TOWARZYSZ SZMACIAK CZYLI WSZYSTKO DOBRE, CO SIĘ DOBRZE KOŃCZY
(Fragment)
Straszny miał dzień towarzysz Szmaciak.
Ach, wprost odchodził od rozumu,
kiedy uciekać musiał w gaciach
ścigany wyzwiskami tłumu.
Zewsząd sypały się kamienie,
boleśnie bijąc go w siedzenie.
Na szczęście było —jak już wiecie —
tajemne przejście w komitecie.
Jeszcze ze strachu nie ochłonął,
a za nim już komitet płonął
i płonął W jego gabinecie
największy porno-zbiór w powiecie.
Wielka to strata! Bo, widzicie,
Szmaciak — koneser i esteta —
pozycje stamtąd wcielał w życie
na licznych schadzkach i baletach.
Lecz cóż tam slajdy! Pies je jebał!
Grunt, że się z tego sam wygrzebał!
Bo na cóż mu tam seks-figury,
gdy sam zamieni się w dym bury.
Teraz w swej willi siedzi Szmaciak.
już w spodniach w prążki,
a nie w gaciach,
owinął przy tym się szlafrokiem
i pije scotch z wiśniowym sokiem.
Pije, bo się straszliwie martwi
pod kątem własnym i przyszłości
i bardzo źle myśli o partii,
a kierownictwie w szczególności.
„Coś się ta ryba nam od głowy
zaczyna psuć, bo, rozumicie,
środek jest prima, dół jest zdrowy,
znaczy się: nie gra coś na szczycie.
Już drugi raz zawodzi góra.
Gdy krzyk się robi, dają nura!
A ty się tutaj gimnastykuj
z masami sam na sam na styku!
Wytycznych brak i pytam ja się,
a co z milicją jest w tym czasie!
Jak nie trza, to się wszędzie szwenda,
a tera znikła po komendach.
Już się pod gmachem motłoch zbiera,
na mieście straszny szum i draki,
a tu nikt ognia nie otwiera —
gdzie się podziały kabewiaki?
Pytanie, czyja to robota!
Bo coś mi się tak teraz widzi,
że w KC znów rewizjoniści
podnoszą łeb lub inni Żydzi.
Tak, niewątpliwie Żyd się zakradł
i teraz ciągnie gdzieś za sznurek!”
Tu Szmaciak znowu golnął scotcha
i na zakąskę zjadł ogórek.
„To już się psuje nie od dzisiaj!
Odkąd zgnoili Mieczysława,
a Franek tyż z tej puli wysiadł
zaczęła śmierdzieć cała sprawa.
Przez zemstę Żyd tak rozzuchwalił
to całe pierdolone chamstwo!
Cóż będziem tam dyskutowali!
Trza tylko widzieć fakty, jak są!
Przykłady? Są! Mój kumpel Zdzicho
nieletnią dorwał na balecie.
Stawiała się, więc dał w pyszczycho,
poza tym komilfo był. Wiecie.
Za to, że uniósł się troszeczkę,
dał jej rajstopy i bluzeczkę.
I co? Myślicie — koniec sprawy?
A skąd! Wzywają do Warszawy!
Taki tam rozdmuchali skandal,
że całkiem wykończyli chłopca,
bo musiał odejść z propagandy
i dziś jest u nas za kaowca!
I drugi przykład: Felczak, wiecie,
drugi sekretarz w Komitecie,
przez plener pruje swoim fiatem
z szybkością stu, jak zwykle. Raptem
na szosę włażą dwa bachory.
Więc stuknął je, bo byłby chory,
jeżeli zjechałby na boki.
Tam, proszę ja was, spad wysoki.
Zgniótłby przód sobie, zdarł błotniki.
Jaki się podniósł rejwach dziki!
Cudem nie poszedł do więzienia.
I nie uniknął przeniesienia.
I trzeci przykład: Wzięlim chamów
raz do nagonki na zające.
Patrzę: kumpel już sześć ustrzelił,
mój cham wałęsa się po łące!
Tak zdenerwował mnie chamisko,
że mi zwierzyny nie nagania,
żem doń wygarnął — ot i wszystko!
Wypadek podczas polowania!
Żebym go chociaż mocno zranił!
Lecz ja go tylko śrutem w tyłek!
Gdyby nie interwencja Tępy,
starliby mnie tam w proch i w pyłek!
