poniedziałek, 3 kwietnia 2023

Leopold Staff o Świętym Franciszku

 (Przedmowa do Kwiatków, którą to też książkę Leopold Staff przetłumaczył)

Jutrzenka idei, z której w ciągu czasu urodzić się miała dusza tej książki, przedarła się spoza ciężkich i ciemnych chmur, przysłaniających dziejowe niebo Włoch u schyłku wieku dwunastego. Niesnaski i krwawe spory miast, spusto­szywszy i wyludniwszy wojną grody i pola, rozdarły kraj cały i napełniły powietrze jękami rzezi i grabieży, a mury okrop­nymi towarzyszami oblężeń okrutnych: głodem i zarazą. Ogól­nemu zniszczeniu opierały się jeno bogate i możne opactwa, chronione od zaciekłości pożóg i żelaza wzniosłym urokiem swej duchownej nietykalności. Jeśli jednak materialna i fi­zyczna potęga tych twierdz klasztornych ostała się wśród klęsk wokół szalejących, to, jako w twierdze moralne, wdarł się w nie wróg przemożny i srogi: zepsucie, któremu bramy otworzyły zdradziecko bogactwa niezmierne zakonów, na­rosłe jak lichwa najgrubsza na niesamowitym i niewyczerpa­nym majątku Średniowiecza, jakim były relikwie. Równocześ­nie w szeregach duchowieństwa świeckiego, zwłaszcza niż­szego, zaniedbanie, ciemnota, symonia i rozpusta czyniły sza­lone spustoszenia — upadek, któremu głębią swą odpowiadał wyzyskiwany skrzętnie i pielęgnowany zabobon nieświado­mego ludu. Skutki były zaiste opłakane. Zatracona istota i po­jęcie religii zacieśniły się do obrzędów i martwego wykony­wania przepisów zewnętrznych; łaski Boże stały się przedmio­tem kupna i zamiany za ofiary i daniny sowite, modlitwa pustą formułą zaklęcia, służba Boża procedurą ofiarniczą, relikwie czarodziejstwem lub mechanicznym wprost środkiem lecznictwa. Zatraciła się i zginęła w Kościele i w kościołach wieść o kościele duszy, nowina radosna o „królestwie w sercu swoim”.

Jednakże przeciw temu stanowi rzeczy zaczęły coraz częst­sze powstawaj głosy. Chciano wydrzeć duchowieństwu „klu­cze, do nieba”. Budziło się nowe przeczucie, nowa potrzeba. Wyjałowiałe serce ludzkie pragnęło się odnowić i odrodzić i na zrębach własnego sumienia, własnych tęsknot i porywów zbudować nowy świat, świat pracy nad sobą samym, świat doskonalenia duszy własnej, bez pośrednictwa księży, lecz w modlitwie zatapiania się w głąb własną, rozważania włas­nej istoty, która miast cnoty dla odpłaty pragnęła miłości i litości, miast dogmatu i zewnętrznych obrzędów — żywego chleba serca, zachwytu i objawienia, a w życiu codziennym serdecznej prostoty, dobroci, której wzorem najdoskonalszym było: żyć wedle Chrystusa, w pokorze, czystości i ubóstwie ewangelicznym.

Zaczęły mnożyć się sekty, zaciekle i daremnie przez Rzym zwalczane. Wśród nich z jednej strony najsilniejsza i naj­straszniejsza, wskrzeszone echo manicheizmu, posępna sekta katarów lub albigensów, przyjmująca dwoistość zła i dobra i zalecająca samobójstwo jako zabójstwo materii, zła, dla wy­zwolenia ducha, dobra. Z drugiej strony mrowi się od sekt dążących do przywrócenia pierwotnego chrześcijaństwa, a wśród nich najwybitniej zaznaczają się waldensowie, czyli „ubodzy z Lyonu”. Walki Kościoła z kacerzami przedstawiały obraz prawdziwego zamętu. Potworny pesymizm katarów gro­ził obłąkanemu rozumowi i zrozpaczonemu sercu stulecia śmiertelnym zatopem i pochłonięciem. I kiedy wszystko zda­ wało się walić w grozie i przerażeniu ostatecznej ruiny — zjawił się święty Franciszek.

Jego to dusza na skrzydłach swoich podniosła świat ze zgliszczy zwątpienia i beznadziei w błękit powietrzny ku wioś­nie nowej, radości i słońcu. Przyszedł — nie, aby walczyć o zasady i dogmaty, nie, aby ostrzem wiedzy teologicznej wo­jować i razić herezje. Wiedza była mu obca. Ten „biedaczy­na” przyniósł tylko serce wielkie i gorące. Przyszedł z religią miłości i radości i ona to zatriumfowała nad czarną nocą kataryzmu i w śpiew słoneczny porwała tłumy.

