sobota, 5 kwietnia 2025

My młodzi, nam bimber nie zaszkodzi…


W dwudziestoleciu międzywojennym Polacy śpiewali: „Pij, pij, pij, bracie, pij, / Na starość torba i kij”. Podczas wojny i okupacji hitlerowskiej: „Siekiera, motyka, bimbru szklanka, / W nocy alarm, w dzień łapanka”. We wczesnym PRL-u: „My młodzi, my młodzi, nam bimber nie zaszkodzi, / Więc pijmy go litrami, kto z nami?”. W PRL-u już zaawansowanym: „W Polskę idziemy, drodzy panowie, / W Polskę idziemy, / Nim pierwsza seta zaszumi w głowie / Drugą pijemy” – piosenkę, której kultowym wykonaniem zasłynął Wiesław Gołas. Jak widać, każdy czas miał u nas swój pijacki hymn. Tradycja ta nie była zresztą nowa, by wspomnieć choćby „jedz, pij i popuszczaj pasa” z czasów saskich.

Czy w czasach PRL-u nasza młodzież i całe społeczeństwo piły więcej i gorzej niż dawniej? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, gdyż statystyczna dokumentacja alkoholowa nie sięga do zbyt odległych czasów, ale roczniki statystyczne odsłaniają obraz dość przerażający. Przeprowadzone w latach 60. badania wykazały, że w rodzinach alkoholików dorastało około 300 000 dzieci w wieku szkolnym, a co najmniej połowa przebadanej ogólnospołecznej „próbki” dzieci i młodzieży widywała pijanych rodziców, braci czy krewnych, niejednokrotnie stając się ofiarami pijackich ekscesów i przemocy w rodzinie. W połowie lat 70. już ponad 900 000 dzieci i młodzieży do lat 17 wychowało się w rodzinach „problemowych”, głównie robotniczych, chłopsko-robotniczych i rzemieślniczych. A pod koniec lat 70. w raporcie Komitetu Badań i Prognoz „Polska 2000” stwierdzono, że w rodzinach niepełnych, rozbitych i zdemoralizowanych (głównie na skutek alkoholizmu) wzrastało już około 1,5 mln dzieci. Przekładało się to na rozprzestrzenienie dziecięcego nieszczęścia, na patologie w rodzinach i wśród schodzącej na złą drogę młodzieży, na setki tysięcy młodych z wcześnie wykolejonymi życiorysami.

„Polacy w czasach PRL stali się jednym z najbardziej rozpitych narodów na świecie – jednoznacznie stwierdza historyk młodego pokolenia Krzysztof Kosiński w swoim fundamentalnym dla tematu dziele Historia pijaństwa w czasach PRL. – Pod koniec lat 70. nadużywało alkoholu ponad 5 mln osób, z których około 900 tys. nałogowo. Codziennie upijało się kilkaset tysięcy osób (głównie mężczyzn), część z nich – w miejscu pracy. Statystyczny Polak wydawał na alkohol w ciągu roku jedną miesięczną pensję”.

Zwróćmy uwagę, że za Gierka pijaństwo okazało się większe niż za Gomułki, to ostatnie zaś gorsze niż w początkowych powojennych latach. Wbrew pozorom poprawy w tym względzie nie przyniosła ani „nasza mała stabilizacja”, ani wiara, że „Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”: statystyczny Polak pił wciąż coraz więcej. Jeśli pod koniec 20-lecia międzywojennego wlewał w gardło półtora litra alkoholu rocznie w przeliczeniu na czysty spirytus, to w pierwszych powojennych latach już 1,9 litra, co uzupełnić trzeba statystycznie pomijanym, sławionym w piosence bimbrem, produkowanym na wsi nielegalnie i masowo (w 1946 roku zlikwidowano 28 000 bimbrowni, a nieznana pozostaje liczba niewykrytych). W rozpoczynającym rządy ekipy Władysława Gomułki 1956 roku spożycie wzrosło do przeliczeniowych 3,2 litra, a w kończącym je 1970 roku przekroczyło 5 litrów. W dekadzie Edwarda Gierka „krzywa” sięgnęła rekordu 8,6 litra na głowę, przy czym zróżnicowała się nieco struktura konsumpcji, gdyż większy udział przypadł „utrwalaczom”, szerzej weszły na rynek wino i piwo lepszej niż dotąd jakości, wino – nie tylko jako wino marki „Wino” czy „jabcok patykiem pisany”, piwo – niekoniecznie jako podejrzanie mętna ciecz. Socjologowie wyjaśniali przekonująco: wzrost dochodów w społeczeństwie napotkał barierę płytkiego, źle zaopatrzonego rynku, a skoro nie dawało się kupić upatrzonych i upragnionych dóbr, to namiastką luksusu stawał się alkohol i biesiadowanie. „Krzywa” opadła w dół, do 7 litrów w ostatniej dekadzie PRL-u, ale do oficjalnych danych eksperci odnieśli się z rezerwą, ponieważ za Jaruzelskiego znowu powszechne było na wsi bimbrownictwo i to na taką skalę, że prawdopodobnie gierkowski poziom spożycia w rzeczywistości został utrzymany.

