Nie ma życiorysu bez plam i ja, oczywiście, też nie jestem ich pozbawiony. Do niektórych nigdy się nie przyznam. Ale o jednym świństwie opowiem. Zrobiłem je dziesięcioletniemu chłopcu. Poniekąd czuję się usprawiedliwiony: znajdowałem się w sytuacji moralnie skomplikowanej. No tak, może ktoś powiedzieć, jak się robi świństwo, to człowiek zawsze sobie wyszuka jakieś usprawiedliwienie. Znamy to!
Było tak. Kiedyś wracając do domu, zobaczyłem na klatce schodowej synka naszych sąsiadów, poszeptującego z dwoma kolegami. Wszyscy trzej mieli na plecach tornistry. Czyhali najwidoczniej na mnie, bo jeden z nich, pewnie specjalnie do tego oddelegowany, zagrodził mi drogę i spytał, zająkując się: „Czy to prawda, że pan jest Stanisław Lem?”.
Już miałem zaprzeczyć, kiedy nagle ogarnęły mnie wątpliwości, czy powinienem. Przecież to jasne, że mój mały sąsiad pochwalił się przed nimi, że tu obok, drzwi w drzwi z nim, a nie w jakimś strzeżonym przez elektroniczne stwory zamku, mieszka słynny pisarz, legendarny Stanisław Lem. Co, nie wierzycie? To możecie iść ze mną i sami go o to zapytać! Więc co miałem zrobić? Powiedzieć – „tak, to ja”, znaczyłoby żyć w aureoli cudzej sławy. I skłamać. Czy ja sam latami nie starałem się głównie o to, by przekonać moich czytelników, że kłamstwo to rzecz paskudna?
I że po kłamstwach ich poznacie je? A tu jeszcze idzie o młode duszyczki, tak zwane niewinne – niech to diabli! Ładny wzór im dam!
Ale powiedzieć prawdę, znaczyłoby rozwiać marzenia trzech chłopców o Lemie fizycznym, Lemie dotykalnym (którego, co za sukces, najwidoczniej w ich oczach wcielałem). Wybrałem po krótkim wahaniu pospolitość prawdy, świadom tego, że robię świństwo mojemu małemu sąsiadowi. Bo jak on im teraz spojrzy w oczy? I te ich kpiny: Lem – tutaj – na twojej klatce schodowej – skąd? jak? – Stuknij się w głowę!
Mógł mój mały sąsiad, co prawda, zaperzyć się i wykrzyczeć, że tak czy owak jakiś literat tu obok mieszka, coś tam skrobie po papierze, ale – bądźmy szczerzy – to nie to.
Nasuwa mi się jednak pewna refleksja: że wprawdzie zrobiłem świństwo chłopcu, ale nie zrobiłem – Lemowi. Uchroniłem jego legendę. Bo w chwilę po tym znów wyszedłem na klatkę schodową, tym razem z kubłem śmieci do zsypu. I oni, ci trzej chłopcy, wciąż jeszcze tam tkwili i sprzeczali się ze sobą. Na mój widok zamilkli. I pewnie pomyśleli sobie: no tak, to nie mógł być Lem, ten facet wynoszący śmieci. Ja zaś, przechodząc obok nich, pomyślałem, nie bez pewnej ulgi, że tyle mi wolno, i śmieci wynosić, i do autobusu się pchać, i mnóstwo-mnóstwo głupstw robić. Których nie wolno Lemowi.
Zaglądam do starych notatek – z końca lat siedemdziesiątych – i natykam się na coś, czym może warto się podzielić. Zapis wygląda z grubsza tak.
Telefon do Leopolda Buczkowskiego, do Konstancina: czy zgodzi się mieć wieczór autorski w sali naszego związku. Zgadza się, tylko chciałby to przedtem omówić. Może go odwiedzę?...
W sobotę wieczorem pojechałem do Konstancina. Mistrz kończył odśnieżanie ścieżki przed ogrodzeniem. Dom robi wrażenie: jest to może i waląca się rudera, ale nie zamieniłbym jej – takiej jaka jest – na pałacyk z kolumienkami. W ogrodzie pełno jego rzeźb w drzewie, oryginalnych i swoiście pięknych, w pokoju sporo obrazów. Niektóre, niezwykle subtelne w rysunku, trącące japońszczyzną – o tematyce żydowskiej: Mazełtow, Grajkowie i kilka innych. Zdaje się, że pan Leopold niechętnie ich się wyzbywa. Kupowano je w Londynie – mówi – ale udało mu się kilka uratować dla siebie. Gabinet przypomina trochę warsztat szewski. Na półkach książki ustawione byle jak, zakurzone, szarawe – i stosunkowo ich niewiele. Nie jest zbieraczem, ale skądinąd wiem, że jest zajadłym czytaczem – książek, gazet – stale coś wertuje, często odwiedza związkową bibliotekę. Na stoliku nowe, już szóste wydanie Czarnego potoku, jego arcydzieła, z odcinkiem przekazu pocztowego wewnątrz. Huczy piecyk. Włażą trzy psy, wszystkie łagodne, dwa duże ocierają się o mnie aprobująco, trzeci mały Czarny Piotruś merda z ożywieniem ogonem. Wszystko przytuleńcy: jeden został wyrzucony z samochodu przez właścicieli, którzy mieli go dość, drugi, bokser („strasznie dobra psina”), przybłąkał się z ulicy, a Czarny Piotruś był psem sąsiadów, głodzili go, „dałem mu kiedyś jeść i przystał do nas”.
