kraj na łaskę losu?

Zastanawiałem się przez wiele tygodni. I dopiero, kiedy zwróciłem się do Pałacu Królewskiego i otrzymałem opinię jak najbardziej przychylną, postanowiłem zgodzić się na wznowienie wydawania dziennika reksistowskiego „Pays reel"

Belgijska kolaboracja, podjęta pod koniec 1940 roku, przebiegała mimo wszystko w ciężkiej atmosferze. Oczywiście niemieckie władze okupacyjne darzyły dużo większym poważaniem kręgi kapitalistyczne, niż siły patriotyczne. Nikt nie był w stanie przewidzieć, co wymyślą Niemcy.

Król Belgów Leopold III1 chciał mieć jasność sytuacji i zdobyć precyzyjne informacje. Poprosił Hitlera o spotkanie. Otrzymał zgodę, lecz powrócił z Berchtesgaden z niczym — nic nie osiągnął, niczego nowego się nie dowiedział.

Stało się jasne, że nasz kraj będzie musiał poczekać na pokój. Lecz po jego zawarciu może być za późno. Musieliśmy zdobyć jeszcze przed zakończeniem konfliktu prawo do prowadzenia efektywnych negocjacji.

Jak osiągnąć taką pozycję?

Kolaboracja wewnątrz kraju była operacją powolnego inwestowania, codziennej, męczącej walki o wpływy, prowadzonej przeciwko ograniczonym urzędniczynom. Taka praca nie przyniesie żadnej chwały temu, kto ją podejmie, ale raczej go zdyskredytuje.

Nie chciałem wpaść w tę pułapkę. Szukałem, czekałem na coś innego. I to coś wybuchło zupełnie nagle: była to wojna 1941 roku przeciwko Sowietom.

Miałem w zasięgu ręki jedyną okazję, by zdobyć szacunek Rzeszy dzięki walce, cierpieniu i chwale.

W 1940 roku byliśmy pokonanymi, nasz król stał się zakładnikiem.

W 1941 roku niespodziewanie dano nam okazję, by stać się towarzyszami broni zwycięzców, całkowicie im równymi. Wszystko zależało od naszej odwagi. Mieliśmy nareszcie możliwość zdobycia chwalebnej pozycji, która pozwoliłaby nam w dniu reorganizacji

Europy wystąpić z wysoko podniesionym czołem w imieniu naszych bohaterów, w imieniu naszych poległych, w imieniu narodu, który złożył w darze swą krew.

Oczywiście, ruszając na wschodnie stepy chcieliśmy spełnić obowiązek Europejczyka i chrześcijanina. Ale, mówmy otwarcie — głosiliśmy to jasno i wyraźnie od pierwszego dnia walki — złożyliśmy ofiarę z naszej młodości przede wszystkim po to, by zapewnić przyszłość naszego narodu w łonie ocalonej Europy. To dla niego ginęły tysiące naszych towarzyszy. To dla niego tysiące ludzi walczyły: walczyły przez cztery lata i cierpiały przez cztery lata.

Rzesza przegrała wojnę.

Ale równie dobrze mogła ją wygrać. Do 1945 roku zwycięstwo Hitlera było możliwe. Gdyby Hitler wygrał, uznałby, jestem tego pewien, prawo naszego narodu do życia i budowania swej potęgi, prawo, które zdobyły dla Belgii w trudzie i mozole tysiące naszych ochotników.

Potrzebowali dwóch lat ciężkiej walki, by przyciągnąć uwagę Rzeszy. W 1941 roku belgijski legion antybolszewicki Walonia nie był jeszcze zauważany. Nasi żołnierze musieli wielokrotnie ponawiać akty odwagi, sto razy ryzykować własnym życiem, zanim wznieśli imię swej ojczyzny do poziomu legendy. W 1943 roku nasz ochotniczy legion zasłynął na całym Froncie Wschodnim dzięki swemu idealizmowi i niezwykłej odwadze. W roku 1944 osiągnął szczyt sławy, podczas odysei czerkaskiej. Naród niemiecki, bardziej niż jakikolwiek inny, jest wrażliwy na żołnierską chwałę.

***

Nasza postawa moralna okazała się wyjątkowa, o wiele wyższa niż jakiegokolwiek innego narodu pod okupacją.

