piątek, 18 lipca 2025

Andrzej Sarwa Azor - opowiadania o psach


JA I PSY

Och! Boże! Jak ja nienawidziłem psów! I jak psy, bez wyjątku wszystkie, nienawidziły mnie. Czemu? Nie wiem, to jedna z tych dziwacznych i zdumiewających zagadek, które niekiedy życie stawia przed nami. A ta zagadka była właśnie taka… nie tylko zdumiewająca, ale i absolutnie niemożliwa do zrozumienia… jakaś… jakby metafizyczna. Każdy bowiem pies na mój widok stawał się agresywny i to do tego stopnia, że nie tylko szczekał i warczał, ale odnosiło się wrażenie, że gdyby mógł, to by mnie pogryzł, o ile nawet nie zagryzł.

A więc: jakże ja nienawidziłem psów! Wszystkich bez wyjątku! Wszystkich. A psy, wszystkie bez wyjątku nienawidziły mnie. Wszystkie.

Idąc ulicą, gdy wypatrzyłem bodaj jakiego kundelka, nawet takiego wielkości królika, nieomal kamieniałem ze strachu, modląc się w duszy, żeby i on mnie nie wypatrzył. A kiedy już tak się stało, że na psisko się natknąłem i zajrzeliśmy sobie w oczy, wielką sztuką z mojej strony było, by bestię tak ominąć, iżby nie narazić się na pogryzienie.

I tak mijały lata. Ale – o dziwo – nigdy żaden pies mnie nie ugryzł! I tego również w żaden sposób nie potrafiłem zrozumieć. To też było zdumiewającą zagadką, szczególnie mając w pamięci tę zajadłą wściekłość, jaka się u każdego osobnika z psiego plemienia objawiała na mój widok.

Często wstyd mi było przed samym sobą i przed innymi ludźmi, a najbardziej chyba przed moją żoną, ona bowiem nie raz i nie dwa na widok psa, którego musieliśmy ominąć, albo takiego, który akurat biegł w naszą stronę, bo tak mu było po drodze, mawiała:

– Schowaj się za mnie, to może cię nie wypatrzy.

I ja z palącym wstydem się chowałem.

Mijaliśmy się, ja struchlały, pies natomiast rozjuszony, ponieważ nic to chowanie się za plecy żony nie dawało, lecz jakoś zawsze każde takie spotkanie kończyło się dla mnie szczęśliwie. Co było też osobliwe.

Tłumaczyłem sobie niechęć psów do mnie, a moją do psów tym, że wręcz uwielbiałem koty, a koty mnie, że koty, jak sięgałem pamięcią, zawsze były tuż obok. Za dnia i w nocy… to z kotami dzieliłem się jedzeniem, to z kotami sypiałem w tym samym łóżku, głaskałem je, a one mruczały. Pamiętam takie, które wychodziły mi naprzeciw, kiedy wracałem ze szkoły, bądź też czekały na mnie niemal w połowie drogi do domu i takie, które mi asystowały przy odrabianiu lekcji, siedząc na ramieniu. Pamiętam i takie, które, drzemiąc, cichuśko mruczały, gdy ja zagłębiałem się w lekturę jakiejś pasjonującej książki, odkrywając nowe światy… One po prostu były. Stanowiły cząstkę mojego świata, w którym nigdy byś psa nie uświadczył…

Takie wyjaśnienie, wyjaśnienie zda się racjonalne, któregoś dnia okazało się błędne.

Pamiętam… letni ciepły dzień… minionej nocy zmarła moja Mama… Szliśmy wraz z żoną na miasto naszą wąską, pełną zieleni uliczką załatwiać formalności pogrzebowe. Nie uszliśmy jednak zbyt daleko od domu, może sto metrów, a może nawet mniej, gdy naraz, jakby spod ziemi, wyrósł tuż przede mną wielki, brązowy, podpalany sięgający mi prawie do pasa pies… żona zdrętwiała z przerażenia, że tym razem już mi się nie upiecze, że pies rzuci się na mnie i w najlepszym razie, jeśli mnie nie zabije, to przynajmniej pogryzie.

Tymczasem jednak ja, niczym w transie, postąpiłem te dwa czy trzy kroki dzielące mnie od psa, wyciągnąłem rękę i zacząłem głaskać go po głowie, a pies stał nieruchomo, poddając się tej pieszczocie.

I w tej samej chwili jakby coś pękło i we mnie i w każdym z członków psiego plemienia.

Pokochałem je wszystkie, a one przestały na mój widok dostawać ataków szału i wściekłości.