A myśl jego, wyszedłszy poza witraże tumów, rozlała się po swiecie całym, i po wiekach, radosna i święta, żyje jeszcze i działa w sercach, które rozsiane po ziemiach dalekich kwitnąć i rodząc owoce, nie wiedzą może, że w Asyżu mają swoją kolebkę.

Franciszek urodził się około r. 1182 w mieście Asyżu, wień­czącym czarowną, pełną zieleni pól uprawnych i winnic bo­gatych, słoneczną dolinę umbryjską, z ojca Piotra Bernardone, handlarza sukna, wędrującego po krajach dalekich, i z mat­ki Piki. Wykształcenie jego nie było świetne. W szkole, będącej w rękach duchowieństwa, nauczył się licho pisać, tro­chę łaciny i po francusku, w którym to języku śpiewywał od młodości umiłowane pieśni trubadurów wędrownych, czerpiąc z nich zamiłowanie do rycerstwa i rycerskości. Będąc z ro­dziny bliskiej przez matkę szlachcie, mogąc do woli szafować pieniędzmi, oddawał się od wczesnej młodości życiu wesołemu i hulankom w gronie młodzieży szlacheckiej. Schlebiało to próżności ojca, jemu zaś dla błazeństw i wybryków zjednało nawet pewnego rodzaju sławę w mieście, które nocami roz­brzmiewało śpiewem i wrzawą wesołej gromadki. To jednak­ że nie przeszkadzało mu mieć dobrego serca, jak o tym świadczyła jego wielka hojność dla ubogich. Wskutek po­myślnych okoliczności politycznych Asyż wyzwolił się w r. 1198 spod panowania władzy niemieckiej, jednakże już w cztery lata później stracił nieopatrznie, wskutek sporu domowego, wolność, ulegając Perudżii przyzwanej przez jedno ze stron­nictw walczących. W bitwie dostał się Franciszek do niewoli, gdzie spędził rok cały, po którego upływie pogodzenie się miast wróciło mu wolność. Oddawszy się wówczas dawnemu życiu, popadł w chorobę. Rekonwalescencja, ten przedziwny okres budzenia się nowych sił ciała i ducha, stała się dlań zapowiedzią przyszłej zmiany. Lecz wyzdrowiawszy, uczuł pustkę w życiu, a w sercu brak miłości. Gardził sobą i swoją przeszłością. Szukając jakiegoś punktu zaczepienia czy środ­ka zapomnienia, postanowił zaciągnąć się w walczące na po­łudniu szeregi Innocentego III. Wybrał się w drogę na podziw świetnie uzbrojony, marząc o przyszłej sławie, lecz już naza­jutrz zawrócił z niewiadomych powodów ku wielkiemu wsty­dowi próżnego ojca. Ale nie znajdował odtąd spokoju ani w zabawie, ani w pracy. Szukał samotności na polach i w la­sach okolicznych, gdzie w walce wewnętrznej, wśród budzą­cej się miłości przyrody, dokonywała się wielka tajemnica przełomu jego duszy.

Nie tu miejsce malować szczegół po szczególe przejścia i przemiany, które zwracały duszę jego na nową drogę. Są godziny, w których człowiek może posiwieć, są chwile, w któ­rych dusza o wiek odmłodnieć może. Biografowie Franciszka opowiadają szczegóły, które świadczą, jak potężnie nowe siły kłębiły się w tej duszy, jak niezwykłe działy się w niej rze­czy. „Od nienawiści zła do miłości dobra jest droga daleka” — mówi znakomity i głęboki badacz życia i myśli świętego Franciszka, P. Sabatier. Kiedy młody Bemardone wybrał się do Rzymu, poddał głębokiej próbie nową moc swej duszy: pożyczywszy łachmany od żebraka, któremu dał w zamian własne swe szaty, siedział przez dzień cały pod kościołem głodny, z wyciągniętą ręką. Ta chwila przesklepiła przepaść. I odtąd każda chwila chwiejności miała kończyć się jeno większym zwycięstwem miłości nad dumą Wróciwszy do Asy­żu i wyjechawszy raz konno na przechadzkę, spostrzegł Fraciszek nagle trędowatego. Odwrócił konia mimowolnym ru­chem Stachu i odrazy. Lecz w tejże chwili uczuł wstyd t żal tak głęboki, że wrócił i oddając choremu wszystkie swe pieniądze, w najgłębszej pokorze pocałował go w rękę.

