piątek, 26 kwietnia 2024

Szkic do portretu Jana Ciszewskiego

 

Kto to jest Jan Ciszewski, wiedzą doskonale nawet ludzie, którym Homer myli się z homarem; co nie powinno zresztą dziwić, bo w kształtowaniu świadomości współczesnego Polaka Jan Ciszewski odgrywa rolę niepomiernie ważniejszą niż Homer. Przypuszczam jednak, że nie każdy z wielbicieli tego sprawozdawcy sportowego potrafiłby skonstruować poprawną definicję zjawiska zwanego „Jan Ciszewski”. Oto ona: Jan Ciszewski to człowiek w każdych okolicznościach mówiący nam właśnie te rzeczy, które pragnęlibyśmy usłyszeć.

Proszę zauważyć, że definicja ta odpowiada nie tylko na pytanie „kto to jest Jan Ciszewski?”, ale również: „za co kochamy Jana Ciszewskiego?”. Wbrew pozorom sprawozdawca sportowy osiąga prawdziwą popularność rzadko i z dużym trudem. Nawet wtedy, gdy – jak u nas – nie ma zbyt wielkiej konkurencji. Słucha go wprawdzie dobre kilkanaście milionów ludzi, ale im większa liczba słuchaczy, tym trudniej zdobyć sobie jej jednomyślne uznanie czy choćby sympatię. Potrzebna tu nie tylko stuprocentowa fachowość, znajomość danej dyscypliny sportu, szybki refleks i umiejętność improwizacji; gdyby sprawozdawca dysponował tymi tylko przymiotami, wystarczyłyby mu one jedynie na samą czynność informowania czy wyjaśniania, co dzieje się na boisku. Zbiorowość kibiców żąda od sprawozdawcy czegoś więcej: zdolności współprzeżywania. Widowisko sportowe wyzwala we wszystkich kibicach, od śmieciarza do profesora uniwersytetu, te same emocje, i w tym sensie ma wobec społeczeństwa funkcję integrującą. Ale czujemy się podwójnie pokrzepieni uczestnictwem w zbiorowej emocji, kiedy ktoś do tego powołany daje jej – w imieniu nas wszystkich – wyraz.

I w tym momencie Jan Ciszewski okazuje się niezastąpiony. Ciekawe, że właściwie pod każdym innym względem kibice – w każdym razie ci bardziej krytycznie nastawieni – mają do niego rozliczne pretensje. Ktoś więc zauważa, że Jan Ciszewski jest chwilami na bakier ze znajomością pewnych przepisów (krytykowano go parokrotnie za błędy merytoryczne w sprawozdaniach z meczów hokejowych); legendarne są jego lapsusy językowe, przytrafiające się oczywiście każdemu sprawozdawcy, ale w wykonaniu Ciszewskiego wręcz rozczulające (na przykład słynne „U Gadochy raził brak lewej nogi” albo westchnienie nadziei po przegranym meczu hokejowym: „Może i nad naszymi lodowiskami zaświeci cieplejsze słońce”), czy pewne stereotypy frazeologiczne, w zasadzie poprawne, ale używane tak często, że zaczynają już śmieszyć (swoją drogą nader interesującym zjawiskiem z dziedziny socjologii języka jest przesiąkanie tych metaforycznych powiedzonek bezpośrednio do języka kibiców, którzy używają ich już w skrótowej formie; jeśli na przykład na trybunach usłyszymy okrzyk „Jak bumerang!”, musimy wiedzieć, że mamy do czynienia ze szczątkiem typowego zwrotu Ciszewskiego: „Piłka jak bumerang wraca na pole karne”). Wszelkie pretensje jednak milkną, gdy rozpoczyna się jakiś Wielki Mecz, mecz o Wielką Stawkę, mecz będący Sprawą Honoru i Kwestią Życia i Śmierci. Oto piłka mija o centymetry naszą bramkę i już Jan Ciszewski zemocjonowanym głosem zwierza nam się, że ciarki mu przeszły po plecach. Oto brutalny Anglik (Holender, Bułgar itd.) przewraca któregoś z Naszych Chłopców i już Jan Ciszewski wykrzykuje, że Anglicy (Holendrzy, Bułgarzy itd.) grają za ostro. Oto któryś z Naszych Chłopców przewraca Anglika (Holendra itd.), a Jan Ciszewski stwierdza, że Nasi Chłopcy grają ostro, ale w ramach przepisów, bo taka jest nowoczesna piłka nożna, natomiast przeciwnik mógłby przestać wić się „na murawie”, bo takie udawanie tylko przedłuża grę. Oto sędzia dyktuje rzut karny przeciwko nam, a w rozedrganym głosie Jana Ciszewskiego pobrzmiewają tony oburzenia wobec międzynarodowego spisku. Oto Nasi Chłopcy wygrywają Wielki Mecz i wołanie Jana Ciszewskiego „Proszę państwa, POLSKA!!! POLSKA!!!” brzmi w naszych uszach jak Te Deum, Warszawianka i hymn narodowy śpiewane jednocześnie przez trzy chóry serafinów. I jak nie kochać Jana Ciszewskiego?