Przytaczana statystyka niewątpliwie wymaga komentarza. Wiadomo bowiem, że niektóre państwa w Europie wykazywały – przeliczeniowo – wyższą niż u nas konsumpcję alkoholu, a jednak ktoś „pijany jak Polak” był tam obrazkiem rzadkim, wyjątkowym, na ulicy nikt się na ogół nie zataczał, nie bluzgał, nie musiał trzymać latarni, a „dołków” w komisariatach nie zapełniali pijacy. Nie rysowały się też tak dramatycznie „alkoholopochodne” patologie obyczajowe i społeczne. Rzecz w tym, że w Polsce czasów powojennych spopularyzował się, a następnie utrwalił styl picia lumpenproletariacki. Głównie trunków wysokoprocentowych, najczęściej czystej wódki, jak w radzieckim dowcipie, gdy kelner odbiera zamówienie od gościa z towarzyszącą mu damą i otrzymuje odpowiedź: wino i owoce. Dopytuje się, co konkretnie, i słyszy: konkretnie to pół litra i kiszone ogórki. Przyjęło się picie przy każdej okazji, byle gdzie i byle jak. Każda z nich była dobra: wypłata, czyli Matki Bożej Pieniężnej, zwycięstwo naszej drużyny sportowej, komunia dziecka albo po prostu wolna niedziela (wiadomo, że produkcja poniedziałkowa z powodu masowego kaca nasuwała największe obawy co do jej jakości; dawniej nazywano to zjawisko „szewskim poniedziałkiem”). Pijak-światowiec bełkotał dowcip: dżentelmen pije nie po to, żeby pić, ale żeby się upić – i trafiał w punkt. Upowszechniło się picie ostre, na umór. Jak w piosence Wojciecha Młynarskiego: „Było, nie było…/ W to głupie ryło, / W ten dziób spragniony”. Jak w opowiadaniach Marka Hłaski, który sam alkoholem zniszczył swój wielki talent, a z jego Pętli Wojciech Has stworzył poruszający film o pijaństwie. Jak na obrazach Jerzego Dudy-Gracza, z których patrzą na nas twarze, a może raczej gęby młodych rodaków z maślano-mętnymi oczkami, napuchnięte od gorzały.

Tak piła przodująca klasa robotnicza, co poświadczyły szokujące wyniki badań socjologów z Polskiej Akademii Nauk: „Alkohol w różnych formach zakłócał pracę 40% robotników zatrudnionych w podstawowych działach produkcyjnych”. W wielkich zakładach na każdych stu pracowników trzech było widocznie nietrzeźwych. Pełne ręce roboty „na froncie alkoholowym” miała tam straż przemysłowa, która w swym dorocznym sprawozdaniu zbiorczym wykazywała zatrzymanie na terenie zakładowym ponad 21 000 pijanych pracowników, odesłanie sprzed bramy zakładowej około 20 000, karne spisanie 5000 „pijanych w dym” i awanturujących się kolegów. Jaki procentowy udział miała w tym młodzież pracująca? Tego akurat nikt nie wyróżnił, można jednak przypuszczać, że wysoki, skoro na przykład w roku 1960 oceniono, że około 13% mieszkańców hoteli robotniczych, zamieszkanych głównie przez ludzi młodych, kwalifikowało się do szybkiego leczenia odwykowego. Przy czym wyraźnie obniżał się próg inicjacji alkoholowej, co udokumentowały badania środowiska uczniowskiego w województwie warszawskim przeprowadzone na zlecenie KG MO na początku lat 70. Stwierdzono, że przynajmniej co czwarty siedemnastolatek nie tylko dawno miał tę inicjację za sobą, lecz pił już jak dorośli – przeciętnie ćwiartkę na głowę przy jednej okazji. Choć w środowisku młodzieży studiującej zaczęto pomału odchodzić od „czyściochy”, coraz częściej sięgano po piwo i silnie zasiarczone wino krajowej produkcji, to jednak co czwarty przebadany student z akademika wypijał w przeliczeniu 16 litrów wódki rocznie, a to – zdaniem fachowców – oznaczało już drogę wiodącą ekspresowo do nałogu alkoholowego.