Tamtego roku spotkałem się z Hitlerem dwa razy. Były to spotkania żołnierzy, ale jasno mi pokazały, że wygraliśmy partię. Führer, mocno ściskając moją rękę w swych dłoniach w chwili pożegnania powiedział do mnie z uczuciem: „Gdybym miał syna, chciałbym, żeby był taki jak pan". Jak, po wszystkich naszych bitwach, odmówić mojej ojczyźnie prawa do honorowego życia? Marzenie naszych ochotników zostało osiągnięte: w przypadku triumfu Niemców, mieli gwarancję odrodzenia i odbudowy potęgi swego narodu. Zwycięstwo Aliantów sprawiło, że niezwykły wysiłek czterech lat wojny, poświęcenie poległych, cierpienia tych, którzy przeżyli, okazały się chwilowo niepotrzebne.

***

Po klęsce cały świat szydził z pokonanych. Nasi żołnierze, ranni, inwalidzi zostali skazani na śmierć lub pozamykani w obozach i w najcięższych więzieniach. Niczego nie uszanowano ani żołnierskiego honoru, ani naszych rodziców, ani naszych domów.

Chwała jednak nigdy nie jest daremna. Wartości zdobyte w bólu i poświeceniu są silniejsze niż nienawiść i śmierć. I tak jak słońce odradzające się po głębokiej nocy, wcześniej czy później rozkwitną na nowo.

Przyszłość pójdzie dalej niż ta rehabilitacja. Nie tylko złoży hołd bohaterstwu żołnierzy z Frontu Wschodniego Drugiej Wojny Światowej. Lecz również przyzna, że mieli rację; że mieli rację w sensie negatywnym, bo bolszewizm jest końcem wszelkich wartości; że mieli rację w sensie pozytywnym, bo Europa Zjednoczona, dla której walczyli, jest jedyną możliwością przeżycia — i być może ostatnią — starego, wspaniałego kontynentu, przystani łagodności i ludzkiego zapału, kontynentu, który jednak został podzielony, rozdrobniony, śmiertelnie rozdarty...

Być może nadejdzie dzień, w którym pożałujemy, że obrońcy i twórcy Europy ponieśli w 1945 roku porażkę.

A na razie opowiedzmy prawdziwymi słowami o ich epopei, o tym, jak walczyli, jakie cierpienia znosiły ich ciała, jak gorące były ich serca. Poprzez opowieść o belgijskich ochotnikach — jednostce jednej z wielu — na nowo odżyje cały front rosyjski, słoneczne dni wielkich zwycięstw i jeszcze bardziej poruszające dni wielkich klęsk, klęsk, które narzucała materia, a których umysł nie chciał zaakceptować.

Tam, na bezkresnych stepach żyli nasi ludzie.

Czytelnik, przyjaciel czy wróg, przeżyje ich wskrzeszenie, ponieważ żyjemy w czasach, kiedy trzeba długo szukać, aby znaleźć prawdziwych mężczyzn, a nasi żołnierze byli prawdziwi do szpiku kości.

L. D.

***

Leon Degrelle

Urodzony 15 czerwca 1906 w Bouillon w rodzinie o tradycjach jezuickich. W latach dwudziestych pod wpływem teoretyka francuskiego nacjonalizmu Charlesa Maurrasa, wstąpił do prawicowej Action Francaise. Wydawca i publicysta. W 1930 roku założył w Walonii katolicki, radykalno-narodowy ruch: Christus Rex, a następnie Reksistowski Ruch Ludowy.

Współtwórca Legionu Ochotniczego „Walonia", przeszedł w nim drogę od szeregowca do porucznika (maj 1942) i na koniec SS-Oberführera (sierpień 1944). Jako dowódca „Walonii" od stycznia 1944 był najmłodszym dowódcą wielkiej jednostki w całych siłach zbrojnych III Rzeszy. W roku 1945 planowano powierzenie mu dowództwa Ochotniczego Korpusu SS „West" (Zachód). Podczas kontrofensywy w Ardenach był pełnomocnikiem ds. zajętych terenów belgijskich.

W maju 1942 r. został odznaczony Krzyżem Żelaznym, a następnie 20 lutego 1944 roku po wydarciu się z kotła czerkaskiego, Krzyżem Rycerskim — osobiście przez Hitlera. Następnie 27 sierpnia tegoż roku Liśćmi Dębowymi do Krzyża Rycerskiego. Odznaczenie to odebrał w Kwaterze Głównej Führera dopiero w październiku. Uznany przez sąd belgijski in absentia winnym zbrodni stanu i skazany na śmierć.