Reszty dokonywała samotność, ta niewymowna tajemnica obcowania sam na sam z duszą swoją. Lecz najmniej mógł nową zmianę pojąć ojciec, Piotr Bernardone. Syn stał się dla rozumienia jego niedostępną obczyzną. Nie był mu pomocą, a tracił pieniądze na ubogich. Nie pomagało więzienie i kato­wanie syna, prośba ni groźba. Bernardone uciekł się do po­ mocy władz. Lecz Franciszek stawiony przed biskupa zrzucił z siebie odzienie i nagi rzekł: „Słuchajcie. Dotąd zwałem Pio­tra Bernardone ojcem swoim. Odtąd chcę służyć jeno Bogu. Przeto oddaję ojcu pieniądze, o które się tak troska, odzienie i wszystko, co mam od niego, gdyż odtąd chcę mówić jedynie: 

»Ojcze nasz, któryś jest w niebie«. Ojciec ku zgorszeniu wszystkich obecnych zabrał szaty, a Franciszka okrył biskup swym płaszczem.

Nie znał ten mądry szaleniec rozdźwięku między uczuciem, słowem i czynem. Zbyt wielka to była dlań chwila, by jego szczera, prosta dusza, jego obrazowa, plastyczna wyobraźnia południowca nie miała tak doniosłego zwrotu w swym życiu wewnętrznym wyrazić dla siebie samej i dla wszystkich wi­domym, namacalnym, naiwnie realnym znakiem zewnętrz­nym.

W sercu Franciszka zapanował teraz nieznany spokój. Był wolny, biedny, bezdomny, jak żebracy i trędowaci, wypchnię­ci z koła życia codziennego. Oddał się z całym współczuciem i miłością pielęgnowaniu trędowatych i odbudowie tak samo jak oni zapomnianej i zaniedbanej, starej i podupadłej kapli­cy Świętego Damiana. Jest powinowactwo święte między wszystkim, co opuszczone, odbieżane, samotne, odepchnięte. Ruiny przemawiają do serca tak samo jak nieszczęśliwi, chorzy i więźnie. Istnieie najświętsze bractwo pocieszenia. Do stop litości samo nieszczęście, jak pies potulny, przychodzi prosić odpuszczenia a przebaczenie zmienia ból w najserdeczniejszy węzeł miłości. ChwiIe te znają najświętsi i najnieszczęśliwsi. Dlatego Chrystus łotra mógł ukochać i jawnogrzesznicę. Szczęściem jest pocałunek, który nieszczęście składa na czole nieszczęścia. Róże wówczas cierniom zazdroszczą. Miłość duszę skrapia jak rosą hyzopu.

Pielęgnując trędowatych, odbudowując lichą kapliczkę Świętego Damiana — w której tak często spędzał samotne chwile rozmyślania — chodził Franciszek po mieście i śpiewał swoje piosenki po ulicach, prosząc w zamian o kamienie. Pieśnią zarabiał na kamienie. Jest coś głęboko wzruszającego w pro­stocie tego czynu! Nie odmawiano mu też kamieni. Uważano go za obłąkańca i szydzono zeń srogo.

Ksiądz od świętego Damiana polubił cichego samotnika i chciał go żywić. Franciszek odmówił, chodził od domu do domu i żebrał. Pragnął żyć w ubóstwie i pokorze. To mu starczyło do szczęścia. Dręczył go jeno ból ojcowski. Pewnego razu spotkał żebraka i rzekł doń: „Będziesz mi odtąd ojcem, w zamian oddawać ci będę połowę mojej jałmużny.. Jeśli Bernardone kląć mnie będzie, powiem ci: »Daj mi błogosła­wieństwo swoje«. Wtedy uczyń znak krzyża i błogosław mi miast niego”.

Ukończywszy budowę Świętego Damiana, zabrał się do odnowy ubożuchnej Porcjunkuli, tej kolebki, klejnotu i sym­bolu ducha franciszkańskiego. Tu żyjąc w rozmyślaniach po­jął swe przeznaczenie: żyć wedle Chrystusa. A myśl ta wyda­wała owoce. W prostych, przewzbranych oczekiwaniem du­szach tłumu nowe tętno tęskniącego serca nie zostało bez echa. Nie trwało długo, a zebrali się wkoło niego uczniowie, towarzysze. Przedziwna jest ta gromadka dusz czystych i jas­nych, z którą przeżył najczarowniejszy okres swego życia, tę wzruszającą, świętą sielankę franciszkańską, odzwiercie­dloną później tak nieporównanie w Kwiatkach. Budowali chatki w małych pustelniach wokół Asyżu, chcąc być najbo­gatsi ubóstwem, jak owi opuszczeniem wybrani, których naj­bardziej umiłowali; kazali do ludu w słowach najprostszych i najczulszych, pracowali, chwalili Boga w czystości serca, wśród przyrody, swobody i miłości cały świat obejmującej.