Do dziś nie wiem, co to był za pies, ani co się z nim stało później, gdy poszliśmy dalej swoją drogą. Nigdy wcześniej ani nigdy później go już nie widziałem…

A za jakiś czas inny pies, kundelek, a właściwie kundliczka zagościła pod moim dachem…

AZOR

Stary człowiek wyblakłymi oczyma wpatrywał się gdzieś w jeden punkt. Był jakby odcięty od reszty świata, którego cząstką już się chyba nawet nie czuł. Trwał, bo trwał, lecz z owego trwania tak naprawdę nic nie wynikało. Niby miał wyjście, skończyć ze sobą, lecz w rzeczywistości nic by ono nie zmieniło, niczego nie naprawiło. Więc czy tak, czy inaczej trwał – z tym kamieniem niemal rozgniatającym mu duszę, w jakiejś stężałej rzeczywistości, zamrożonej chwili bólu, z którym nie umiał sobie poradzić. Nijak. W żaden sposób.

Nie patrzył na mnie, kiedy, jakby mimochodem, zadał pytanie:

– Panie, jak pan myślisz? Czy cierpienia zwierząt mają jakikolwiek sens?

Wzruszyłem ramionami, bo nie wiedziałem, co mógłbym mu odpowiedzieć, a on najwyraźniej nie czekał na moją opinię i zaczął mówić. Początkowo cicho, monotonnie, by dopiero z czasem snuć opowieść z większą ekspresją.

– Było widne jeszcze późnojesienne popołudnie. Jakoś tak chyba pod koniec listopada… A może był to już grudzień? Pierwsze dni? Miałem jakieś piętnaście-szesnaście lat… Może rok mniej, może rok więcej… już nie pamiętam… Było szaro i ponuro. Nad ranem poprószył pierwszy tegoroczny śnieg, który teraz, mimo dojmującego zimna, jednak powoli się roztapiał.

Wracałem ze szkoły do domu i naraz ze śmietniska sąsiedniego domu doleciało mnie żałosne skomlenie psiaka. Podszedłem do płotu i wtedy go zobaczyłem. Małe ciałko, pokryte białą, brudną sierścią, taką surową, skudloną, widać, że nie głaskaną, drżące od chłodu. I te ciemne… ciemnoorzechowe ślepka wpatrujące się we mnie prosząco. A i wylęknione ponad wszelką miarę też. Szczeniak zamilkł na chwilę, a potem znów raz czy dwa zaskomlił cichuśko.

Pobiegłem do domu: „Mamo, mamo, na śmietniku obok jest szczeniak, mogę go przynieść do domu?” Kiwnęła głową na zgodę. To miał być mój pierwszy w życiu pies!

Wróciłem czym prędzej, wyciągnąłem rękę ponad dość niskim płotem zbitym z prostych, heblowanych, ale już poszarzałych od słot i wiatrów sztachet, a on – mała bezradna kuleczka, podpełzł do niej, sunąc niezdarnie po tym wierzchołku okazałej sterty śmieci. Uniosłem go za skórę na karku, wziąłem na ręce i zaniosłem do domu.

Po co go brałem? Nie wiem. Dziś żałuję… taki odruch… ale nic poza tym… taki – panie – odruch…

Przez zimę nie było łatwo. Pies brudził, trochę dokuczał, ale też i rósł. My przyzwyczajaliśmy się do niego, a on do nas.

Zdawało mi się, że chyba chciał mnie pokochać, ale ja, panie, jakoś nie odwzajemniałem tych jego pragnień. Zresztą nikt z domowników ich nie odwzajemniał. Pies rósł i serce mu dziczało. Bo tak to już bywa, czy to z człowiekiem, czy ze zwierzęciem, że nieodpłacone uczucie sprawia, że serce dziczeje…

Ale on mnie i tak kochał. Bezinteresownie, po psiemu. Chociaż rzadko bywałem w domu. No bo szkoła, koledzy… Lecz kiedy wracałem, przychodził mi do kolan i podstawiał łeb do głaskania. Tyle że ja go zbywałem. Odchodził więc i kładł się gdzieś nieopodal z łbem ułożonym na wyciągniętych łapach wpatrzony we mnie… Miał nadzieję… Wtedy tego nie rozumiałem… a dziś już, panie, za późno…

Azor… nazwaliśmy go Azor… Nie jakoś tam wymyślnie, ale tak najzwyczajniej… Do wiosny wyrósł na sporego kundla, w którego żyłach musiało płynąć dużo krwi owczarka podhalańskiego, chociaż aż tak kudłaty nie był.

Gdy przyszła marcowa odwilż i śniegi stopniały, gdy powoli w krzakach i na przydrożach pokrzywy zaczynały wypuszczać młodziutkie listki, a pączki na drzewach jęły nabrzmiewać sokami, Azor coraz częściej bywał wypędzany za drzwi.