8 maja 1945 r., po kapitulacji III Rzeszy, przedostał się samolotem do Hiszpanii, gdzie uzyskał azyl polityczny. Po krótkim pobycie w Argentynie, powrócił do Madrytu, gdzie w 1973 r. udzielił słynnego wywiadu telewizji holenderskiej, w którym uznał Hitlera za największego męża stanu naszych czasów i podtrzymał wszystkie swoje wybory ideowe.

Zmarł w nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1994 r. Obok „Frontu Wschodniego" {Front de 1'Est 1941-45, wydanie oryginalne ukazało się w 1969 r.), tłumaczonego m.in. na niemiecki, włoski, hiszpański i holenderski, opublikował kilkadziesiąt innych pozycji publicystycznych, a także wspomnieniowych (w tym La campagne de Russie 1941-45, wyd. 1948, nieco inną wersję niniejszego pamiętnika) i historycznych oraz zbiór wierszy. Kolportaż jego książek w Belgii był prawnie zabroniony.

Dywizja „Walonia"

Kolejno: w składzie Wermachtu, jako Legion Waloński (Wallonische Legion/Corps Franc Wallonie) i 373 Waloński Batalion Piechoty; w składzie Waffen SS, jako 5 Brygada/Brygada Szturmowa SS (SS- Freiwiligen Brigade/Sturmbrigade/La Brigade dAssault) „Wallonien" i 28 Ochotnicza Dywizja Grenadierów Pancernych SS (28 SS- Freiwilligen Panzergrenadier Division) „Wallonien".

Jednostka składała się z Walonów i reksistów. W ciągu 4 lat przewinęło się przez nią ok. 8 tys. żołnierzy, w tym ochotników walońskich (z których poległo 2,5 tys.). W ostatnim okresie wojny składała się nominalnie z 3 pułków grenadierów (69, 70, 71) oraz kompanii przeciwpancernej. Dowódcami byli: SS-Standartenführer Lucien Lippert i SS-Hauptsturmführer (następnie Oberführer) Leon Degrelle.

Żołnierze dywizji nosili typowe mundury Waffen SS; wyróżnikami były krzyż burgundzki — na patkach, takiż krzyż burgundzki na białym tle, względnie tarcza z barwami narodowymi Belgii — czarnym, żółtym i czerwonym oraz napisem „Wallonie", a także nieregulaminowa opaska z napisem „Wallonien" lub „Wallonie" — na rękawach mundurów. Weterani 373 Batalionu mieli prawo do symbolu szarotki — odznaki strzelców górskich.

***

Posłowie 

Jest to książka niezwykła. Niezwykłym człowiekiem był także jej autor. Radykalnie prawicowy działacz polityczny i ideowy ochotnik w wojnie z nienawistnym mu bolszewizmem. Szeregowy żołnierz frontu wschodniego, wyróżniony wszystkimi możliwymi odznaczeniami bojowymi, awansowany, jako dowódca brygady/dywizji „Walonia" aż do stopnia generalskiego. Skazany w ojczyźnie na śmierć in absentia, po wojnie — polityczny azylant. Wtedy z ulubieńca historii stał się jej bękartem. Ponieważ w dobrym towarzystwie nie mówi się o wyklętym potomstwie z nieprawego łoża, najważniejsza książka Degrelle' a została świadomie zapomniana.

Tymczasem samo już tylko przedstawienie wojny na Wschodzie w optyce niemieckiej, zasługuje, zwłaszcza u polskiego czytelnika, na szczególną uwagę. Mając pod ręką w każdej większej bibliotece setki tomów: od memuarów Żukowa, Koniewa, Rokossowskiego i dziesiątków innych sowieckich marszałków i generałów — po powieści Beka, Niekrasowa czy Simonowa, a w filmotece dziesiątki obrazów — od gigantycznych epopei w rodzaju „Upadku Berlina" czy „Wyzwolenia", po kameralne, dodajmy, świetne filmy, takie jak: „Ballada o żołnierzu", czy niezapomniany „Żenią, Żenieczka i katiusza". Chowany i wychowany na rodzimych „Jarzębinach czerwonych" czy „Czterech pancernych", polski odbiorca przez lata nie miał prawa i możliwości audiatur et altera pars.