Lecz spokój ten nie trwał długo. Czym był święty Franci­szek i czym była jego idea „miłości, czystości i ubóstwa”, o tym powiedzą lepiej te niedokładne i legendarne kartki Kwiatków od najwymowniejszej rozprawy. Zda się czasami, że niewymowną krzywdę czyni się Franciszkowi chcąc serca jego wołanie ująć w to, w co nigdy ubrać go nie chciał i nie umiał: w paragrafy. On nie rozważał na zimno i ostrożnie.

Myśl jego była dzieckiem natchnienia. Jakże był inny od mnichów, a gromadka jego w wędrówkach, pracy, swobodzie i kazaniu żyjąca — od klasztorów. A jednak stało się z cza­sem: on, który powstał jako reakcja przeciw zakonom, stał się mimo chęci założycielem zakonu; on, który jeszcze w te­stamencie swoim bronił namiętnie i z rozpaczą wolności i niezawisłości idei swojej, musiał po latach poddać się prawodawsrwu i nieubłaganemu rygorowi Kościoła.

Jak tymczasem bolał, jak cierpiał widząc myśl swoją wypaczoną w rękach opiekunów, którzy się znaleźli — to trage­dia idei, tragedia lat długich. Nie chciał stworzyć zakonu.

Chciał raczej prawa i obowiązki, które zakonnicy i duchowni w rękach swych piastowali, rozlać na świat cały, wszystkim uprzystępnić uczestnictwo w tajemnicy radości duchowej. Nie chciał stworzyć zakonu, chciał, aby świat cały był bractwem miłości. On i bracia jego byli w wędrówkach swoich wyśmie­wani i wyszydzani, obrzucani błotem, uważani za złodziejów i szaleńców — lecz znosił to z radością dla miłości Boga i im to z weselem znosić zalecał. Chciał być najniższy, najuboższy, najbardziej poniżony, najpokorniejszy — gdyż ci jedynie świętą posiadają wolność sumienia. Lecz nie pozwolono mu tego.

Rzym bał się coraz więcej popularności Franciszka. Kiedy Franciszek, broniący wszystkimi siłami nietykalności swego ideału, prosił w Rzymie o aprobatę swego przedsięwzięcia — udzielono gromadce po długich namysłach prawa kazania, lecz wnet narzucono tonsurę i wybór naczelnika. Rzym musiał ruchowi nowemu narzucić pęta i uczynić go powolnym na­ rzędziem w swym ręku. W Franciszku zwyciężyła pokora i posłuszeństwo.

Gromadka zamieszkała w dawnym szpitalu w Rigo Torno, potem w Porcjunkuli, dla czynów miłości i pracy.

Troskali się o ubogich, posługiwali trędowatym, to wiado­mo. Lecz niesłusznie uważa się franciszkanów za zakon że­braczy. Franciszek kazał zarabiać swym uczniom na życie pracą rąk. Chciał stworzyć nie zakon ubogi żebraków, lecz zakon pracy. Oto, co mówi sam w testamencie: „Przebywa­liśmy najchętniej w kościołach ubogich i opuszczonych i by­liśmy niewiedzący i wszystkim ulegli. Pracowałem własnymi rękoma i pragnę w tym trwać nadal, i pragnę, by wszyscy inni bracia posiadali zacne rzemiosło. A którzy jeszcze żad­nego nie umieją, niech się jakiegoś nauczą, nie w zamiarze by otrzymywać zapłatę za prace, lecz dla dobrego przykładu i aby ujść bezczynności. A jeśli odmówią nam zapłaty to ciekniemy się do stołu pańskiego, by prosić jałmużny od drzwi do drzwi”. Jakże mieli wstydzić się przyjmować pokarm w zapłatę, skoro dawali zań pokarm słowa Bożego. Pieniędzy nie przyjmowali nigdy.

Tak też żyli pierwsi franciszkanie, zanim zjawili się wypaczyciele idei.

Oto przykład: święty Idzi, jeden z pierwszych i najmilszych uczniów świętego Franciszka, znalazłszy się w kraju dalekim, pożycza dzban i sprzedając ochłodę źródlaną woła: „Świeża woda!” Plecie kosze z sitowia. Jest grabarzem. Nosi drzewo, pomaga przy zrywaniu oliwek i winobraniu, posługuje w kuchni, wynajmuje się jako służący, wszystko za jadło.