Do czego doszło? Żeby szlachtę
przed sądy pozywały chłopy!
To cud, że jeszcze za koncesję
prywaciarz nam odpala hopy!”
Tu znowu golnął. Że się wkurwił,
poprawił trzema. Raz za razem.
We łbie mu trochę zaszumiało.
Jest, jak to mówi się, pod gazem.
Więc się rozrzewnił nad swą dolą:
„Za co, się pytam — woła —za co
wypróbowanym towarzyszom
tak złem za wierną służbę płacą?!
Chłopięciem będąc, ja w ZWM
ogniową przechodziłem próbę
i z narażeniem, na plebana
donosy przynosiłem UB.
Potem, gdy wciągnął mnie aparat,
szczególnie zaś referat rolny,
jakżem ofiarnie walczył z stonką,
sówką choinówką, żukiem polnym!
Także na polu rozkułaczeń
niemałe miałem rezultaty!
Twardo ściągałem kontyngenta:
kto nie chciał dać, to zara baty!
A później, kiedy zmienił kurs się,
to kto bez żalu i szemrania
do zjednoczenia PGR-ów
poszedł na szefa planowania?!
Z jakim to materiałem ludzkim
jam się użerał—cóż wy wiecie! —
zanim mnie Rysiek tuż przed Marcem
tu nie osadził na powiecie?!
Spokojnie było. Choć syjonizm
także zapuścił swe korzenie
i Pawlak, personalny w ZG,
był Żyd, choć się zaklinał, że nie!
Na ogół jednak szafa grała,
bo choć kombinat tutaj mamy,
nie było żadnych strajków w grudniu
i cały czas tyrały chamy.
Potem pod hasłem «Pomożemy!»
szukalim, wiecie, tych miliardów.
Niestety! Nic my nie znaleźli.
Przecie tu Pcim, nie wyspa skarbów!
A jak umieli my dla władzy
wpoić tu posłuch, respekt, miłość!
Do czerwca bieżącego roku
żadnych warchołów tu nie było!
Więc człowiek rósł i szedł do góry,
ukończył studia bez matury,
niejedno dostał odznaczenie.
I nagle — takie zaskoczenie!”
Szmaciak się znowu wkurzył wielce
i zaczerwienił się na karku.
Że widać było dno w butelce,
po „żyto” sięgnął więc do barku.
„Żyto” jest ostre. Gdy przez przełyk
przeszła mu tego „żyta” struga,
Szmaciak się jeszcze bardziej zeźlił
i teraz na całego ruga:
„Do kurwy nędzy! Wy ciapciaki!
Matoły, koły! Wy barany!
Do czegośta doprowadzili
ten nasz ludowy kraj kochany!
Ludzie, powiedzta, komu służem!” —
Tu straszny rzucił im epitet. —
„Kto słyszał — pytam — żeby motłoch
podchodził w Pcimiu pod Komitet?!
Co więcej, on go nawet spalił,
spalił go, mówię, żywym ogniem.
A mnie, sekretarzowi swemu,
ściągnęli kurtkę, jak i spodnie!
Kto tak rozbestwił tę hołotę?!
Ten foks ze Śląska —jakiż to wał!
Wiesiek, gdy raz mu zaszurali,
to on się chociaż konfrontował!
I gdyby Grzesiek zdołał jeszcze
te stocznie zbombardować, toby
motłoch nie właził nam na głowy
i człowiek czułby się bezpiecznie.
A tak, to aż się chamy trzęsą,
lecz nie ze strachu, a z wściekłości —
więc albo dajta im to mięso,
albo też im połamta kości!
Trzeba się na coś zdecydować.
Bo tak, to tylko można wściec się!
Proszę, ja mogę być leberał,
tylko wy o tym mnie powiedzcie!
Musi być jakaś dyrektywność,
nie to dreptanie w miejscu wieczne,
bo tak, to kadra się załamie,
co może stać się niebezpieczne.
Dzwonię ja dzisiaj do Maczugi —
Maczuga to komendant MO —
i go się pytam: «Co jest, Wacek?»,
a on mi pieprzy nie na temat!
No, moi drodzy, w tych warunkach pracować —
żałość to i smutek!
Cóż to, mam dla ich przyjemności
Ordona robić tu redutę?!