W PRL-u o wszystko się walczyło: o poprawę jakości produkcji w przemyśle i o dobre wyniki nauki w szkole, o terminowe oddanie do użytku nowo budowanego szpitala i o przestrzeganie higieny w klasie, o wykonanie planu rocznego w kopalni i o przygotowanie wiejskiej szkoły do nowego roku szkolnego, o sprawy wielkie i drobne – front „walki” przebiegał na każdym poziomie, w każdym środowisku i na każdym terenie. Otóż walka z alkoholizmem w PRL-u, prowadzona przez wszystkie dekady nieustannie i niezmordowanie, ale ze skutkiem odwrotnie proporcjonalnym, stanowiła kliniczny przykład rozdwojenia jaźni albo hipokryzji „władzy ludowej”. Począwszy od „Polski Lubelskiej”, ruszyła bowiem propaganda, pijak znalazł się w towarzystwie wrogów, obok AK-owca, byłego obszarnika i przemysłowca, kułaka i spekulanta, jednak łagodniej od nich traktowany, bo tamtych należało usunąć z drogi, jego tylko zresocjalizować. „Przestań pić! Chodź z nami budować szczęśliwe jutro” − głosiło na plakacie wezwanie umieszczone przy wpółleżącym pod ścianą osobniku z butelką w ręku, zaś nad nim wyłaniała się wizja świątecznego pochodu ludzi pracy ze swymi narzędziami i łopocącymi na wietrze sztandarami. Obok takich perswazji pojawiały się ostrzeżenia groźne: dwóch pijaczków z butelkami w rękach zataczało się na torach kolejowych, którymi pędził w ich kierunku pociąg z napisem Polska Ludowa na czole zbliżającej się lokomotywy. Na murach rozlepiano proste hasła w rodzaju: „Alkohol – Twój wróg” (niejednokrotnie parafrazowany przez nie tylko młodych na „Alkohol − Twój wróg, wal go w gębę”) albo „Alkohol – wróg szczęścia!”. Z czasem bardziej je różnicowano, wskazując troskę o zdrowie, dbałość o rodzinę czy konkretny interes własny – czego przykładem jadący szosą maluch z obficie załadowanym bagażnikiem dachowym i wyeksponowaną nad autem sentencją: „Nie piję, bo zbieram na...”. Pijaństwo w pracy piętnowały gazety zakładowe i „tablice pijaków” prezentowane w opozycji do „tablic przodowników” dekorowanych czerwienią proletariackiego sztandaru. Nie próżnowali w prasie i radiu publicyści, bądź powtarzając hasła „ogólnie słuszne”, bądź wysuwając na przykład konkretny – ale mało realny przy ówczesnym stanie organizacyjnym służby zdrowia – postulat przymusowego leczenia nałogowców.

