„POTĘGA SMAKU” HERBERTA UCZYŁA MNIE ESTETYCZNEJ POGARDY dla brzydoty wszelkich totalitaryzmów. Uczyła pogardy dla brzydoty komunistycznej i nazistowskiej, ale tu także nie wszystko mi się zgadzało. Urodziłem się w dziwnym mieście. Mówiliśmy po polsku, ale pod podłogą naszego mieszkania była piwnica, do której kiedyś wszedłem ze świecą w ręku, zapadając się po kolana w grzęzawisko papieru. Wertując księgi drukowane szwabachą, nagle ujrzałem z bliska kancelarię Hitlera, pola Parteitagów pod Norymbergą, które po latach miałem zwiedzić osobiście, rzeźby Josefa Thoraka i Arna Brekera, ulice, place, skwery III Rzeszy i hitlerowskiego Gdańska. Wiedziałem, że powinienem nienawidzić, ale moja nienawiść odbijała się od płótna, granitu i marmuru. Wszyscy szydzili z Hitlera malarza, a okazało się, że był akwarelistą lepszym niż wielu profesorów z polskich Akademii Sztuk Pięknych. Tak, malował zupełnie nieźle, żaden szyderczy śmiech tego nie przekreśli. Katedra ze światła, słynny Lichtdom wzniesiony pod Norymbergą w 1933 roku przez Alberta Speera, kolumny reflektorów lotniczych pionowo bijące w niebo na wysokość kilkunastu kilometrów. Nie widziałem żadnego powodu, by traktować to jako błąd w sztuce. Zawiodła mnie nieomylna potęga smaku czy – przeciwnie – właśnie ona mnie prowadziła?
A do tego szwabskie dzielnice Gdańska budowane w XIX i w latach 30. XX wieku. Stanice Hitlerjugend wzorowane na zamkach krzyżackich, jak ta na gdańskim Bischofsbergu, gasthausy dla towarzyszy partyjnych z NSDAP wzorowane na białych gospodach bawarskich z czarnym belkowaniem na ścianach, bloki mieszkalne i gimnazja z ciemnej cegły, jak to przy ulicy Pestalozziego w Gdańsku, gdzie uczył się Günter Grass, parę kroków od jego domu na Labesweg. Ich estetyczny poziom był bardzo wysoki.
I jeszcze potem to niemiłe odkrycie: mundury esesmanów – czerń, srebro, czerwień, stal, okucia, sznury, naszywki, epolety – wszystko to projektowali świetni designerzy Karl Diebitsch i Walter Heck ze słynnego domu mody Hugo Bossa. Tak, tego właśnie wielkiego Hugo Bossa – zresztą członka NSDAP od 1931 roku, który bez żadnych skrupułów wykorzystywał niewolniczą pracę polskich robotników przymusowych, za co firmie Hugo Boss wytoczono proces w 1999 roku. Brzydota nazizmu? Pamiętam, jak po wojnie na miejskich targowiskach Polacy handlowali między sobą akcesoriami hitlerowskiej zbrodni, kolekcjonerzy, entuzjaści, żarliwi wyznawcy kultu… i handlują do dziś. Łapczywe, błyszczące oczy, licytowanie cen, żarłoczność, wyciągnięte ręce, żeby mieć to wszystko na własność. Klamry pasów, naszywki, odznaki, ordery, ozdobne kordziki…
Żałosna, kiczowata ikonosfera nazizmu? Ten teatr zbrodni miał swoje mocne piękno, od strony potęgi smaku nie dawało się go łatwo ugryźć. Jan Błoński kiedyś mi opowiedział, jak go zamurowało, kiedy na jesieni 1939 roku na krakowskim dworcu – obszarpany, przemarznięty, głodny – nagle ujrzał przed sobą w otwartych drzwiach dworcowej poczekalni wychodzącego na miasto wyższego oficera SS w galowym czarnym mundurze. Aż go zamurowało. Nieskazitelne proporcje twarzy esesmana, jasna cera, czerń, srebro, plecione sznury, sprężyste gesty, antyczna harmonia ruchu. Pozostawało tylko bezsilne moralne oburzenie upokorzonego Polaka, strojące się w pozory estetycznego osądu.