Przyszłość ja widzę całkiem czarno,
to może skończyć bardzo źle się…”.
Więc dla kurażu chlusnął w gardło,
tak wprost z butelki, ze dwie trzecie.
Coś jeszcze bredził, coś bełkotał,
ale powoli ostygł zapał.
I Szmaciak zsunął się z fotela,
rozdziawił gębę i zachrapał.
Śpi ciało. A tymczasem dusza
w mroczną krainę snu wyrusza.
Sen to dziedzina zagadkowa,
niejedną niespodziankę chowa,
bo choć udaje często jawę,
rządzi się jednak własnym prawem,
będąc zaś tylko urojeniem,
zawsze ukryte ma znaczenie.
Śni Szmaciak sen zgoła banalny:
budzi we własnej się sypialni,
ale mu bardzo ciąży głowa.
Wiadomo, pił, to rzecz nienowa.
Picie, jak o tym dobrze wiecie,
jest zawsze w modzie w komitecie.
Po piciu kac jest, puchnie ryło…
Więc jakby nic się nie zdarzyło,
Szmaciak, że jest w działaniu prędki,
zrywa się, biegnie do łazienki,
by tam dokonać toalety,
staje przed lustrem i … o rety!
Nie może być! Przeciera oczy,
myśląc, że kac go jeszcze mroczy.
Potem paznokcie w ciało wbija,
lecz wszystko na nic! Widzi ryja!
Ogląda w lustrze ryj krytycznie —
no, nie jest znowu tak tragicznie!
Od twarzy znów tak różny nie jest!
Więc gdy poleje go yardleyem,
da na to krem, a potem puder,
odróżnić będzie można z trudem.
A zresztą kładzie na to lagę!
On przecież w Pcimiu ma powagę
i tak jest wielka jego władza,
że tych, co będą nosem kręcić,
przepędzi zewsząd i powsadza —
ma ryj, lecz ma go z własnej chęci!
Tu bardzo groźnie coś zachrząkał
i z wielkiej złości puścił bąka.
„Tera już całkiem świnia jestem!” —
oświadczył lustru z dumnym gestem.
Do Komitetu! Rządzić! Władać!
Zaleźć za skórę! Bobu zadać!
Niech płaszczą się przed groźnym wieprzem!
„Płaszczącym się ja też przypieprzę!”
Tu, jak to często we śnie bywa,
wątek znienacka się urywa.
Szmaciak jest w Pcimiu. Zlany potem
do KW pruje na piechotę.
Czemuż nie pędzi czarną Wołgą
z szoferem, patrząc zza firanek
z pogardą na rozlazłe miasto?
Ach, sny są pełne niespodzianek!
Miasto zaś nie jest dziś rozlazłe —
i idąc mija grupki ludzi,
w których — o zgrozo! —jego wygląd
niezwykle rozbawienie budzi.
„Palcem mnie pokazują, chamy! —
myśli ze złością— Ach, wy, śmiecie,
jeszcze ze sobą pogadamy,
kiedy zasiądę w Komitecie!”
Lecz tak kapryśna jest snu fala,
że wciąż Komitet mu oddala.
O! już za rogiem się wyłania,
gdy wtem go senna mgła pochłania.
Szmaciak się nagle znalazł w tłumie,
tłum krzyczy coś, on nie rozumie,
jest przerażony i wstrząśnięty.
Nagle spostrzega transparenty:
„PRECZ Z SAMOWOLĄ APARATU!”
i „WŁADZA DLA PROLETARIATU”,
i „ŚMIERĆ KRWIOPIJCOM KRWI ROBOCZEJ”,
aż z orbit mu wyłażą oczy
i latać mu zaczyna grdyka.
Nagle ktoś palcem go wytyka,
tłum nań napiera, krzycząc: „Sznura!”
Na szczęście zdążył dać w czas nura.
Sen szybko swe obrazy zmienia.
Szmaciak już nie drży z przerażenia,
ale jest w środku w Komitecie,
i to we własnym gabinecie.
Lecz — rzecz to całkiem niepojęta —
jest w charakterze tam petenta,
za biurkiem zaś nie siedzi Szmaciak,
ale ubrany w brudny waciak
Deptała, majster z Kombinatu.
„O, Matko Święta! Ty mnie ratuj!” —
pomyślał Szmaciak, bo z Deptałą
niejedno mu się rymowało.