Jest on w podobnych sytuacjach naprawdę niezastąpiony i nie do podrobienia. Znamienne jest na przykład, że popularność innego gwiazdora sprawozdawców, Bohdana Tomaszewskiego, bierze się z zupełnie innego źródła. Mówiąc językiem Edgara Morina, należałoby powiedzieć, że w stosunku publiczności do Tomaszewskiego przeważa moment projekcji, w stosunku do Ciszewskiego – moment identyfikacji. Tomaszewski imponuje, Ciszewski jest jednym z nas. Pierwszy jest sprawozdawcą „arystokratycznym”, drugi – „plebejskim” (co zresztą wiąże się z charakterem dyscyplin sportu, które obu interesują; w pierwszym wypadku lekkoatletyka i tenis, w drugim – piłka nożna, hokej i żużel). Różnica widoczna jest nawet w sylwetce i sposobie ubierania się, nie mówiąc o typie głosu i stylu wypowiedzi. Jeśli w komentarzach Tomaszewskiego literacka metaforyka – jakkolwiek napuszona nieraz i przesadnie rozbudowana – nie razi, wydaje się czymś na swoim miejscu, o tyle w wydaniu Ciszewskiego sprawia wrażenie czegoś wyraźnie doczepionego i niezręcznego: ważna jest tu bowiem nie intelektualno-estetyczna refleksja, ale „naga” emocja.

I to emocja szczególnego rodzaju. Emocja właśnie zbiorowa, integrująca społeczność kibiców – ale integrująca, paradoksalnie, dzięki dokonaniu podziału: na „swoich” i „obcych”, Naszych Chłopców i przeciwników. Oczywiście, Jan Ciszewski zdaje sobie sprawę jako doświadczony komentator, że jego wypowiedź powinna spełniać również pewne przeciwstawne funkcje: nie tyle podniecać, ile mitygować namiętności kibiców, przynajmniej w tych sytuacjach, w których mogłyby one przejść w jawny szowinizm. W przypadku niekorzystnego dla nas orzeczenia sędziego na przykład rzadko kiedy mówi nasz sprawozdawca o spisku międzynarodowym i tym podobnych brzydkich rzeczach: na ogół zadowala się stwierdzeniem: „No cóż, sędzia widocznie widział lepiej”. Ileż jednak krwawej ironii pobrzmiewa w tym zdaniu!... Tak, sport dawno przestał być zabawą dla estetów i pięknoduchów; stał się natomiast kanałem dla nieszkodliwego (czy jednak naprawdę tak całkiem nieszkodliwego?) wyładowywania emocji społeczeństwa, które potrzebuje przeciwnika i zwycięstwa (choćby „moralnego”) nad nim, aby utwierdzić się w swej spoistości i jedności duchowej. I dlatego to Jan Ciszewski, a nie Bohdan Tomaszewski, jest Homerem naszych czasów.

Barańczak

Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.