Urzędowy obowiązek walki na tym froncie miały liczne organy partyjne i rządowe, centralne i terenowe, wśród nich powołana w 1957 roku Stała Komisja Rady Ministrów ds. Walki z Alkoholizmem, nie mówiąc o prokuraturze, Milicji Obywatelskiej, Państwowej Inspekcji Handlowej. PRL wyposażyła je w trzy kolejne ustawy z lat 1956, 1959 oraz 1982, całą biblioteczkę zarządzeń szczegółowych oraz programy rządowe. Z kolei w latach 80. restrykcyjne prawo zaledwie maskowało „niewydolność systemu”. Obok partyjno-administracyjnego działało też „społeczne ramię”, w którym mieściły się m.in. Polski Czerwony Krzyż, Liga Kobiet, Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, organizacje młodzieżowe (na przykład Związek Harcerstwa Polskiego prowadził wakacyjne obozy letnie dla dzieci alkoholików), ale szczególną pozycję miał Społeczny Komitet Przeciwalkoholowy, powołany w kwietniu 1948 roku pod patronatem związków zawodowych. W epoce Gomułki dysponował już ogólnopolską siecią z oddziałami we wszystkich województwach i powiatach, kilkoma tysiącami kół niższych szczebli oraz własnym Ośrodkiem Badań Naukowych. Przyznano mu wówczas status stowarzyszenia wyższej użyteczności i rolę głównego kreatora polityki w tym zakresie, doradcy instancji partyjnych i rad narodowych, opiniodawcy przy tworzeniu punktów sprzedaży alkoholu. Do wspólnych działań władza komunistyczna zachęcała zresztą wszystkich − pod jednym wszakże warunkiem, że będą przez nią licencjonowane, gdyż samodzielne inicjatywy nie wchodziły w grę. Powołane przez Kościół katolicki Towarzystwo „Trzeźwość” zlikwidowano od razu w okresie stalinizmu, a w późniejszych dekadach chęć jego kontynuacji także napotykała trudne do pokonania bariery.

Poza oczywistą motywacją psychologiczną sięgania do kieliszka − z chęci chwilowej choćby ucieczki od kłopotów dnia powszedniego i ubarwienia szarej codzienności, w której młode pokolenie nie umiało zobaczyć szans dla siebie – oraz rynkową – gdyż nie tylko dla rozpoczynających pracę zawodową młodych, ale i dla starszych niemożliwe pozostawało kupno wielu pożądanych dóbr konsumpcyjnych wskutek stałego ich niedoboru, o wszystkim decydowały z gruntu przeciwstawne argumentom społecznym interesy socjalistycznej ekonomii. Już na starcie „państwo ludowe” wprowadziło monopol spirytusowy, podobnie jak tytoniowy, i nigdy od niego nie odstąpiło, widząc w nim istny gejzer zysków zasilających stale niedopinający się budżet. Chodziło o naprawdę wielkie pieniądze, w 1947 roku stanowiły one 13,8% budżetu państwa, rok później 14,9%, dzięki czemu szefostwo Polskiego Monopolu Spirytusowego mogło wypiąć pierś do orderów, meldując, że dochody z handlu wódką okazały się „szczególnie istotne w najtrudniejszym okresie organizacyjnym naszej państwowości”. Ten wstydliwy fakt nie był nagłaśniany, ale za to „na górze” wnikliwie go przeanalizowano. Ponieważ budżet wciąż trzeszczał, podległe centralnemu planowaniu wskaźniki produkcji spirytualiów i ich spożycia „na − mniej lub bardziej dorosłą − głowę” stale rosły. Planistów nie interesowały społeczne konteksty, oni mieli znaleźć fundusze niezbędne do budowy socjalizmu, a skoro taką szansę stwarzały zyski z monopolistycznej produkcji i sprzedaży spirytualiów, to należało zapewnić im w planach dynamikę wzrostu. Z kolei obowiązkiem producentów i sprzedawców, jak wszystkich zresztą uczestników socjalistycznej gospodarki, stawało się współzawodnictwo w celu wykonania i przekroczenia planu. A że walka z alkoholizmem w społeczeństwie i walka o powiększenie dopływu wysokoprocentowego strumienia na rynek odbywała się pod kierownictwem tego samego rządu i pod nadzorem tej samej partii – przewodniej siły narodu − nad tym należało po prostu przejść do porządku dziennego.

Pod koniec lat 50. w krajobrazie największych miast pojawiły się całodobowe izby wytrzeźwień – połączenie aresztu tymczasowego z placówką doraźnej pomocy medycznej, z ironiczną pieszczotliwością nazywane „żłobkami”. U schyłku PRL-u funkcjonowało ich zaledwie 56. Przy wybranych szpitalach psychiatrycznych powstały kliniki odwykowe dla uzależnionych od alkoholu w każdym wieku, a przy poradniach zdrowia psychicznego – specjalistyczne poradnie, gdzie pomocy mogli szukać wszyscy, nawet jeśli byli uczniami. W ustawie przeciwalkoholowej z 1956 roku stworzono możliwość kierowania na przymusowe leczenie przez komisje społeczno-lekarskie przy radach narodowych; ta procedura okazała się jednak całkowicie niedrożna i po 20 latach takie uprawnienia przyznano jedynie sądom.