Deptała to osobny rozdział
w życiu naszego bohatera.
Niejeden raz tego Deptałę
on zdeptał już i sponiewierał.
Pierwszy raz zetknął się z Deptałą,
gdy Nowe na wsi zaświtało
i kiedy oddał się w całości
szerzeniu wiejskiej spółdzielczości.
Chłop ciemny nie chciał do kołchozu
i gad kułactwa wznosił głowę,
trzeba więc było zastosować
metody ostre i surowe.
A że ruch musiał być oddolny
i całkowicie dobrowolny,
musieli dzielni z UB chłopcy
często pejzanów brać pod obcas.
Więc Szmaciak jeździł, chłopów zbierał,
a gdy się któryś zbyt opierał,
to tak go długo kopał w nery,
aż wzbudził w nim entuzjazm szczery.
Niestety we wsi Wądół Kaczy
z nasieniem zetknął się sobaczym.
Tępy, uparty chłop Deptała,
choć brać ubecka tęgo prała,
a nawet mu duszono grdykę,
psuł Szmaciakowi statystykę.
Szmaciak się zawziął nań okropnie
i pewny był, że swego dopnie.
Tak też się stało. Gdyż fortuna
odważnym sprzyja. Wielka łuna
rozbłysła nagle nad Wądołem
i ogień z hukiem żre stodołę.
Płonie stodoła w PGRze,
pusta zupełnie, mówiąc szczerze,
bo kiedy nadszedł okres siania,
wszyscy chodzili na zebrania,
więc cały zapas, co był, ziarna,
już nie, że wroga stonka zżarła,
ale go zwykłe szare myszy
skonsumowały w wielkiej ciszy.
Wiadomo, ognia bez przyczyny
nie ma. Jak jest, to z czyjejś winy.
Wróg niewątpliwie go podłożył,
wróg, bo go Nowe we wsi trwoży,
więc udaremnić chce nam zbiory,
pola zamienić zaś w ugory,
by miast spółdzielczych jasnych łanów
kwitła tu znowu władza panów.
Ten wróg ohydny to Deptała!
Wsi czarna owca i zakała!
Z kim w zmowie był, wykaże śledztwo!
Natychmiast do Urzędu wlec go!
Już czeka dzielnych chwatów czwórka:
Szmaciak, Maczuga, Buc i Rurka,
trzech jest w cholewach i w mundurze,
a Szmaciak jako cywil w skórze.
Chłop już ocieka zdrowo juchą,
bo jak go wieźli, dostał w ucho.
Strasznie to chłopców rozczmuchało,
że pobrał już zaliczkę małą.
„Zaraz dostaniesz resztę, wszarzu!” —
wykrzyknął z rozbawioną twarzą
Maczuga — i jak nie doskoczy —
i lu go pięścią między oczy!
A potem Buc, a za nim Rurka
i Szmaciak. W końcu cała czwórka
prała go, że aż szło dudnienie:
to w nery kop!, to w przyrodzenie!,
to w zęby!, w żebra! Aż sapali
z wielkiej emocji — i wciąż prali.
Wreszcie się wyczerpała werwa.
Na papieroska mała przerwa.
Z rozkoszą dym wciągają w płuca,
Szmaciak już jakiś żarcik rzuca…
Patrzą, co dzieje się z Deptałą,
i aż ze śmiechu ich zatkało,
bo widok był niezmiernie draczny:
po ziemi pełzał cham pokraczny,
znacząc po sobie ślad posoką,
a z gęby mu spływało oko.
Wszyscy dostali odznaczenia
za wielce bohaterski wyczyn
i Szmaciak szybko szedłby w górę,
gdy nagle z niepojętych przyczyn
wszystko raptownie się odmienia.
Cofają dawne odznaczenia,
jest czystka w rolnym referacie,
unieważniają nominacje,
o dzielnym mówią zaś Urzędzie,
że w wypaczeniach trwał i błędzie.
Szmaciak był blady, w nerwach cały.
Przyszło zwolnienie dla Deptały —
i ten zakała, wróg niedawny,
zaczynał być w powiecie sławny,
bo dostał rentę niewysoką
i na koszt państwa szklane oko.
Na szczęście były w partii siły,
co kres tej orgii położyły.