Był dobrym psem. Dobrym i łagodnym, mimo iż, jak mówiłem, serce mu już dziczało, chociaż jeszcze potrafił się uśmiechać, bo widać nadzieja w nim nie umarła tak do końca. Nadzieja na miłość. Moją miłość. A może na czyjąkolwiek?… No i, póki co, był wolny…

Któregoś dnia matka przyniosła do domu obrożę i smycz. I wtedy poczułem się panem. Jego władcą.

A kim ja, panie, wtedy byłem? Nikim, panie, nikim. Pętakiem, któremu się zdawało, że Bóg wie, do czego w życiu dojdzie… Jakaś władza mi się marzyła pewnie… a tu, panie, życie biło mnie w dupę, ile wlezie. No to jak trafił się pies, tom przynajmniej nad nim chciał mieć tę władzę… A że w peerelowskiej Polsce władza była synonimem przemocy…

Kiedym go brał na spacer, na tej cholernej smyczy, tom go, panie, lał kijem z jakąś taką zajadłością, że aż mi się jakby świadomość zwężała. Czy miałem z tego jakąkolwiek przyjemność? Nie, żadnej… potem mi głupio było i smutno… i przed tym psem i przed samym sobą się tego wstydziłem… a potem znów mnie nachodziło… a on, Azor, nie rozumiał, za co to i dlaczego? Za to jego miłosne nieomal wpatrywanie się w moje oczy?…

Lecz i to się skończyło… Kiedyś uciekł z podwórka i pognał do pracy za moją matką, pech chciał, że po drodze mu się napatoczył jakiś milicjant… obwarczał go, tego milicjanta znaczy, zęby pokazał… widać wiedział, panie, że toto nic warte… lecz przecież go nie ugryzł…

Ale milicjant nie odpuścił… Śledztwo zrobił, sukinsyn. Doszedł czyj to pies i przylazł, panie do naszej chałupy… podpity był, to i mocny i ważny. Wyciągnął pistolet z kabury i szukał psa, żeby go zastrzelić.

Ojciec schował Azora w domu, a potem poszło psisko na łańcuch…

Stary człowiek zmienił się na twarzy, głos mu uwiązł w gardle, widać było, iż się powstrzymuje, żeby nie zapłakać…

– Panie – jął mówić dalej. – Panie, to już by lepiej psinie było, żeby zdechła na tym śmietniku. Byłoby to dwa-trzy dni i po sprawie, mróz by wszystko szybko załatwił, a on, panie, na tym łańcuchu, umierał ze dwanaście lat… co dzień umierał…

I to przeze mnie. Przyniosłem go, poznęcałem nad nim i porzuciłem. Nawet mu nigdy żreć nie dałem… ojciec mu nosił jakieś resztki, ale co to były za resztki, samiśmy żyli w biedzie, to nawet nie bardzo było co temu psu dać… a wodę to on widział chyba wtedy, gdy deszcz padał.

Budę miał taką, jakby jej wcale nie było, jak lało, to leżał w wodzie, jak śnieg sypał, to i jego przysypywał, a w mróz, panie… nie wiem, panie… Jezu Chryste… nie wiem, jakie to stworzenie męki cierpiało…

Stary człowiek z całej mocy pohamował się, żeby nie załkać.

– Mój Boże… i tak mijały lata… rok za rokiem… w tej męce straszliwej… jakby nie wiadomo czym, to psisko zawiniło, a on przecie był dobry i na początku umiał się uśmiechać… I tylko ciepła pragnął i ręki, która by go po łbie pogłaskała… ale zaznał tylko kija… łańcucha i dziurawej budy… A im więcej tych lat mijało, serce w nim coraz bardziej kamieniało i jedno tylko miał uczucie – nienawiści. Panie, jak się czasem urwał, to byłby zagryzł każdego, kto by mu się nawinął. Jeden tylko był człowiek – mój ojciec, co mógł go na nowo spętać i zniewolić…

Któregoś rana, było to latem, słonko wspinało się na niebo, ciepło było i ptaki aż zanosiły się od śpiewu, przyszedł ojciec i powiedział; „Azor zdechł”. „To trzeba go zakopać” – powiedziała matka. Ja się w ogóle nie odezwałem, anim nawet nie wyszedł, nie popatrzył na tego umęczonego trupa.

Ale ojciec go nie zakopał, odpiął łańcuch od budy i powlókł na tym łańcuchu gdzieś w zdziczały zarośnięty wąwóz, którego dno zalegało grzęzawisko i moczar. Cisnął go z rozmachem, aż błoto chlupnęło i Azor zapadł się w bagno, a ono zamknęło się nad nim i tam został…

Ciężkie milczenie zawisło w powietrzu… ciężkie i jakby mroczne… Nie miałem odwagi się odezwać. Zresztą, cóż niby miałbym rzec?