Święty Franciszek był dla próżniaków bardzo surowy. Sam był wzorem pracowitości; nie uchylając się od posług naj­niższych, jak zamiatanie kościołów, życie strawił na kazno­dziejskich wędrówkach po Włoszech i misjach, w których — acz nie udała mu się podróż do Syrii z powodu rozbicia się okrętu na brzegach Sławonii, i druga, do Maroka, bo w dro­dze rozchorował się ciężko w Hiszpanii — dotarł aż do Egiptu i Ziemi Świętej. Życia wśród modłów, pracy, pokory, ubóstwa żądał od uczniów swoich. W testamencie swym mówi: „Niech bracia pilnie baczą, by nie utrzymywali ani kościołów, ani mieszkań, ani niczego, co by im zbudowano, lecz aby wszystko tak było, jak przystoi świętemu ubóstwu, które zaślubiliśmy w regule; niech wszędzie tylko tyle gościnności przyjmują, ile jej się należy cudzoziemcom i podróżnym”.

Lecz powróćmy do Porcjunkuli, gdzie święty Franciszek, przyjąwszy świętą Klarę i siostrę jej, świętą Agnieszkę, za­kłada klasztor żeński przy kościółku Świętego Damiana.

W wieńcu otaczającym skronie świętego Franciszka jest święta Klara najpiękniejszym, najczystszym kwiatem. Dzie­wica szlachetnego rodu, oczarowana słowami prostaczka, opuszcza dom, by rzucić się w objęcia ideału franciszkańskie­go. Stosunek miłości Klary do Franciszka jest jedną z naj­cudowniejszych kart poezji i miłości serca ludzkiego. Jej uwielbienie dla niego, jej miłość i troskliwość nie mają sobie równych. Serce jej stało się płaszczem, dusza jej objęciem dla myśli brata świętego. Pruderia przyćmiewająca jasność tego uczucia narzucaniem zasłony źle zrozumianego łagodzenia i otaczająca jego niedwuznaczną prostotę gąszczami rzeko­mych usprawiedliwiań jest obrazą nienaganności tego związ­ku serc. Płomień miłości tej wypalił z ich myśli i uczuć wszystko, co tchnie zawiewem nizinnym. Serca świętych są większe niż świątobliwe zakrystie i biblioteki pełne reguł. Przed cudem tej jedynej w świecie miłości godni uklęknąć aniołowie.

Tymczasem cicha walka z Kościołem trwa lata całe i stop­niowo zaostrza się niepostrzeżenie. Wzmagająca się liczba braci, duchy grupujące się około idei, do której nie dorosły, paczą myśl wolnego ubogiego zakonu, dla którego święty Franciszek tak serdecznie i bezskutecznie o jeden tylko prosił przywilej: by wolno mu było nie mieć żadnego przywileju.

Wielu braci którzy radzi by byli, by zakon ich dorównywał innym słynącym bogactwami i wiedzą, przykładało mimo woli rękę do ruiny dzieła Franciszka. Po długich latach cierpień i zmagań umiłowania swej myśli z pokorą posłuszeń­stwa, odnowiciel Porcjunkuli, zmuszony w r. 1221 do ułożenia reguły, otrzymuje w dwa lata później potwierdzenie jej w formie która z pierwowzorem swym ma wspólne tylko imię Franciszka. Walka kończy się klęską, a święty Franciszek, zniechęcony, złamany i znużony śmiertelnie, zdaje władzę naczelną w ręce obce, zostając sam jednym z najpokorniejszych.

W r. 1224 dokonywa się najdziwniejsza tajemnica życia jego. W czasie postu na górze Alwerno otrzymuje stygmaty. Okres fen jest szczytem jego ekstatycznego żywota.

Wyczerpany pracą ducha, natężonego do najwyższego stop­nia wszechobejmującej miłości, podupada na zdrowiu. Wraca do Porcjunkuli i po krótkim wypoczynku oddaje się, chory, kaznodziejstwu, objeżdżając na ośle południową Umbrię. Gro­zi mu ślepota. Wezwany przez papieża do Rieti, udaje się z pożegnaniem do świętej Klary do Świętego Damiana, lecz przybity słabością zostaje tam kilka tygodni pod pieczą świę­tej, której troska siostrzana zbudowała mu w ogródku namiot ze słomy. Tu, w chwili zachwytu i porywu ducha, tworzy swój hymn miłości, pieśń słoneczną. Odtąd nie schodzi ona z jego ust. Obudził się w świętym rycerz i trubadur. I oto jego marzenia: Wezwać brata Pacyfika, niegdyś uwieńczonego poetę, zebrać gromadkę braci i chodząc od miasta do miasta kazać, a po kazaniu śpiewać zgromadzonym tę pieśń słonecz­ną miłości. I mówić do tłumu: „Jesteśmy grajkowie Boży i prosimy o zapłatę za śpiew. A jako o zapłatę dla siebie pro­simy, byście trwali w pokucie”. „Czyż nie są słudzy Boga istotnie grajkami, którzy powinni podnosić serca ludzkie do radości duchowej?” Lecz z tego marzenia wyrwało go wezwa­nie do Rieti. Papież wezwał lekarzy, którzy by ulżyć chore­mu, przypiekali mu ogniem czoło aż do ran - bezskutecznie.

