piątek, 26 kwietnia 2024

Jak słodko płakać na Love Story

 

Co znaczy sztuka filmowa, przekonałem się dopiero, gdy na seansie Love Story posłyszałem dwa rzędy za sobą już nie chlipanie – to donosiło się zewsząd – ale wręcz spazmy któregoś z widzów. Na ekranie Ali MacGraw umierała tak estetycznie, że wolałem się niedyskretnie obejrzeć: spazmowała pani koło trzydziestki. Jeszcze parę minut zbiorowego wycierania nosów i film się skończył; pani koło trzydziestki przepychała się do wyjścia, dosłownie promieniejąc. Dawno sobie tak nie użyła...

Dlaczego właściwie na Love Story tak przyjemnie się płacze? Chyba nie wystarczy odpowiedzieć, że tak samo płacze się na każdym melodramacie; prymitywne wyjaśnienia socjologiczne, które bezustannie powtarzają nasi krytycy filmowi (myślę tu przede wszystkim o tezie, jakoby sukces utworu wynikał z przesycenia współczesnego świata „seksem” i wynikającego stąd zapotrzebowania na model „romantycznej miłości” – rzeczywiście, nasze społeczeństwo ma seksu aż po dziurki w nosie...), również nie oddają całej prawdy. Fakt, że autorzy filmu utrafili w samo centrum powszechnych potrzeb, daje się natomiast wytłumaczyć w inny sposób. Świat Love Story jest mianowicie światem, który mimo najcięższych katastrof nigdy nie „wypada z formy” (żeby już, naśladując oczytaną bohaterkę filmu, zacytować Szekspira); wszelkie naruszenie istniejącego porządku rzeczy potrafi tu się w przedziwny sposób doskonale pogodzić z natychmiastowym powrotem do tego porządku. Dlatego to tak słodko jest płakać na Love Story: płacz ten nie jest bowiem podszyty jakimkolwiek niepokojem, który wytrąciłby nas z naszego dobrego samopoczucia. 

Mówiąc o naruszeniu porządku rzeczy i powrocie do tego porządku, uogólniam oczywiście kilka różnych problemów. Chodzić więc może na przykład o porządek estetyczny. Świat Love Story dzięki wszystkiemu, co składa się na język filmu – montażowi, zdjęciom, muzyce itd. – dąży do tego, aby być przede wszystkim światem  ł a d n y m.  W tej sytuacji dramatyczna katastrofa, jaką jest śmierć bohaterki, stanowiła szansę przełamania tego estetycznego porządku: wiadomo, że śmierć, agonia ładna raczej nie jest i nawet bez przesadnego naturalizmu można było osiągnąć tu efekt zakłócenia estetycznej normy. Ale Love Story nie miała być tragedią. Miała być melodramatem. Dlatego bohaterka zapada na białaczkę, a nie na raka (czy choćby na gruźlicę, jak Dama Kameliowa...), dzięki czemu nawet na łożu śmierci wygląda estetycznie i schludnie, zaś sama agonia obywa się bez rozmaitych nieprzyjemnych atrybutów. 

Dalej, chodzić może również o porządek – proszę się nie śmiać – metafizyczny. Śmierć kogoś bliskiego, i to w tak młodym wieku, mogłaby w innym filmie – utrzymywanym w innej, niemelodramatycznej konwencji – skłonić i bohatera, i odbiorcę do pewnych refleksji na tematy, jak to się mówi, zasadnicze: na temat życia i śmierci, sensu ludzkiego bytowania na ziemi, roli ślepego przypadku i nieuchronności przeznaczenia itd., itd. Film rozwiązuje te zagadnienia w sposób genialnie prosty: metodą węzła gordyjskiego. Pomijam już fakt, że nie bez powodu para głównych bohaterów kilkakrotnie podkreśla swój ateizm, który nie tylko uwalnia ich od liturgicznych kłopotów przy ślubie (ona wywodzi się wszak z rodziny katolickiej, on – z protestanckiej), ale zwalnia również z wszelkich refleksji na temat boskiej sprawiedliwości, ładu tego świata itp. rozterek. Bardziej zdumiewające jest to, że w gruncie rzeczy ani umierająca bohaterka, ani nieszczęśliwy bohater nie mają pretensji do losu: jest, jak jest – zdają się mówić – skoro już nas to nieszczęście spotkało, to trzymajmy się dzielnie. W pewnym sensie wykracza to poza granice psychologicznego prawdopodobieństwa. Umierająca dwudziestoczteroletnia dziewczyna „trzyma się”, żeby nie zrobić przykrości mężowi; ten „trzyma się”, żeby nie zrobić jej przykrości; jej ojciec także się „trzyma”, żeby nie robić przykrości im obojgu; a wszyscy razem „trzymają się” również i po to, żeby nie robić przykrości widzom. Desperackie wybuchy rozpaczy na ekranie sprawiłyby bowiem, że płakałoby się może rzęsiściej, ale nie tak przyjemnie. Bohater, który umie pogodzić się z losem, nie przyprawia nas o metafizyczny niepokój. 

Dążenie do natychmiastowego rekonstruowania zakłóconego porządku widoczne jest wreszcie – i to może najwyraźniej – w samej fabule utworu. Czy Love Story jest – jak by się mogło na pierwszy rzut oka zdawać – filmem opartym na konflikcie? Sądzę, że jest wręcz przeciwnie. Konflikt, w jakiejkolwiek formie tu występuje, przeradza się zawsze – i to na ogół dość szybko – w zgodę i stabilizację; służy jak gdyby tylko uwydatnieniu faktu, że od niezgody i sporu zawsze lepsza jest harmonia. Początkowo szorstki i nieprzyjazny stosunek do siebie obojga młodych błyskawicznie przeobraża się w sympatię, a później w miłość; konfliktu między miłością a obowiązkami w ogóle nie ma, gdyż bohater kończy studia z wyróżnieniem; fakt ten pozwala mu uzyskać doskonałą posadę, a więc również kłopoty materialne nikną jak ręką odjął; jednocześnie konflikt najważniejszy – ojca z synem – staje się w ten sposób przynajmniej po części bezprzedmiotowy, gdyż syn z niesfornego buntownika staje się szanowanym adwokatem, za co tatuś mógłby go tylko pochwalić. Nawet śmierć bohaterki, pozornie burząca ład tego ustabilizowanego świata, w gruncie rzeczy go wzmacnia: możemy być pewni, że Oliver Barrett IV, jak ordynat Michorowski, po śmierci ukochanej powróci na łono rodziny. 

Love Story, ta maszynka do wyciskania łez funkcjonująca tak doskonale i sprawnie (ja sam nie płakałem właściwie tylko z przypadkowych, osobistych względów: bohaterka wydawała mi się mianowicie tak wyjątkowo antypatyczna, że jej chorobę i śmierć przyjąłem, wstyd się przyznać, z rodzajem Schadenfreude), ma jedną wartość niezaprzeczalną: dydaktyczną. Uczy, że sentymentalizm[1] nigdy jeszcze nie zburzył Bastylii; że dążność do zachowania istniejącego stanu rzeczy jest jego właściwą naturą. Chyba że oprócz woreczków łzowych w grę wchodzą również zwoje mózgowe: ale wtedy mamy już do czynienia z zasadniczo innym typem sztuki.

Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej.

Stanisław Barańczak 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.