sobota, 1 kwietnia 2023

Mowa i santo silenzio

 Tym, czego - jak stwierdził ojciec John - święty Benedykt naprawdę nie lubił, było gadulstwo. Jak dodał mój rozmówca, nie lubił go zresztą żaden z Ojców Kościoła, dodając, że już w Biblii możemy przeczytać, iż „mądry daje się poznać w kilku słowach". Jak radził Benedykt, ze względu na milczenie „powinniśmy się niekiedy powstrzymywać od mówienia rzeczy dobrych". Człowiek może bowiem dojrzewać wyłącznie wówczas, gdy nauczy się unikać wypowiadania zbędnych słów.

  W klasztorze, w którym mieszkał ojciec John, nie było tele­wizora. Zakonnik mógł zatem nie zdawać sobie do końca sprawy z tego, że w dzisiejszym świecie na wszystkich kanałach telewi­zyjnych kwitnie bezprecedensowa w całej historii ludzkości kul­tura gadulstwa. Zamieniliśmy noc w dzień, by również w czasie przeznaczonym na spoczynek strzępić sobie języki w nieprze­rwanej paplaninie. Codziennie wycina się olbrzymie połacie lasów, aby wytwarzać produkty drukarskie, zawierające wyłącz­nie dyrdymały. „Nasza epoka jest najbardziej gadatliwym okre­sem w historii świata" - twierdzi francuski pisarz Manes Sperber, dodając, że wyraża się ona „nieprzerwanie w milionach wypowiedzi, mimo to jednak nigdy nie dochodzi do głosu".

  Gość w klasztorze szybko zda sobie sprawę z własnego gadulstwa. Zauważy, jak łatwo sarkastyczne, cyniczne i z pozoru błyskotliwe słowa prowadzić mogą do nieporozumień i przy­krych sytuacji. Spostrzeże, że pełne „luzu" wypowiedzi stawiają często w złym świetle samego ich autora. Jest tak być może dla­tego, że słowa kogoś, kto używa ich mało, mają zupełnie inną wagę. W zestawieniu z potokiem słów, płynących z ust innych, nabierają one na powrót swej pierwotnej wartości. To tak, jak gdyby ktoś dokonał reformy własnego języka, wyrzucając z niego wszystkie niepotrzebne wyrazy.
  Mówienie to - jak zauważył ojciec John - czynność szcze­gólna. Aby kogoś poznać, trzeba go uważnie słuchać. Poprzez to, co się mówi, człowiek ukazuje swój charakter, wewnętrzną postawę i stan ducha. Nikt nie powinien mówić: „Tak tylko sobie powiedziałem" Nasze słowa zdradzają cechy naszej duszy - cza­sem to, że jest ona nieszczęśliwa. Jak twierdził mój rozmówca, jeden człowiek lubi zwracać na siebie uwagę swym ekstrawa­ganckim strojem, a drugi oryginalnym sposobem wysławiania się. Niektórzy są aroganccy i bezczelni, napawają się uwielbie­niem dla siebie samych i pogardą dla innych. Inni odczuwają miłą ekscytację i radość z cudzego nieszczęścia, widząc, że drugi człowiek jest w tarapatach. Jeszcze inni, powodowani ślepym egoizmem, uznają za dobre tylko to, co jest przyjemne dla nich, a za złe to, czego sami nie cierpią. Paple i gaduły, które nikomu nie pozwalają dojść do słowa, można podejrzewać z kolei o ego­centryzm, powierzchowność i chwalipięctwo.

  - Jest paradoksem - zauważył ojciec - że wiele osób mówi tak dużo tylko dlatego, że nie są w stanie znieść pustki, która w nich panuje. Byłoby naprawdę lepiej, gdyby się w takiej sytu­acji milczało. Gdy bowiem słowo opuści czyjeś usta, nikt już nie ma nad nim władzy.
  A przecież - jak dowiedziałem się od mojego rozmówcy -istnieje taki sposób mówienia, który oddziałuje destrukcyjnie nie tylko na słuchaczy, lecz również na samego mówiącego. Tych pierwszych pusta paplanina męczy bowiem jedynie przez pewien czas, ale w wypowiadającym słowa zagnieżdża się, opanowuje jego myśli i ostatecznie zaczyna wpływać również na zachowa­nie. Nie chodzi tylko o to, że ktoś, kto bez przerwy trajkocze, nie potrafi słuchać innych. Słowa posiadają olbrzymią moc. Roz­brzmiewają w naszym wnętrzu i przenikają do naszej świado­mości. Są słowa, które potrafią przebijać serce niczym sztylet. Uszczypliwe uwagi mogą do głębi zranić drugą osobę i wytrącić ją z równowagi. Najgorszym rodzajem zniewagi jest zniewaga, której ktoś dopuszcza się wobec innych za pomocą słów. „Trzy czwarte grzechów zniknęłoby z tego świata - powiedział kiedyś święty Franciszek Salezy - gdyby nie było grzechów języka".
  Zgodnie z programem szkoły mnichów, każda wypowiedź powinna spełniać trzy kryteria: prawdy, dobra i konieczności. Można w tym kontekście przytoczyć pewną piękną historię o Sokratesie. Do wielkiego filozofa przybiegł raz wzburzony sąsiad, który już z daleka zawołał: „Słuchaj, Sokratesie, muszę ci koniecznie powiedzieć, że twój przyjaciel..." Sokrates z miej­sca przerwał przybyszowi, pytając go, czy przesiał swą histo­rię przez trzy sita: sito prawdy, sito dobra i sito konieczności. Potem mędrzec uśmiechnął się i dodał: „Jeżeli to, co chcesz mi opowiedzieć, nie jest ani prawdziwe, ani dobre, ani konieczne, zapomnij o tym i nie zadręczaj tym ani mnie, ani siebie".