Nie pomogł późniejszy lekarz sieneński. Chory ulega wy­buchom krwi. Wraca do Asyżu, do pałacu biskupa, gdzie pie­lęgnują go bracia najmilsi. Lecz dochodzą wieści o coraz gor­szym rozprzężeniu w zakonie. Biedaczyna Chrystusowy drży, boleje i śni: Gdybyż można zacząć na nowo dzieło swoje. Jedyną osłodą jest mu śpiew i myśl o Porcjunkuli. Tam chce umrzeć! Przenoszą go. I oto pieśń nie umilkła w tym kochanym miejscu. Jeśli on śpiewać przestaje, zaczynają bracia. „Śpiewając, szedł naprzeciw śmierci” — mówi biograf Celano. Przed śmiercią kazał się położyć nago na gołej ziemi. Nagi oddał się swojej idei, nagim też ona oddać go miała umiłowanej i opieśnionej przezeń ziemi, w ramiona śmierci.

Skonał w dwa dni potem, w sobotę 3 października 1226, nie cierpiąc. Legenda mówi, że kiedy ducha wyzionął, nie­zliczone mnóstwo skowronków zleciało na dach celi jego, „by powitać duszę zrywającą się do lotu — dodaje Sabatier — i zgotować biedaczynie kanonizację, której najbardziej był go­dzien, jedyną, której byłby sobie życzył.

Jeśli jakaś postać dziejowa, mimo kilkuwiekowy przedział czasu, mimo przewrót w warunkach i obyczajach życia, mimo zasadniczą zmianę w wyobrażeniach, uczuciach i myślach, jest nam ciągle bliska, pęta nas czarem swym i wiąże do sie­bie serca nasze, znak to niechybny, że żyje ona ciągle, nie­śmiertelna dzięki pierwiastkom z nami wspólnym, które obja­wiły się w niej, wcielając wieczyste jądro duszy ludzkiej.

I jeśli wracamy do ludzi epok dawno minionych i już prze­żytych, nie z chłodną ciekawością muzealną, lecz z miłością, to tylko do tych, których życie i osobistość są zawsze jeszcze źródłem, gdzie można zwilżyć usta i orzeźwić pierś sprag­nioną. A właśnie znaczenie świętego Franciszka dla dziejów duszy i sztuki ludzkiej wychodzi daleko poza sferę zakre­śloną otokiem jego aureoli świętego i cudotwórcy.

Istnieją w duszy ludzkiej siły, które mimo inną formę czucia, myślenia i wyrazu są w istocie swej wiecznie nie­ zmienne. Uczucie religijne (cóż bliższe mu niż poezja?) jest właściwe każdemu sercu ludzkiemu. To tęsknota łączności i poczucie łączności z bytem, poczucie się jednym z ogniw w ogromnym zjawisk łańcuchu, którego całość jest, dla wy­odrębnionej, przez indywidualizację osamotnionej części jej usprawiedliwieniem, wytłumaczeniem, a więc pewnością, ukojem. Tłumaczy to, co łączy, a łączy tylko miłość, ta naj­mędrsza, jedyna tłumaczka i pojednawczym najdalszych bie­gunów.

Sam fakt istnienia i niepożytości tęsknoty człowieczej świadczy wymownie o przyrodzonej, nieodzownej i nieodpar­tej potrzebie radości i szczęścia. Dusza ludzka stworzona jest dla słońca, wiosny i wesela. Mówi o tym nieomylny instynkt tej książki, cała w niej nieświadoma siebie niewinność po­szukiwania ścieżek wyzwolenia. Zauważono, że najczęstszym w niej słowem jest radość. Wniknie w najglebsze tajemnice zachwytem myśli i zapamiętaniem się w duszy oddaje ona równoważnikami radośnie upajających woni, świateł i słody­czy. Cudowny ten materializm wrażeń wykwita ze związku zmysłów uduchowionych i ucieleśnionej prawie duszy Boskim kwiatem niepojmowalnej, nienagannej jedności Tajemnicy.

Życiowa złuda rozdwojenia znachodzi czasem wszechmoc­nych pojednawców. Są nimi serca kochające. Miłość jest po­ twierdzeniem samej siebie i świata. W istocie i głębi życia nie ma dla niej zła ani dobra. Gdzieś w najdalszej dali za­chwytu istnieje głębsza od nich, nie nazwana prawda serca ludzkiego. W tej głębi rodzi się przebaczenie. Zło, które wy­baczone być może, przestaje być złem. Przebaczenie, to nie­ świadoma mądrość życia, to instynktowne prawdy odgadnie. Sfinks w uścisku życiodajnym wyznaje nowemu Edypowi imię swe, którym jest Miłość. Odgaduje tylko miłujący. I on tylko rozumie. Rozumie uczuciem, czego uczuć rozumem nie może. I rodzi się harmonia.