Działania, racje i motywy Niemców i ich sojuszników przedstawiano w czasach PRL-u w sposób wybiórczy i skrajnie propagandowy. Co prawda w ostatnich latach pojawiło się wiele przekładów i filmów z hitami: „Stalingrad" i „Wróg u bram", weryfikujących ten jednostronny obraz, ale co by o nich nie powiedzieć, naznaczone były kompleksami klęski, winy i kary.

Wspomnienia Leona Degrelle'a stanowią na tym tle nową, jakość. Jest to, bowiem spowiedź ideowca, który z niczego się nie tłumaczy i nie poczuwa się do konieczności ekspiacji za swe uczynki, a jeżeli czegoś żałuje, to jedynie klęski sprawy, o która walczył. Nie była ona sprawą Polaków. Ale też adwokatami naszych interesów na pewno nie byli sowieccy politrucy i enkawudziści, których książki nie wzbudzają do dzisiaj, u najbardziej zaciekłych rodzimych anty komunistów: ani oburzenia, ani nawet zgorszenia. Wojna na Wschodzie była morderczym starciem dwu równie zbrodniczych totalitaryzmów: stalinowskiego i hitlerowskiego. Polacy mający z obydwoma swoje porachunki, zostali wplątani w ów konflikt od samego początku, nie z własnej woli, walcząc na frontach w mundurach równie dobrze sowieckich, jak i niemieckich. Wielu z nich, którzy pojawili się na tej wojnie w roku 1943 już w polskich uniformach, wołałoby nie przysięgać wierności Związkowi Sowieckiemu, walczyć pod innym dowództwem i w rogatywkach z innymi orzełkami.

Książka Degrelle ma niezwykłą wagę, nie tylko dokumentacyjną.

Jest jednym z najbardziej wstrząsających opisów wojny, jakie zna światowa literatura. Wielki samorodny talent autora powoduje, że przy lekturze stają przed oczami płótna flamandzkich mistrzów i „Okropności wojny" Goyi.

Nasuwają się też nieodłączne konotacje literackie z „Wojną i pokojem" hrabiego Tołstoja w jej najlepszych batalistycznych fragmentach, pamiętnikami hrabiego de Segura o odwrocie z Rosji w 1812 roku, „Podrożą do kresu nocy" Celinę'a i wojennymi reportażami Malapartego.

Degrelle pisał swoje wspomnienia krótko po klęsce. Miały pełnić rolę manifestu i mowy obrończej dla niego i jego bohaterskich żołnierzy, postawionych, dzięki sowieckiej manipulacji bez prawa do jakiegokolwiek adwokata, pod pręgierzem liberalnej opinii świata zachodniego i jego sprawnie działającego aparatu sądowniczego. Taki zamysł autora spowodował, że nadał im, na przekór historii, formę epickiej opowieści o walce dobra (europejskiej cywilizacji) ze złem (azjatyckimi watahami bolszewików). Widać to, gdy pisze z nienawiścią i pogardą o wrogach — zdziczałych hordach Mongołów, Kałmuków itp. i heroizuje własnych żołnierzy — niezwyciężonych Walonów i ich promiennych niemieckich sojuszników z runicznymi błyskawicami na patkach kołnierzy.

W taką dychotomię naprawdę nie wierzy jednak sam — cywilni Ukraińcy, czy mieszkańcy Kaukazu, z którymi stykał się po swojej stronie frontu, są, bowiem odmalowani w najbardziej pastelowych barwach, podczas gdy ich ojcowie, bracia i synowie, przebrani w sowieckie mundury, zamieniają się tym samym w najnikczemniejsze i najobrzydliwsze monstra.

Tak bywa jednak tylko w bajkach. Odrzuciwszy tolkienowską warstwę narracji, pozostaje nagi opis wojny, Degrelle-żołnierz gloryfikuje ją, jako kuźnię najbardziej elementarnych wartości. Degrelle-pisarz relacjonuje w turpistycznej tonacji jej bieg — toczonej ponad ludzkie możliwości w najbardziej nieludzkich warunkach.

Na zderzeniu tych dwóch postaw — zaangażowanego uczestnika i beznamiętnego obserwatora-portrecisty — polega wielkość tej książki, która zostałaby z pewnością obsypana najwyższymi literackimi trofeami z należną jej literacką Nagrodą Nobla, gdyby tylko posiadała słuszne konotacje ideowe. Świat jednak dążąc od lat pod amerykańskim przewodem do politycznej poprawności zawsze był po stronie zwycięskich batalionów...

Paweł Wieczorkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.