  Sztukę monastycznego milczenia święty Benedykt - wie­dząc, jak trudne jest to wymaganie - umieścił bardzo wysoko, bo na przedostatnim stopniu swej drabiny pokory. Na tym stopniu - nauczał - „mnich, nawet gdy otworzy usta, mówi powoli i bez śmiechu, pokornie i z powagą, niewiele, ale w sposób przemy­ślany i nie nazbyt krzykliwie, bo jest napisane: Mądry daje się poznać w kilku słowach".

  Nie wolno jednak również - jak mówił ojciec John - zawsze gardzić mówieniem. Mój rozmówca podkreślił, że czasem nie-wypowiedzenie właściwego słowa we właściwym czasie może okazać się tragiczne w skutkach. „Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja" - te słowa, wypowiadane podczas mszy świętej, mają stanowić nie tylko prośbę do Boga, lecz także zale­cenie dotyczące zachowania wobec innych ludzi.
  - Nie wszystkie problemy rozwiążemy poprzez milczenie. Gdy odczuwamy ból, staje się on znośniejszy, kiedy pozwalamy sobie na jęk. Ktoś, kogo dotyka lęk i rozpacz, powinien móc je czasem głośno z siebie wykrzyczeć, tak jak to uczynił Hiob, czło­wiek, który wobec milczącego na pozór Boga wyrzucił z siebie w przerażającym krzyku całe swoje cierpienie i gniew. W osta­tecznym rozrachunku to właśnie dzięki temu był on w stanie przezwyciężyć swą tragiczną sytuację i zacząć od nowa.

  W tym momencie ojciec John stwierdził, że zamiast dalej mówić o milczeniu, lepiej zacząć je teraz po prostu praktyko­wać. Co powiedziawszy, pożegnał się ze mną.

Santo silenzio

Pogrążyliśmy się na pewien czas w - jak to określają Włosi - santo silenzio, świętej ciszy. Odmawialiśmy wraz z innymi modlitwy Liturgii Godzin, spożywaliśmy w milczeniu posiłki, a potem odpoczywaliśmy.

   Wcześniej, w czasie moich rozmów z ojcem Johnem, stale zwracał moją uwagę fakt, że mnich, próbując wyjaśnić jakieś zagadnienia życia duchowego, nie wykonywał zazwyczaj żad­nych gestów czy ruchów dłonią, a co najwyżej kładł rękę na poręczy swego krzesła. Wyglądał wówczas bardzo młodo. Czę­sto siedział niemal w całkowitym bezruchu, patrząc przez okno lub skupiając wzrok na jakimś niedostrzegalnym dla mnie punkcie w pomieszczeniu, tak jakby potrafił samym tylko wysiłkiem ducha przywołać z niewidzialnej głębi odpowiedzi.

  Nigdy nie zdarzało się, by zaprzeczył czemuś, co mówi druga osoba, choćby uważał jej słowa za niedelikatne i raniące innych.

  Być może była to tylko zasada o charakterze profilaktycznym, mająca na celu zapobieganie niepotrzebnym kłótniom i bezuży­tecznym dyskusjom. Jeżeli uważał, że roztropnie będzie wyra­zić swą odmienną opinię w jakiejś kwestii, to czynił to w spo­sób bardzo uprzejmy. Nigdy nie miało się poczucia, że chce coś komuś narzucić. Nie dodawał też nigdy niczego od siebie, chyba że uznawał to za konieczne. Trzeba było samemu zadawać mu pytania. Odniosłem wrażenie, że i to stanowiło element szkoły mnichów. Tam bowiem, gdzie nie ma pytań, nie ma też - jak się mówi - odpowiedzi.

   Cisza i milczenie mogą pomóc ludziom wrócić do równo­wagi zaburzonej przez krzykliwość i pęd naszej epoki oraz odna­leźć własne centrum. Stanowią one jednak również drogę do doświadczenia innej rzeczywistości, której treścią - dzięki głębi związanych z nią duchowych doświadczeń - jest w ostatecznym rozrachunku znacznie więcej niż tylko nieobecność dźwięków.