„Owszem, przegięto nieraz pałę,
ale zasługi tyż niemałe
w minionym mieli my okresie,
totyż wydaje słusznym mnie się,
aby nie tolerować dłużej
krytyki, która wrogom służy.
Że był niesłuszny kult jednostki,
wyciągniem z tego słuszne wnioski
i zmienim politykę rolną,
lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!”
Tak, strach ma zawsze wielkie oczy.
Nie dawać mu się! Więcej męstwa!
I Szmaciak znowu pewnie kroczy
po nowe laury i zwycięstwa.
Bez żalu rzucił Wądół Kaczy,
na los już więcej nie sobaczy,
wie, że mu partia ufa, a to,
z sowitą łączy się zapłatą.
Już z nowym wrogiem toczy walkę,
już ma lodówkę, wózek, pralkę,
żoneczkę — tłustą badylarę
i z nią rozkosznych dziatek parę.
Pruje ku górze, rośnie w piórka,
zajmuje coraz lepsze biurka,
aż wreszcie w nowej czas odnowy
staje się władcą powiatowym.
Że Szmaciak jest kombatant sławny,
ściąga do Pcimia kumpli dawnych,
na stanowiskach ich osadza,
przez co się bardzo wzmacnia władza.
Maczuga jest milicji szefem,
Rurka, że ma na karku głowę,
jest dyrektorem kombinatu,
a Buc ma związki zawodowe.
Kombinat Szmaciak nie bez racji
uznał za teren kombinacji
i razem ze swych kumpli trójką
stał się naczelną jego dójką.
W systemie centralnego planu
prosta dojenia jest technika,
bez żadnych bowiem ograniczeń
można tu doić robotnika.
Nad tym, jak doi się centralnie
przez plany, normy, płace, ceny,
nie trzeba wcale się rozwodzić,
bo wszyscy to dokładnie wiemy.
Lecz w tym tkwi całej rzeczy sedno:
doić dla góry to jest jedno,
a drugie: „No, kochani moi,
dla siebie trzeba tyż podoić!
Nie po to znieślim kult jednostki,
by bogaciły się jednostki,
zaś równość na tym się zasadza,
aby doiła wszelka władza!”
Każdy tak doi, jak potrafi,
zależnie od formatu główki.
Maczuga, że zbyt bystry nie jest,
doi nachalnie, przez łapówki;
Buc, który jest na forsę łasy,
sprzedając prywaciarzom wczasy;
zaś w Rurce nędzne ich dojenie
budzi po prostu obrzydzenie.
Rurka jest głowa i zna życie,
wie, że by doić należycie,
trzeba się włączyć bez wahania
w centralny system planowania.
Jako tłocząco-ssącą pompę
widzą ten system jego oczy,
która jak gigantyczne serce
pompuje z dołu, z góry tłoczy.
Z dołu ssie pompa ludzką pracę
bardzo zachłannie, metodycznie,
by ją przerobić w swych komorach
na płace oraz inwestycje.
Płace spływają wąską rurką,
a inwestycje — wielką rurą,
co jak najściślej jest związane
z systemu celem i naturą.
Nie temu bowiem system służy,
by prolet gnuśniał w dobrobycie,
lecz aby wizje gigantyczne
tytanów myśli wcielać w życie.
Lecz wizje te pełne poezji
nie podniecały wcale Rurki.
„Poezji — mawiał — to nikt nie zji!”
Jego zaś obchodziły kurki.
Rurka od dawna snuł marzenia,
aby w centralną sieć dojenia,
gdzieś w plątaninie rur i rurek
malutki zamontować kurek.
Lecz choć tak bardzo o tym marzył,
sam by się nigdy nie odważył
i kiedy inni wielkie krany
wkręcali w rur systemu ściany,
wciąż trwał w bezczynie i niemocy,
o małym kurku śniąc po nocy.
Lecz oto karta się odwraca:
do Pcimia go przyzywa Szmaciak.
Tu Rurka, mając w ręku wszystko:
kumpli, zaplecze, stanowisko —
plus swoje własne dobre chęci,
nareszcie w system kranik wkręcił.
Kombinat był na Pcimia miarę,
a Pcim — miasteczko zapyziałe,
ot — większa wiocha, tylko rynek
od wsi go różnił odrobinę.
Na rynku — knajpa. W dni targowe
chłop tam nad kuflem zwieszał głowę
albo setkową, dużą stopką
wlewał do gardła pcimkę z kropką,
czyli spirytus z kroplą wódki.