Aż w końcu stary człowiek, odwróciwszy głowę, wpatrzony tępym wzrokiem w odległy kąt izby, chrapliwym, łamiącym się głosem powiedział:

– A teraz, panie, niedługo trzeba będzie stanąć na Boskim sądzie… i straszliwie się boję, że Pan Bóg każe mi spojrzeć Azorowi w oczy…



MALUSZEK

BARDZO KRÓTKA HISTORIA DOBREGO PIESKA

W sobotę 11 listopada 2017 roku było dość zimno, a powietrze przesycała wilgoć przemieszana z czymś jeszcze, z czymś nieokreślonym… jakby jakimś chwytającym za duszę smutkiem…

Przyszedł cichutki, wystraszony, prowadzony na długiej parcianej smyczy, z przybrudzoną niebieską obróżką na szyi. Chudy kundelek, wynędzniały, z zapadniętymi bokami, ze zmatowiałymi ślepkami.

„Czyżby tracił wzrok? Jak sobie poradzimy ze ślepym psem?… – przemknęło mi przez głowę. – I to jeszcze na dodatek starym, bo – jak określili weterynarze – miał dziesięć, a może nawet jedenaście lat… a na dobitkę chorym i to poważnie chorym na serce”.

Ponieważ sam takiej przypadłości doświadczam, to dobrze wiem, czym ona jest.

Ale decyzja o przygarnięciu sędziwego, słabiutkiego i zabiedzonego psa podjęta była świadomie. Powodów po temu było kilka – leciwy i niezdrowy, więc jest szansa, że mnie nie przeżyje, bo gdyby miało być inaczej, a po mojej śmierci, jeśli by nie miał kto, lub nie chciał się nim nikt zaopiekować, to co by to stworzenie czekało? Jaki los? Co prawda byli tacy, którzy pukali się w głowę, doradzając przyjęcie pod dach szczeniaka, ale nawet ich słuchać nie chciałem.

– Czy udręczonemu zwierzęciu, które w życiu zaznało tylko głodu, i poniewierki, kija i kopniaków nie trzeba dać choćby trochę serca i zapewnić bezpieczny dach nad głową? Czy nie zasługuje na codzienną pełną miseczkę czegoś pożywnego, smakowitego, a nie tylko na skórkę suchego chleba czy resztki z obiadu i – jeśli się „panu” albo „pani” przypomni – może i odrobinę wody?

Tak więc decyzja zapadła. Ostateczna i nieodwołalna.

Dopełniliśmy formalności, a właściwie zrobiła to moja córka Marta, bo to ona – oficjalnie – miała być jego właścicielką. Podpisała papiery i został z nami…

– Nazwałyśmy go Słodziak, bo jego prawdziwego imienia nie udało się nam poznać – powiedziała jedna z pań, które przywiozły psiaka.

– Słodziak? – skrzywiłem się i raz jeszcze bacznie przyjrzałem się kundelkowi. – Dla mnie to Maluszek. Tak właśnie, Maluszek.

– No to… niech będzie Maluszek, jeśli pan woli. I powiem państwu, że naprawdę mu się udało, bo takie psy praktycznie nie mają szansy na adopcję.

– A to czemu?

– Bo stary, bo poważnie chory, bo najwyraźniej po przejściach, bo mały, bo czarny, no i bez ogona.

– No tak – skinąłem głową – jakiś łotr obciął mu ogonek przy samym tyłeczku…

Maluszek jak gdyby zrozumiał, o czym mowa i pewnie chcąc wkupić się w nasze łaski śmiesznie, kilka razy, pokręcił tym swoim kuperkiem, bo zamerdać nie miał przecież czym.

W końcu trzasnęła furtka, samochód parkujący przed naszym domem odjechał…

Zostaliśmy z Maluszkiem sam na sam…

Piesek stanął przede mną i spojrzał mi w oczy, najwyraźniej z obawą co go teraz czeka…

* * *

Nasza kundliczka Rudzia – prawie jamnik! – raz i drugi ostrożnie obwąchała nowego domownika, a potem trąciła go swoim czarnym nochalem, uśmiechając się całym pyskiem i zapraszając Maluszka do zabawy. Poskakali trochę w ogródku na trawniku, udając, że walczą ze sobą, a potem – gdy znudzona Rudzia – zostawiła go samego, zawołałem pieska do domu.