Nie pogląd, nie doktryna jest źródłem harmonii. Wszyst­kie filozofie urodziły się ze spojrzenia utkwionego w niepocieszoności śmierci. W istocie uczą one: jak chcieć, czego się nie chce. Gdzie śmierć istnieje, tam pada od niej wielki cień na życie. Lecz dla tego, kto nierozerwalnym węzłem miłości zjednoczył się ze światem i bytem, śmierć nie istnieje.

I nie świat jest pogodny, jasny i pewny. Jeno duch może być pogodny, jasny i pewny. Te same blaski słoneczne odbiją się inaczej w spokojnym, inaczej w mętnym i wzburzonym wód zwierciadle. Piasek pustynny nie zagra nigdy takim świateł akordem jak szyba górskiego jeziora, która je wchła­nia i odzwierciedla. Świat musi wypełniać sobą całą duszę, a ona przenikać go wzajem. Cesarz Julian, który życiem swym chwiał się między dwoma biegunami wierzeń dwóch sprzecznych z sobą światów (żył na przemian jednym i dru­gim), nie miał architektonicznej zgody ducha. Przeciwień­stwem jego był Marek Aureliusz, święty Franciszek, Goethe — różnicę wieków równoważy ich wieczność. Zgody i radości nie czerpie się ze świata, lecz się je w świat wkłada. I wtedy rozkwita w całość człowiek. 

A droga doń długa: praca nad sobą; a ścieżka doń żmudna: doskonalenie się wnętrzne. A nie­ raz zwalić dom trzeba, by odbudować go na nowo a na wysokim zrąb postawić szczycie.

Zachwyt jest najwyższym życia usprawiedliwieniem i jego afirmacją. Niewątpliwym znakiem dobroci życia jest radość. Święty Franciszek zdjął klątwę z ziemi, której piękno i świętość Średniowiecze oddało włodarstwu szatana. On ją znowu uświęcił. Stopy jego dotykając ziemi zostawiały po śladzie swym kwiaty tam, gdzie wprzódy dymiły smutne zgliszcza potępienia. On ją całą przytulił do serca. On jest jej świę­tym i poetą: najświętszym poetą i najpoetyczniejszym świę­tym. On uświęcił radość i tęsknotę radości. Radość jest dlań najwyższą prawdą. Radość uważał wprost za obowiązek re­ligijny.

Nie był ascetą w okrutnym tego słowa znaczeniu. Smutnej i niepocieszonej klątwie, rzuconej przez zagorzalców na naj­głębszy akt życia, przeciwstawił błogosławieństwo dane stwo­rzeniom: płódźcie i mnóżcie się. Prosta i naturalna czystość jego serca miała głębokie i błogosławiące zrozumienie dlą związków ludzi i zwierząt. Życie całe było dlań święte.

Jakże daleki był mu dualizm katarów! — Nie miał też nic wspólnego z zaciekłymi pogromcami ciała. Najsurowiej prze­ciwny chutnym głodom ciała i dogadzaniu ich pokusom, widział w nim twór Boży, odblask piękności natury. Nazywał je: frater corpus. Dręczenie ciała ganił. Noszącym kolczaste pasy i obręcze uciskające każę je precz rzucić. Głodzącemu się jeść każę i je sam dla przykładu. Wycieńczonego pokutą prowadzi do winnicy i winne mu grono podaje. Ubóstwo jego nie jest utrapieniem. On kocha je, zowie je skarbem i poręką wolności. Nihil habentes, orania possedentes. Uważa się za rycerza oblubienicy-ubóstwa. Typowa to rycerskość średnio­wieczna. We wszystkim zawsze rycerz to i trubadur.

Umiłował też mowę radości: pieśń. Od wczesnego dzieciń­stwa i później, chadzając z towarzyszami swymi po drogach, śpiewał miłosne pieśni trubadurów. Sam tworzył pieśni i me­lodie do nich. Chory już ciężko, prosi o gitarę, lecz mu jej odmawiają z obawy zgorszenia. Śpiewa też, ostatnią niemocą złożony, ku niemiłemu zdziwieniu prostaczków: wszak w obli­czu zgonu raczej grzechy swe opłakiwać wypada! Biograf Celano opowiada, że z dwóch kawałków drewna klecił nieraz flet i śpiewał przy nim pieśni francuskie. Śnił, by być graj­kiem Bożym.

I jego kusił szatan: kusił go w pełnej strachów wyobraźni średniowiecznej, nie oświeconej prawami przyrody. Chwile znużenia i upadku wiecznie wytężonego ducha, chwile znie­chęcenia, zwątpienia i niewiary wobec ogromu dzieła swo­jego widział w zwierciadle strachu i trwogi w postaci pokus i złości szatańskich.