Gdy rozum stawał się zbyt krótki,
straszliwe w rynku mordobicie
mąciło gnuśne pcimian życie.
W Pcimiu też było dwóch kowali,
co konie zręcznie podkuwali,
był dekarz, co krył papą dachy
i blacharz, który robił blachy
do wozów chłopskich, gdyż te wozy,
brnąc poprzez słynne pcimskie piachy,
na kołach, aby ich nie zetrzeć,
miały obręcze z grubej blachy.
Obręcze pcimskie były sławne.
Nawet w odległej Dolnej Bździnie
wiedziały całkiem małe dzieci,
że Pcim z obręczy przednich słynie.
Taki był Pcim dawnymi laty,
gdy na najwyższych władzy piętrach
postanowiono, by powiaty
tworzyły robotnicze centra.
Nie uprzemysłowienie jednak
było tu celem i niezmiernie
myli się ten, co by tak sądził —
bo to o dusz szło inżynierię.
„Chłop jest niezmiernie zacofany,
przez co posiada aż dwie dusze,
stąd też w połowie jest kułakiem,
w połowie zaś proletariuszem.
Naszym zadaniem, towarzysze,
jest poprzez industrializację
wytrzebić w nim tę pierwszą duszę,
natomiast drugiej uznać racje.
Niech więc w zapadłej każdej dziurze
zakłady wnet powstaną duże,
najlepiej huty lub kopalnie —
to byłoby wręcz idealnie!
Zaś gdzie warunków brak, powiaty
niechaj budują kombinaty!”
Pcim słynny był z wyrobu serów,
lecz ser dostarczyć mógłby żeru
reakcji, co je sery w poście.
W przemyśle bez wartości ser jest.
Postanowiono więc obręczy
do kół wytwarzać długie serie.
Gdy władzę twórczy szał ogarnie,
to nie ma dla niej rzeczy trudnej —
upaństwowiono więc blacharnię,
a blacharz poszedł siedzieć w pudle.
A potem fury pełne cegły,
wapna, żelaza i cementu
brnęły przez piachy i zaczęto
kłaść pod kombinat fundamenty.
Tak rozpoczęła się budowa,
zaś osobiście nią kierował
pcimski sekretarz — Piotr Wardęga.
Wardęga w Pcimiu był potęga,
działał szeroko i z rozmachem,
więc gdy postawił już na blachę,
to nie istniała w Pcimiu siła,
co by go z drogi zawróciła.
Wardęga próżny był piekielnie;
chciał mieć kopalnie i cegielnie,
chciał także wznieść olbrzymią hutę,
lecz z głowy myśl ktoś wybił mu tę,
tłumacząc długo, że na furze
trudno przewozić piece duże,
a zaś kopalnia w Pcimiu piachu
nie potrzebuje wcale dachu.
Dał więc Wardęga za wygraną
i w rezultacie zbudowano
fabrykę gwoździ i wyrobów
blaszanych — istny raj nierobów.
Budowa trwała cztery lata,
zmieniło się oblicze świata,
zrodziły nowe się pomysły
i z blach obręcze z mody wyszły.
Lecz długość życia raz wstawionej
do planu rzeczy jest dziś sławna,
dlatego nie ma nic dziwnego
w fakcie, że o tym, iż od dawna
wozy już mają ogumienie,
nikt nie pomyślał. Dziś myślenie
przynosi tylko same szkody
i wskutek tego wyszło z mody.
Fabryka robi ciągle blachy,
na które dawno nie ma zbytu,
jednakże inny jest referat
podaży, inny zaś popytu.
Wyników ich nikt nie uzgodni,
bo ileż by zajęło to dni!
Zresztą odnośni referenci
są wciąż czym innym pochłonięci.
Produkcja idzie. Puchną składy
i pcimian strach ogarnia blady;
szczęściem na skutek blach korozji
nie doszło w Pcimiu do eksplozji.
(...)