Dreptał posłusznie, trzymając się mojej nogi, jakby był do niej przyklejony i bał się, bardzo się bał, czego nie był w stanie ukryć… chociaż chyba nawet nie próbował…

– Piesku, nie bój się już, nie drżyj – szepnąłem, nachylając się ku niemu, a on ten szept usłyszał, ale czy zrozumiał? Chyba nie. Najpierw bowiem się skulił, a później zadzierając łebek, spojrzał tylko na mnie tymi swoimi zmętniałymi ślepkami, w których była jakaś jedna, jedyna najogromniejsza prośba. Jaka? Tego jeszcze wtedy nie umiałem zgadnąć… i musiało minąć sporo czasu, żebym pojął, o co on wtedy bezgłośnie wylękniony żebrał: „Nie bij mnie…” – takie to, bez wątpienia, było to jego nieme błaganie…

Zdezorientowany rozglądał się po domu.

– Zrobimy eksperyment – powiedziałem. – Zobaczymy, co też on jada. W kuchennej szafce leżała garstka wysuszonych na kamień skórek chleba, które pewnie miały jakieś tam przeznaczenie kulinarne. Wziąłem jedną z nich i podsunąłem Maluszkowi pod nosek. Nieomal rzucił się na nią i w mgnieniu oka rozgryzł, przełknął i patrząc się na mnie, najwyraźniej czekał na więcej. Chudzina…

– Oj bracie! Toś ty musiał mieć w życiu niebywały wręcz dobrobyt! Idziemy!

Podreptał posłusznie, stukając pazurkami o podłogę. Otworzyłem lodówkę, odkroiłem kawał kiełbasy, a on wpatrywał się w nią, z nieskrywaną nadzieją przełykając ślinę.

– Chodźmy dalej, tu cię nie będę karmił.

Rozsiadłem się wygodnie w swoim pokoiku na wersalce, Maluszek zaś przycupnął na swojej chudej, kościstej dupinie tuż przed moimi nogami. Odkrawałem plasterek po plasterku i podawałem mu wprost do pyszczka, a on te kęsy w mgnieniu oka pochłaniał, jakby w obawie, że tylko może raz coś tak niezwykłego mu się przytrafiło, albo, że mu je ktoś odbierze. A może i jedno i drugie.

Zdrętwiała mi noga, więc ją odruchowo wyprostowałem. Pies gwałtownie odskoczył ode mnie, przewrócił się na bok i począł trząść się ze strachu, znów z przerażeniem patrząc mi w oczy. Wyciągnąłem rękę w jego stronę, żeby go pogłaskać, ale jego strach jeszcze się wzmógł. Odwrócił się na grzbiet, podkulił łapy, odsłaniając brzuszek, jakby chcąc mi w ten sposób powiedzieć: „Widzisz, jestem całkiem bezbronny, bez reszty ci się podporządkowuję i oddaję ci moje życie…” Jednocześnie w jego zamglonych ślepkach znów dostrzegłem tę niemą prośbę: „Proszę… nie bij mnie… proszę…”

– Maluszku! Coś ty?! Nie bój się chłopaczyno! Masz tu jeszcze trochę kiełbasy. Nie chcę być twoim panem, ale przyjacielem!

Lecz on wciąż leżał na grzbiecie, odsłaniając najwrażliwsze części ciała, dygocąc ze strachu.

Zamilkłem i zamarłem w bezruchu z tym kawałkiem kiełbasy wyciągniętym w jego stronę.

Uspokajał się. Powoli, z wahaniem usiadł, nieufnie zerknął na moją nogę, ale ostatecznie, przezwyciężywszy strach, zjadł kolejną porcję bynajmniej nie najtańszej z wędlin. Tę gorszą zostawiłem dla ludzi, bo przecież piesek na powitanie musiał być naprawdę godnie przyjęty.

Przydreptała Rudzia, zerknęła na kundelka, zerknęła na mnie, zerknęła na kiełbasę… Swoją porcję ostrożnie wzięła w zęby, jakby niezdecydowana do końca czy aby to jej posmakuje. Ostatecznie jednak pogryzła i przełknęła. Królewna!

* * *

Maluszek dostał – wzgardzone niegdyś przez Rudzię – wygodne, mięciuchne i dość obszerne legowisko, w którym podesłaliśmy mu stary, sprany niebieski ręcznik frotowy, który wypożyczyły nam dziewczyny ze schroniska, żeby zapachem przypominał mu wcześniejsze miejsce – jego klatkę, czy też kojec, bo same nowe zapachy mogłyby niezbyt dobrze wpływać na psiaka, wywołując lęk, niepokój, poczucie zagrożenia.

Ale niezadługo ów ręcznik przestał pełnić funkcję Maluszkowego posłania i został zastąpiony piękną, puszystą, mięciuchną i ciepłą skórką baranią.