W oparciu o doświadczenia amerykańskich ruchów religijnych już w połowie lat 50. zrodziły się u nas inicjatywy AA – dobrowolnej samopomocy anonimowych alkoholików. Jednakże podejrzliwość budziło zarówno pochodzenie wzorca, jak i program terapeutyczny, a przede wszystkim dla władzy, która starała się kontrolować wszystko i wszystkich, nie do przyjęcia były próby samodzielności i niezależności. Kiedy w regulaminie klubów AA kazano umieścić deklarację starań, by „być wzorowym obywatelem Ludowej Ojczyzny”, te inicjatywy automatycznie zanikały, rozkwitły dopiero uwolnione spod ścisłej kurateli. U schyłku PRL-u w 1988 roku funkcjonowało ponad trzysta klubów AA, gdzie szukając drogi wyjścia z nałogu, pojawiali się także młodzi ludzie.

W październiku 1978 roku w podwarszawskim Głos-kowie charyzmatyczny psycholog kliniczny, a z charakteru społecznik, Marek Kotański założył „Monar” – ośrodek oparty na założeniach wspólnot terapeutycznych dla bezdomnych i skrzywdzonych przez los, uzależnionych od alkoholu i narkotyków, chorych na AIDS, których w tym czasie większość społeczeństwa obawiała się bardziej niż niegdyś trędowatych i agresywnie wykluczała. Z czasem przekształcił się on w apolityczną organizację pozarządową, w latach 80. oficjalnie zarejestrowane stowarzyszenie, działające już na terenie całej Polski. „Monar” w swoich początkach miał do czynienia z jeszcze wczesnym stadium narkomanii, szerzącej się głównie wśród młodych, jako nowe zjawisko społeczne w Polsce. W PRL-u to były jednak dopiero początki, tym bardziej że przy ówczesnych relacjach dewizowych nie byliśmy dobrym celem dla przemytników narkotyków. Badacze tematu wyróżnili trzy PRL-owskie etapy. Pierwszy, do lat 60., nazwali medycznym, jako że miał charakter wyraźnie ekskluzywny, wręcz środowiskowy, opierał się bowiem na korzystaniu z klasycznych narkotyków podkradanych w służbie zdrowia. Drugi określili jako młodzieżowy, gdyż po środki odurzające powszechnie sięgnęli właśnie młodzi, stosując techniki mieszane. Rozpoczęły się wyłudzenia recept i kradzieże różnych środków z aptek i szpitali, ale najłatwiejszym sposobem stało się wąchanie toksycznych dla mózgu i organów wewnętrznych oparów rozpuszczalnika Tri, podgrzewanych na patelniach proszków do prania, inhalacje oferowanymi przez handel rozpuszczalnikami i klejami z używanym głównie w przemyśle obuwniczym butaprenem na czele. Bardzo płytką wiedzą specjalistyczną dysponowały wówczas narkomańskie kręgi, prawie nie korzystały bowiem z naturalnych halucynogenów, jakich pełno na polskich łąkach. Trzeci okres znawcy datują od połowy lat 70. i nazywają makowym, gdyż charakteryzował się przetwórstwem łatwego w uprawie maku lekarskiego. Z niego produkowano „kompot” uznawany za „polską heroinę”, wstrzykiwany bezpośrednio do żyły, dający błyskawiczny efekt i śmiertelnie niebezpieczny, gdyż przedawkowany (o co przy prymitywnej technice wytwarzania i braku kontroli mocy było łatwo) przynosił „złoty strzał”. To właśnie kompot w tamtym czasie zbierał największe żniwo w kręgach młodych narkomanów. Znane „zachodnie” narkotyki, jak haszysz i psychodeliczne LSD, szczególnie popularne wśród hipisów, bo „odlotowe”, a stosunkowo „bezpieczne” w stosowaniu, marihuana czy amfetamina, do Polski docierały śladowo, importowane co najwyżej na użytek własny. Taki spadek PRL przekazał III RP, kiedy to nastał u nas narkotykowy boom i stał się młodzieżowym przekleństwem masowo wdzierającym się nawet do szkół, gdyż okazaliśmy się zdolnymi producentami i coraz liczniejszymi konsumentami środków uzależniających.

KAZIMIERZ KUNICKI – TOMASZ ŁAWECKI

Ta nasza młodość... Jak dorastało się w PRL

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.