Prawdziwy humanista
Wielce gorzki to zaszczyt żegnać w imieniu przyjaciół Janusza Szpotańskiego — człowieka, który był dla nas wzorem niezależności i punktem odniesienia, umysłem niezawisłym, swoistym drogowskazem, a przy tym źródłem nadziei, ozdrowieńczego śmiechu i siły w zmaganiach z absurdem i nikczemnością świata; kogoś, kogo nie tylko darzyliśmy podziwem, ale i komu również niejedno zawdzięczamy. Gorzki, powiadam, to zaszczyt i niełatwe zadanie. Bo Szpot — niech mi wolno będzie dalej Go tak nazywać, nawet tutaj i teraz — był bardzo wymagający. Nie znosił ceremonii, drażnił go styl podniosły, wyśmiewał bezlitośnie namaszczenie i patos. Ale nie lubił także niestosowności, rozdźwięku pomiędzy treścią i formą. Lubił, by przestrzegana była litera prawa i aby wszelkiej rzeczy nadawać właściwy wyraz. Dziś trzeba znaleźć słowa, które muszą podołać sytuacji szczególnej, jedynej w swoim rodzaju, jaką jest finał życia i pożegnanie człowieka.
W takim momencie zawsze skłaniamy się ku temu, aby dokonać rachunku i wydobyć istotę czyjegoś bytowania. Uporządkować i nazwać —oto co trzeba zrobić. Dać próbę definicji.
Słyszy się tu i ówdzie rozmaite pojęcia, wyrażenia i hasła, które mają określać, kim był Janusz Szpotański. „Satyryk”, „prześmiewca komuny”, „enfant terrible opozycji”, „nieprzejednany trefniś epoki peerelu”, „mózg polityczny”, „szachista”, „legenda Solidarności”… Chociaż wszystkie te hasła nie mijają się z prawdażadne z nich jednak nie daje dostatecznego pojęcia o tożsamości i roli, i losie tego człowieka. Ślizgają się po powierzchni, redukują, spłycają. Szpot był kimś znacznie większym — głębszym i poważniejszym.
Jak doskonale wiedzą ci, co byli z Nim blisko, miał niebywałą wiedzę— jakby wszystko przeczytał. A przecież, w gruncie rzeczy, był prawie samoukiem. Maturę zdał jako ekstern, a studia (zresztą nie takie, jakie pragnął był podjąć) zaledwie zaczął odbywać, bo już na drugim roku został z nich wydalony — „za szyderstwa i kpiny”. I cóż to były za studia! Nowo stworzony wydział filologii rosyjskiej u progu lat stalinowskich. Wydział, na którym stwierdzenie, że nazwa własna „Lenin” w wierszu Majakowskiego jest w ramach poetyki „figurą retoryczną”, uchodziło za lżenie przywódcy rewolucji i zamach na siły postępu. Wydział, na którym ważniejsze od wszystkiego innego, nawet od przodującej literatury sowieckiej, było ćwiczenie „diamatu” — „pojęciami jak cepy”, jak nazwał to Zbigniew Herbert w swojej Potędze smaku — i szkolenie wojskowe, i kurs WKP(b). Niewiele na tych studiach można się było nauczyć. I wielu korzystało właśnie z tej sytuacji: studiowało na niby lub robiło kariery. Świadomie lub nieświadomie ulegało pokusie życia ułatwionego. Ale nie On. On wtedy, jakby na przekór tej szkole duchowego paczenia, łamania charakterów i jałowienia umysłów, sam sobie narzucił rygor i program zdobycia wiedzy. Był to okres, gdy spędzał całe dni w bibliotece i czytał —dokładnie czytał. Poznawał systematycznie filozofię, historię, literaturę powszechną a także elementy zagadnień matematycznych i logiki formalnej. A dla rozrywki grał w szachy i układał zadania.
Miał dar ścisłego myślenia, a przy tym zainteresowania — wybitnie humanistyczne. Dawało to efekt szczególny, nieczęsto spotykany. Ten rodzaj intelektu, inteligencji, pamięci otwierał przed nim możliwość wyboru różnych dróg. Mógł zostać z powodzeniem logikiem i lingwistą, literaturoznawca,krytykiem literackim na wysokim poziomie (to znaczy, nie recenzentem, lecz kodyfikatorem, arbitrem i akuszerem nowych idei i zjawisk), a wreszcie — obdarzony niewątpliwym talentem — mógł zacząć tworzyć sam i stać się człowiekiem pióra, zawodowym autorem i członkiem ZLP.