Zmieniliśmy mu także obróżkę ze starej niebieskiej, na nowiutką czerwoną.

* * *

Mijał dzień za dniem… jesień się kończyła, zaczynała zima. Codzienne spacery we troje – ja z Maluszkiem na smyczy i Rudzia przodem biegająca wolno. Ach! Co to były za szczęśliwe wyprawy! Ile śladów na śniegu, ile zapachów! Oboje z nosami przy ziemi. Oboje przepełnieni psim szczęściem.

Ale nie zawsze tak było, przychodziły i dni zimne, wietrzne i dżdżyste, słoty ciągnące się tygodniami albo na odmianę ściskał mróz, a zadymka zasypywała nasze spacerowe ścieżki.

I tak to – raz smutniej raz weselej upływał czas. Słońce wschodziło, słońce zachodziło, topniały śniegi, zieleniały trawy, złociły się kępy podbiałów i kaczeńców, żółciły się, oblepione kwiatami, drzewa dereniowe, morelowe sady białe od kwiecia wabiły pierwsze pszczoły, a potem upojnie, gorzkawo, migdałowo pachniały rozkwitłe śliwy, delikatne wonie smużyły się z kremowobiałych kwiatów grusz, różowiły się jabłonie…

Maje oszalałe od barw i zapachów: fioletowych bzów-lilaków, kremowobiałych baldachów bzów dzikich, głogów czerwonych i białych, od kalin, jaśminów, od bladoróżowych róż dzikich, które się porozsiadały po zdziczałych ogrodach, po miedzach i po ugorach…

* * *

Maluszek nabierał ciała, już nie miał zmętniałych ślepek. Coraz częściej się uśmiechał i zdawało się, że teraz wreszcie jest w pełni szczęśliwy.

Cóż, jednak nie. Rudzia w końcu zobaczyła w nim konkurenta, który nie odstępował mnie na krok, a gdy pracowałem przy biurku, nieustannie warował u moich stóp z główką ułożoną na wyciągniętych łapach.

I Rudzia zaczęła przepędzać Maluszka z każdego miejsca. Najpierw odebrała mu wymoszczone baranią skórą legowisko. Potem przegnała go z drugiej skórki, którą Marta rozesłała mu gdzie indziej. Ale i stamtąd został wyrugowany. Moja wersalka, gdzie uwielbiał leżeć, także stała się dla pieska zakazana. Ostatecznie zostało mu miejsce na dywanie, ale jeszcze częściej goła podłoga.

W końcu wymyśliliśmy, że w ciasnym kąciku między moim biurkiem a wersalką rozścielemy mu starą narzutę, pod którą ukryjemy miękką i cieplutką skórę baranią. I dopiero na to Rudzia dała się nabrać. Chociaż… chyba nie do końca, ale miejsce było tak mało atrakcjine, że łaskawie go nie zajęła.

Lecz Maluszek, chociaż czasem tam się kładł, robił to jakby ukradkiem i gdy tylko Rudzia pojawiała w pobliżu, dyskretnie opuszczał i to legowisko…

* * *

Choć nie był najważniejszy w naszym małym dwupsowym stadku, gdzie Rudzia wywalczyła sobie pozycję liderki, Maluszek odnosił sukcesy w innych obszarach, ot jak choćby w taki sposób, że jego zdjęcie znalazło się na pierwszej stronie okładki zbiorku opowiadań o psach (i to w trzech językach) zaprezentowanej na targach książki w Krakowie! A gdy dodać do tego e-book i audiobook, to widać było pełen Maluszkowy celebrycki sukces! Tyle że dla piesków takie rzeczy nie mają żadnego, ale to żadnego znaczenia.

Chyba ważniejsze dla niego było to, że założyliśmy naszą chłopacką bandę, której przywódcą został, co oczywiste, Maluszek i razem wędrowaliśmy po dróżkach i ścieżkach, a w domu zawsze trzymaliśmy się razem.

Tak czy inaczej – teraz już nie był sparszywiałym kościotrupkiem bez sierści, jakim go znaleziono, gdy – ponoć – z najwyższym trudem wlókł się środkiem ruchliwej ulicy, która bardziej prowadziła go pod koła rozpędzonych samochodów, niż w jakiekolwiek dobre miejsce, ale widocznie czasem i nieszczęśliwe pieski otrzymują w prezencie od Pana Boga odrobinę ulgi w cierpieniu i garstkę miłości…

* * *

Czas ciągle gnał, gnał nieubłaganie… Minął rok i minęła ta przerażająca hukiem fajerwerków Noc Sylwestrowa, gdy ludzie bezrozumnie się cieszą, iż znów o krok przybliżyli się do śmierci, i gdy to przerażony Maluszek najchętniej skryłby się pod ziemią, lecz najczęściej chował się w brodziku pod prysznicem w łazience, albo przynajmniej na płytkach podłogi w pobliżu umywalki.