Uprzedzam pana Leopolda, że podczas wieczoru mogę zadać pytanie na temat niekomunikatywności jego prozy. Zgoda. Odpowie, że chce uzyskać w prozie to, co Schönberg w muzyce. (Uprawia też muzykę, komponuje. Chciałby, żeby mu zorganizowano koncert w domu ZAiKS-u). To, co najbardziej jest interesujące w świecie, to nieoznaczoność. Nieoznaczoność nie w sensie materialnym, ale filozoficznym. Opowiada, że profesor Sierpiński, słynny matematyk, zaproponował jakiemuś artyście trzy liczby pierwsze do wyciągnięcia funkcji i tamten ze zdumieniem stwierdził, że wyszedł z tego piękny wzór plastyczny. „Tak, panie Leopoldzie – odważam się wtrącić – tylko że my operujemy nie tonami, nie liczbami, ale słowem. Pojęciami”. Opowiada mi raz jeszcze historię (którą opowiadał mi przed laty u Berentowicza – nie ma już dziś tej wspaniałej konstancińskiej knajpy), jaka wydarzyła się u nich na podwórzu na Podolu, podczas najazdu Niemców na Związek Radziecki. Na podwórze, nad którym z gwizdem przelatywały pociski, wbiegł oficer sowiecki w panice i błagał, żeby go ukryli. Cały czas powtarzał: Posłuszaj, ja leningradiec. Panimajesz: iz Leningrada. Ukryli go i zaraz wbiegło dwóch Niemców; jeden z nich, który naprowadzał ogień artylerii, leżąc na ziemi obok Leopolda, powtarzał: „Moja matka była Polka. Ja, ja, eine Pole...”. Dwie dumy. Tę historyjkę z podolskiego podwórza Mistrz lubi opowiadać (powtórzy ją i na swoim wieczorze). Każdy coś ma w sobie, co uważa za szczególne. Wyróżnik. Ja też to zauważyłem; zgadzamy się, że dla człowieka najważniejsze jest utwierdzenie się w swojej jedyności. Na każdym szczeblu kultury można to zaobserwować. Opowiadając, Buczkowski imituje sposób mówienia postaci, każdą w jej języku, ze znakomitym akcentem. Może uchodzić za dziwaka, ale przede wszystkim jest artystą, z nieodłączną dumą ze swojego powołania. (A więc z tego – idąc tropem jego opowieści – co go wyróżnia).
Wchodzi córka i podaje nam kawę. Rozmawiamy o wspólnym znajomym z Krakowa, prawie przyjacielu, Jurku Karolaku, utalentowanym grafiku, mistrzu plakatu i wystroju wnętrz, o tym, jaki z niego był elegant, jakie maniery, dowcip, i jak się opuścił, rozpił, spuchł – żebrak. (Powiedział mi kiedyś, jeszcze w Krakowie, że kiedy Niemcy wkroczyli do Warszawy, postanowił sobie, że nigdy się nie podda, że będzie trzymał fason, goląc się starannie, dbając o wygląd, zawsze w tweedowej marynarce, świeżej koszuli z krawatem. Po latach spotkałem go w Warszawie – zarośnięty, koszula wymięta, krawat przekrzywiony. Mówię, patrząc mu w oczy: „Widzę Jurku, że wojna się skończyła”. Jego oczy napełniły się łzami. Szepnął wzruszony: „Ty pamiętasz”). Zerkam na półki, straszną mam ochotę poprzestawiać te książki, uporządkować je. To już taka moja obsesja – wszędzie, gdzie przychodzę, mam ochotę porządkować książki według jakiejś logicznej koncepcji. Rozmowa przechodzi na mojego Montaigne’a, przytaczam mu zabawny komplement Ryśka R.: „Książka o filozofii, a czyta się jak o p...u!”. Buczkowski na to, że erotyzm to wielki temat i u nas wcale nieruszony. Więc może by się pan do tego zabrał? – podsuwam. Odpowiada zagadkowym uśmiechem.
Wieczór się udał: przyszli głównie literaci – to się rzadko zdarza. Zygmunt Trziszka w swoim słowie wstępnym porównał autora do Chrystusa, w którego trzeba wierzyć, nie analizować, nie dociekać. Hanna Kirchner ładnie i sensownie z nim polemizowała, Trziszka się zdenerwował (jak zwykle wierzący), przerywał jej dość ostro. Pani Kirchner wskazała, że Leopold Buczkowski bynajmniej nie jest w świecie zjawiskiem odosobnionym, że łączy się z nurtem nowoczesnej powieści europejskiej. Kolega Sobierajski żałował, że autor odszedł od zmysłowości Wertepów i Czarnego potoku w stronę dywagacyj (co kiedyś znaczyło: gadać od rzeczy – ale tego p. Sobierajski nie powiedział). Jako prowadzący spotkanie zapytałem Buczkowskiego (tak jak się z nim umówiłem), czy nie kusi go czasem, żeby trochę ułatwić czytelnikowi lekturę. Odpowiedział tak jak w domu: że Schönberg, że dwanaście tonów, że nieoznaczoność, tylko bardziej pokrętnie, jakby był trochę speszony. Podsumowałem: „Jak państwo widzicie, namawianie Leopolda Buczkowskiego, żeby pisał inaczej, niż to robi, jest bez sensu, ponieważ to, co pisze, jest w zgodzie z jego osobowością, z tym, co się w nim dzieje. Rzadko który pisarz tak bardzo wie, czego chce i dlaczego pisze tak, a nie inaczej”. Pozostała jeszcze „sprawa Trziszki”, jakoś to trzeba było załagodzić. Powiedziałem więc (co myślę), że Trziszka ma do Buczkowskiego stosunek uczuciowy i że, jak to na ogół bywa w miłości, nie toleruje niczyjego innego uczucia, chce go mieć wyłącznie dla siebie.
Wszyscy byli bardzo zadowoleni, również i sam Mistrz.
Józef Hen
Nie boję się bezsennych nocy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.