Lecz poza niezwykłym umysłem miał w sobie jeszcze coś — wrażliwość czy temperament, które mu nie dawały postępować zwyczajnie w nienormalnych warunkach. Było to coś w rodzaju słynnego Smaku Herberta, który każe czasami — w pewnych okolicznościach — po prostu wyjść i się skrzywić, lub wycedzić szyderstwo, „choćby miał za to spaść — jak mówi o tym ów wiersz — bezcenny kapitel ciała — głowa”.
Odczuwał jakiś rozdźwięk pomiędzy dyscyplinami, które go zajmowały, a zwłaszcza instytucjami, w których je uprawiano, a światem, w którym żył — realnym socjalizmem. Kultywować z powagą ezoteryczne dziedziny w wyznaczonych do tego kontrolowanych placówkach, robić w nich choćby uczciwe, najrzetelniejsze kariery — to mu się wydawało czymś niestosownym, śmiesznym. Czymś niewspółmiernym do wyzwań zniewolonego kraju, pogrążonego w apatii i oparach absurdu.
I kto wie, czy nie właśnie to doświadczenie rozdźwięku pozwoliło mu z czasem tak celnie i prosto zarazem przełożyć monolog Fausta, zwłaszcza jego początek:
Choć filozofię studiowałem,
medyczny kunszt, arkana prawa
i teologię też z zapałem
godnym, zaiste, lepszej sprawy,
na nic się zdały moje trudy —
jestem tak mądry, jak i wprzódy!
W przypadku Fausta wprawdzie chodzi o niemoc nauki i wiedzy wobec Natury, wobec zagadki bytu, w przypadku zaś Tłumacza — o bezradność kultury wobec wynaturzonej, chorej cywilizacji, niemniej poczucie rozziewu między jednym a drugim wydaje się tu podobne.
Na rzeczywistość „socu” — jak zwykł nazywać świat, w którym wypadło mu żyć — potrzeba było mądrości i formy całkiem innej. Okazała się nią — w Jego wypadku — drwina. Bezwzględna, nieugięta i wszechobejmująca. Na podłość i głupotę, na degradację życia odpowiedział zjadliwym, wyzywającym śmiechem.
— Co można robić, jak żyć, gdy świat wokoło zwariował, gdy panoszy się głupstwo wsparte na nagiej sile, z którą nie sposób wygrać? — Można się tylko śmiać i naigrawać z tego! Słowem i samym istnieniem. Sposobem życia. Losem.
Tak, bo Jego replika na „soc” i na „peerel” to nie tylko poezja — tych kilka świetnych satyr, łączących w sobie wnikliwą analizę tyranii i tryumfu ciemnoty z mistrzostwem języka i stylu — lecz również samo życie, jego forma, koleje i stoczone batalie, z bezprzykładnym procesem wytoczonym za słowo i ponad dwoma latami spędzonymi w więzieniu.
W twórczości nawiązywał do wzorów najświetniejszych: do Krasickiego, Fredry, Puszkina i Mickiewicza. Życie zaś sobie ułożył podobnie jak Gombrowicz: był „osobny”, samotny, a przy tym — towarzyski. Zgromadził wokół siebie grono wiernych wyznawców i oddanych słuchaczy, którzy przejęli od Niego styl myślenia i język — tę całą niezapomnianą, jedyną w swoim rodzaju estetykę zachowań, grymasów, skrótów i fraz.
Szachy i papierosy. Muzyka i. alkohol. Brahms, Beethoven i Mozart. Goethe, Heine i Rilke. Racjonalizm, sceptycyzm, wątpienie w zwycięstwo Dobra, a jednocześnie wiara w niepodważalność wartości. Subtelna lutnia Apolla i dionizyjskie szały. Oto jak się spełniała wolność tego człowieka. Umysł miał z Oświecenia, lecz cały był z Renesansu. Wszechstronna osobowość. Prawdziwy humanista. Posłuchajmy na koniec rzadkiego w Jego strofach, jeżeli nie jedynego, bezpośredniego wyznania — passusu, w którym pobrzmiewa wyraźny ton osobisty:
Chociaż wziął mnie tu w kraju gnom na krótki łańcuch,
nie przeszkodzi fantazji mojej w dzikim tańcu.
Gdy mi z kraju nie dają wyjechać legalnie,
ja znajdę się w Paryżu, by tak rzec, mentalnie,
jak Prus, który nie ruszał się nawet na Pragę,
a opisał wszak Paryż — bo mnie stać na blagę!
Antoni Libera
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.