Tam był jego azyl, chociaż może to niezbyt odpowiednie słowo, bardziej chyba pasuje tu inne – kryjówka, z której korzystał także, gdy grzmiało za oknem, pioruny z łoskotem uderzały w ziemię, a błyskawice zimnym blaskiem rozświetlały niebo.

A później znów słońce wychodziło spoza chmur, a potem liście dzikiego wina nabierały ciemnopąsowej barwy, klony okrywały się złotem i czerwienią, brzozy i wiązy żółkły, brązowiały dęby, a po wąwozach zbierała się mgła… I znów nieubłaganie zbliżała się kolejna Noc Sylwestrowa…

* * *

Maluszek słabł. Coraz więcej posiwiałych kudełków pojawiało się na jego grzbiecie, kontrastując z czarnym futerkiem, podpalanym na brzuszku i szyi i białawym na pyszczku.

Coraz bardziej słabło Maluszkowe serduszko. Coraz bardziej i coraz częściej kaszlał… a jakby tego było mało, zaczęły się i inne dolegliwości. Być może zaczął mu się formować bolesny guz u wylotu przewodu pokarmowego, bo czynności fizjologiczne sprawiały mu tak dotkliwy ból, że nie umiał pohamować niesamowitego, wręcz przeraźliwego zawodzenia ostatecznie przechodzącego w straszny krzyk, bo inaczej nie dało się tego głosu nazwać.

Weterynarz tylko raz odważył się pieska uśpić i zbadać, co też on ma w tych swoich kiszeczkach. Oczyścił to i owo, ale niczego konkretnego – jak powiedział – nie wymacał. Maluszek z trudem wybudził się z narkozy.

I od tamtej pory już wiedzieliśmy, że nie pozostaje nic innego, jak tylko wspomagać go lekarstwami i oczekiwać, aż nadejdzie ostateczny kres jego chorób… tyle że zdawało się nam, iż to – tak naprawdę – nigdy nie może się wydarzyć.

* * *

Minęła nędzna wiosna 2020 roku – roku diabła, roku dotkniętego przekleństwem obsesyjnego lęku mas przed śmiercią, która rzekomo chciała ich dopaść i unicestwić, anihilować… lęku przed odejściem w niebyt, bo nawet i ci, którzy się uważali za osoby religijne, skłaniali się raczej ku wierze, że po ustaniu krążenia ustaje wszystko i nie ma już niczego…

Przyszedł ładniejszy nieco czerwiec i wtedy Rudzia zaczęła odmawiać wychodzenia na spacery, więc chodziliśmy tylko my dwaj – nasza chłopacka banda, czyli ja i Maluszek.

Ptaki, których trele wiosną niosą się zewsząd, z koron drzew, z zarośli i z jakichś niedookreślonych miejsc teraz zamilkły – zapanowała jakaś i przygnębiająca i jakby groźna cisza.

Było coraz smutniej…

W końcu i Maluszek coraz niechętniej dreptał przede mną, co kilka, kilkanaście kroków przystając zdyszany i bardzo zmęczony… I ten kaszel… kaszel, który go dręczył i za dnia i w nocy… Leki przestawały już skutkować.

Nasze spacery, każdego dnia krótsze, dawały nam coraz mniej przyjemności, a były tylko jakimś codziennym rytuałem i niczym już więcej…

I tak przemijało lato…

* * *

Maluszek jadł coraz mniej. Niby jeszcze w czasie obiadu siadał przy moich nogach i wpatrywał się we mnie, ale już nie prosił o co smakowitsze kąski, jakie mu zwykle podtykałem pod nosek. Siadał tak i patrzył tak, bo to też stanowiło rodzaj pewnego rytuału.

* * *

Niedzielny dzień 6 września 2020 roku obudził się smutny, a z nieba zaciągniętego chmurami zaczął padać drobny deszcz.

Wbrew obawom, że psy nie zechcą pójść na spacer, to jednak wyjątkowo chętnie, jak nigdy od wielu już miesięcy, wybiegły za furtkę.

Rudzia wyprzedzała mnie, jak to miała w zwyczaju, a Maluszek z roześmianą mordką węszył, buszował w trawie i pogryzał jej źdźbła. Tak szczęśliwego nie widziałem go chyba nigdy, od kiedy zamieszkał pod naszym dachem!

„– Mój Boże – pomyślałem – wreszcie mu się poprawiło! Najwyraźniej zdrowieje!”