A jednak on był przedświtem nowego dnia, jaskółką nowej wiosny. Serce jego było źródłem natchnień prerafaelitów, poprzedników Odrodzenia. On to tęcza miłości nad zakrzepłym lodowiskiem surowego prawa, uświęcenie przeklętej ziemi, uśmiech słońca nad Dies irae albigensów, łodyga życia na ugorze bizantynizmu. On to natchnienie i osobistość miast autorytetu i dogmatu.

W Kwiatkach wchodzimy w wiosenne zaranie naszej kul­tury, pełne niewinności i czystości rzeczy niewymownych. Wieki dziś stare przeżywały tu swoje „sielskie anielskie dzieciństwo. Karty te czynią wrażenie ogrodu pełnego poboż­nych woni lilij i płomiennych zachwytów róż upadających.
Kwiaty to dusze tych ludzi. Jedyną ich wonią jest miłość.

Jest to jedna z najczarowniejszych, najczystszych, najra­dośniejszych książek, jakie zna literatura. Jest ona pociechą i nadzieją. Uczy wiary w miłość i w dobroć serca ludzkiego. Książka ta cała śpiewa. Jej drugim mianem mogłaby być: wolność. To uskrzydlony kielich wezbranego serca ludzkiego. Wdzięk i prostota podały tu sobie ręce. Tu kwitnie urok szla­chetny jak ogień i czysty jak kryształ źródlany.

„Nieskończony urok tych kart — mówi Sabatier — leży w tym, co można by nazwać ich atmosferą. Niewątpliwie, są legendarne, przekształcone, przesadne, nawet fałszywe, a jed­nak umieją jaśniej i żywiej, niż jakiekolwiek inne dzieło, przedstawić krąg życiowy, który otaczał świętego Franciszka, lepiej od każdej innej biografii wyczarować nam przed oczy ducha Umbrię, dać nam dokładny, pełen miłości obraz ma­łych pustelni Marchii Ankońskiej, półziemskiego a półboskiego życia, które uszczęśliwiło ich mieszkańców... Mimo wszyst­kie niedokładności szczegółów, jest jednak istota przekaza­nych rysów pełna prawdy; ton doskonale trafiony... Nie moż­na kłaść zbytniego nacisku na legendarny charakter Kwiat­ków, gdyż ostatecznie zaledwie w dwóch lub trzech opowia­daniach nie można rozpoznać rdzenia historycznego. Sławne zdarzenie z wilkiem z Gubbio, w każdym razie najdziwniej­sze w całej podróży, jest w pewnej mierze tylko »trzecią odbitką« opowieści o zbójach z Monte Casale stopioną z le­gendą z Alwerno. A co do opowieści o zdarzeniach nadprzy­rodzonych, „choćbyśmy nawet się zgodzili, że... diabeł nie chciał go przestraszyć i przerazić ciskając złomy skalne to jednak sądzę, że zjawiskom tym i wizjom przeczyć byłoby większym błędem, niż wierzyć w ich rzeczywistość”.

Nic nie odda serdecznej prostoty i miłosnego żaru tej książ­ki. Wszystko w niej jest święte, jak dzieciństwo, radość, słońce, ranek, wiosna, źródło i serce ludzkie. Język ten, który z powijaków niemowlęctwa rozwija się, by wyrazić rzeczy najszczytniejsze i najtajniejsze, nie ma równoważnika. Te najprostsze, wprost bezradne słowa określające najbujniejsze stany duszy, najlotniejsze ekstazy, nie dadzą się uchwycić pióru, jak palcom skrzydła motyla, bez starcia najsubtelniej­szych barw, nie dadzą się odbić, jak kwiat nie da się odcisnąć w wosku, który powstał przecie z kwietnego pyłu i lepkiego ziół soku, jak woń nie da się opowiedzieć. Radosne i nieza­pomniane chwile przeżywał tłumacz z tą książką wśród pinii umbryjskich i świerków tatrzańskich. I jakkolwiek niejedno zatarł, niejedno niepowrotnie zepsuł, pracował z miłością wielką nad tej książki przekładem, który jest tylko lichym i niedołężnym wyrazem jego głębokiego podziwu, wzruszenia i serdecznej wdzięczności.

Może te choćby uczucia z tych kart nie uleciały i niechaj towarzyszą im w drodze, jak woń towarzyszy jeszcze wiązance kwiatów, którym dłoń niezręczna, wiążąc je odebrała ich polną i słoneczną świeżość. A sama przemawiać będzie dusza tej książki: MIŁOŚĆ.

L.S.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.