A potem któregoś dnia obejrzałem film Leni Riefenstahl, zakazany „Triumf woli” z 1936 i jeszcze „Olimpię” z 1938 roku. Propaganda? Co z tego, że propaganda, skoro do dziś na tych przerażająco pięknych filmach, przedstawiających Parteitag w Norymberdze oraz olimpiadę w Berlinie, uczą się – tak, uczą się! – doskonałości sztuki montażu, prowadzenia kamery, kompozycji obrazu, operowania światłem i cieniem studenci szkół filmowych na całym świecie. Na tych zbrodniczych dziełach uczą się więc potęgi smaku?
I tajemnica potęgi smaku „zwykłych, prostych ludzi”. Zderzenie nazistowskiego piękna z estetyką niemieckiego ekspresjonizmu. Zagadka ekspresjonistycznego piękna, które robiło wszystko, by nie być pięknem, a jednak pięknem pozostawało – choć nie dla wszystkich. Jak rodzi się i czym jest piękno, które pragnie pięknu zaprzeczyć, by rozpaczliwie bronić dobra i wolności? Czyż zrodzony pod wpływem szoku I wojny światowej ekspresjonizm, z jego przerażająco czystą uczciwością moralną, nie powinien przyciągnąć tłumów? Kokoschka, Kirchner, Grosz, ale to, co najmocniejsze, biło z płócien i kartonów Otto Dixa. Wypowiedzieć rozpacz i wstrząsnąć – jako cel sztuki? W historii Europy dwie wielkie zasady estetyczne zderzyły się ze sobą nie tylko w przestrzeni politycznej, lecz i w ludzkiej duszy.
Piękno nazizmu pokochały miliony Niemców – w tym cała sprawa. Tak, większość stanęła po stronie tego piękna. Co w nim takiego było, że była to miłość tak ostateczna? Dlaczego te tłumy sprzymierzyły się z nazizmem w nienawiści do ekspresjonizmu? Czy nie płoszył ich strach przed zerwaniem zasłony, którą ekspresjonizm odważył się zerwać? Po jednej stronie teatr wielkich mszy pod gołym niebem z łamanym krzyżem swastyki na sztandarach, i dobrowolnie gromadzące się tłumy, po drugiej poruszające w swym okrucieństwie studia twarzy kalekich żołnierzy, sporządzane przez Otto Dixa, od których „prości ludzie” instynktownie odwracali – i odwracają nadal – oczy.
Skąd w milionach skłonność do równych kolumn marszowych, pochodni, defilad, kolumn greckich, tympanonów i niechęć do ekspresjonizmów? Dlaczego co jakiś czas większości smakuje ta odmiana piękna?
Ekspresjonizmu nie zniszczył wcale nazizm. To niemiecki „zwykły, prosty człowiek”, kierując się swoją potęgą smaku, z obrzydzeniem odrzucił portrety wojennego kalectwa i antywojenny, wolnościowy tryptyk Dixa, bliski mrocznym wizjom Grünewalda i grobowym wizjom Holbeina. Tak, ten sam „zwykły, prosty człowiek”, który nie chce ekspresjonistycznej brzydoty Jezusa i kocha kicz kościelnych monideł.
Piękno totalitarne byłoby zatem bardziej zgodne z ludzką naturą niż wszelkie transgresje awangardy? I potęga smaku, która ciągnie ludzi w tamtą stronę – w stronę braku wolności, ucieczki od wolności, wstrętu do wolności – byłaby potęgą rudymentarną, w której wyraża się instynkt gatunku? Leszek Kołakowski podejrzewał, że demokracja jest zaledwie krótkim epizodem w historii świata, bo totalitaryzm, autorytaryzm czy despotyzm jest ontologiczną normą ludzkich społeczeństw, do której demokratyczna ludzkość wcześniej czy później powróci. Kojące piękno kolumnad w wielkich budynkach rządowych? Instynktowna wrogość potęgi smaku „prostych ludzi” do wszelkich dziwactw nowoczesnej sztuki, odbieranych jako dewiacyjne ekscesy wolności? Poczucie zadomowienia w jednolitości sztandarów okrywających domy, pochodni w uniesionych rękach i ciągnących przez miasta marszów patriotycznych? Aprobata dla surowego prawa tępiącego wszelkich odmieńców, naturalny pęd do upodobnienia, bezpieczeństwo stada, z którego nikt się nie wychyla? Strach przed wszelką anomalią – obyczajową, religijną, artystyczną – w której ludzkość jako całość widzi zawsze przejaw choroby? Każda Różnica odbierana jako zagrożenie gatunku śmiercią?
Stefan Chwin
Zwodnicze piękno
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.