  Gdy Grek Bazyli, ojciec wschodniego monastycyzmu, jako młody człowiek, przepełniony wstrętem do gadulstwa wszech­obecnego w nowoczesnym społeczeństwie owej epoki, do któ­rego sam dotąd należał i którego pychę i arogancję pielęgno­wał w sobie przez długie lata, opuszczał ojczyste Ateny, był początkowo tylko ciekaw, jak wygląda życie egipskich pustel­ników, o których mówił cały świat. Kiedy dotarł na pustynię, eremici odmówili jednak odpowiedzi na którekolwiek z jego pytań. Uczniowie mogli często towarzyszyć swym nauczycie­lom jedynie na odległość, aby nie mieć sposobności do nawią­zania z nimi rozmowy. Świadomość Ojców Pustyni, jak łatwo może zbłądzić ludzki język, znalazła szybko wyraz w nakazie całkowitego milczenia.

  Bazylego taka perspektywa fascynowała. Pragnął, aby jego wnętrze napełniło się spokojem, by zapanowała wokół niego tak wielka cisza, że mógłby poczuć drżenie powietrza. Zamilknąć musiał wszelki zgiełki i ucichnąć każde niespokojne poruszenie duszy - w takim oto właśnie stanie Bazyli dosłyszał głos głęboko ukrytej w jego wnętrzu tajemnicy, który towarzyszył mu odtąd już przez całe życie. Zrozumiał, że szansą człowieka jest usły­szenie głosu Boga. To zaś możliwe było wyłącznie w doświad­czeniu hezychia - głębokiego wewnętrznego wyciszenia.

  O ciszy mówi się, że kryje się w niej oddech wieczno­ści, a ludzie mogą w niej odnaleźć cel stworzenia. Chodzi tu 0 wewnętrzną tajemnicę oraz dodatkowy wymiar spokoju, o któ­rym prawie zupełnie już zapomnieliśmy. Cisza i milczenie są - jak podpowiada doświadczenie mnichów - bramą do Boga, drzwiami do pomieszczenia, w którym dusza z dala od wszel­kiego zgiełku może naprawdę spotkać się ze Stwórcą. Zatopie­nie się w ciszy -Bazyli to zrozumiał - stanowi pierwszy krok do uzdrowienia.

  W medytacji człowiek przestaje kurczowo chwytać się rze­czy doczesnych. Milczenie i samotność są drogami, na których można odnaleźć wewnętrzny pokój i opanowanie, porzucić - jak zalecał Jezus - troski, otrząsnąć się ze szkodliwych myśli oraz przestać wreszcie spoglądać wstecz, zadręczając się nie­potrzebnymi myślami i pytaniami, aby w końcu krok po kroku móc zanurzać się w swym własnym wnętrzu.

  - Teraz - ojciec John znów odwrócił się do mnie - wie pan, dlaczego mnisi szukają ciszy i milczenia, tego źródła ponad-ludzkiej siły. Nie ma to nic wspólnego z romantyzmem czy też walką ze stresem. To dążenie skierowane ku własnemu wnę­trzu, ku czemuś, co przekracza wszystkie kategorie myślenia i rozumienia. Taką perspektywę przyjmują ci, którzy poprzez święte milczenie oczyścili swe serce i w niewypowiedziany spo­sób zjednoczyli się ze Światłem, czyli samym Bogiem. W ten sposób objawia się niemożliwa do oddania słowami i niepojęta tajemnica Boga. Widzi się Go w sobie samym niczym w lustrze.

  A dla tych, którzy znaleźli się na tej drodze już daleko, owa „Boża cisza" staje się żywiołem, w którym potrafią oddychać zupełnie swobodnie i bez lęku.

  - Czy taki stan osiągnął również święty Benedykt? - zapy­tałem.

  - Tak przypuszczam. Papież Grzegorz Wielki pisze o nim przecież: „Kontemplacja była ważnym etapem jego drogi". Wielcy mnisi nie obracali się wokół własnego ego, lecz poprzez medytację próbowali zbliżyć się do wiecznej Prawdy. Aby móc do niej jednak dotrzeć, trzeba mieć w sobie wiele cierpliwo­ści i pokory, a ponadto bez niestrudzonej modlitwy jest to nie­możliwe. W grocie w Subiaco Benedykt - którego ducha napeł­niła sama wieczna Prawda - otrzymał łaskę najdoskonalszej modlitwy, dzięki której rzeczy tego świata zaczęły stawać się coraz mniejsze. Nie dostrzegał już - jak o nim mówiono - Boga w stworzeniach, lecz stworzenia w Bogu.

  „Mądry człowiek" - pomyślałem. Domyślał się zapewne, jaką udręką było dla mnie słuchanie dźwięków pił łańcucho­wych i basowych wzmacniaczy.

Za: Peter Seewald, Szkoła mnichów. Inspiracje dla naszego życia, przekład; Kamil Markiewicz, Wydawnictwo eSPe, Kraków 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.