Ciągnął smycz z takim zapałem, że ledwo mogłem za nim nadążyć! I był to wspaniały spacer, przeszliśmy całą tę trasę, jaką przemierzaliśmy od lat, najpierw z Rudzią, a potem z obojgiem, a która w ciągu ostatniego półrocza skurczyła się nam więcej niż o połowę!

Mżawka się nasiliła, aby dość szybko przejść w spokojny słaby deszcz. Przyśpieszyliśmy.

Gdy dotarliśmy do podwórka i zatrzasnąłem furtkę, do drzwi domu szliśmy już w ulewie.

Poczekaliśmy w przedpokoju, aż Marta powyciera ubłocone łapy i zmoknięte futerka.

Rudzia położyła się zaraz na skórce baraniej w pokoju Marty, a Maluszek nie odstępował mnie nawet na krok. Gdy pracowałem na komputerze, leżał na podłodze obok moich stóp, gdy zaś siadałem na wersalce, żeby rozprostować kręgosłup, wskakiwał i przycupnąwszy obok, wpatrywał mi się w oczy, długo, głęboko, jakoś tak dziwnie, jak nigdy dotąd, aż przechodził mnie dreszcz.

W czasie obiadu zawzięcie się domagał, żeby się z nim dzielić, czego nie robił już od tygodni, więc mu nie skąpiłem najlepszych kąsków, za co dziękował mi uśmiechniętą mordką. Byłem pewny, że on naprawdę zdrowieje…

* * *

Nastawał wieczór. Za oknem deszcz się nasilił. Strugi wody spływały po szybach, grube krople bębniły w parapet.

Gdy zaczęło zmierzchać, psy dostały kolację, którą zjadły ze smakiem.

A potem… potem Maluszek zaczął kaszleć, coraz bardziej i bardziej…

Dżdżysta noc… Mrok jakiś przerażający i to bębnienie kropel w blaszane parapety…

Maluszek kaszlał, już prawie bez przerwy. Noc zgęstniała, a ulewa się nasilała.

W końcu kaszel jakby trochę zelżał. Piesek odrobinę uspokojony położył się na podłodze, wciskając się pod moją wersalkę. Pomyślałem, że może to na dzisiaj koniec jego cierpień, że teraz się uspokoi, uśnie i rano wszystko będzie dobrze, jak każdego wcześniejszego poranka.

Byłem zmęczony, bardzo zmęczony, położyłem się więc i ja. Przyłożyłem głowę do poduszki i po jakimś czasie znalazłem się na pograniczu jawy i snu. Nie wiem, jak długo spałem, ale chyba dość krótko, bo bardzo prędko wróciłem do całkowitej przytomności, kiedy to Marta weszła do pokoju i powiedziała przez łzy:

– Tato… Maluszek umiera…

Podźwignąłem się, usiadłem na wersalce, a potem wstałem i poszedłem za nią.

Leżał w łazience na gołych i zimnych płytkach posadzki tak biedny i wystraszony jak jeszcze chyba nigdy przedtem.

Marta usiadła na podłodze obok niego. Spojrzał na nią z nadzieją, że mu pomoże, że go ochroni, jak zawsze, gdy grzmiało, albo eksplodowały sztuczne ognie. Podźwignął się nawet nieco, przytulił się pyszczkiem do jej policzka, a potem znowu osunął się na płytki, na gołe białe, zimne płytki i ułożył głowę na wyciągniętych łapach.

Piesek bardzo chciał odpocząć, ale wrócił kaszel tak straszny, że aby się nie udusić musiał siadać. I tak to trwało i trwało… aż zaczęła się agonia… a gdy zaczął już charczeć… było jasne, że jego psia droga ostatecznie dobiega kresu, lecz było też widać, jak bardzo i boi się i nie chce umierać…

A podobno psy mają tylko instynkt i nie mają samoświadomości, rozumu, uczuć ani duszy… Skąd zatem ten lęk przed umieraniem, przed śmiercią? No skąd? Odpowiedzcie mi nieprzyjemni mądrale!

Przykucnąłem naprzeciw Maluszka, a on od czasu do czasu resztką sił kierował swoje brązowe ślepka to na mnie, to na Martę, jakby prosząc, byśmy go osłonili przed tym, co nadchodziło groźne i przerażające, tak jak zawsze dotąd chroniliśmy go przed pomrukami burzy, czy hukiem noworocznych fajerwerków…

A może miał nadzieję, że to jeszcze nie teraz? Przecież był w tym swoim schowanku, w swojej – jak dotąd zawsze bezpiecznej skrytce, w tym swoim azylu, a my byliśmy przy nim, tuż obok, obydwoje.

Ale to już było dogasanie…

Odchodzenie się przeciągało, za oknem mroczyła się długa noc i straszna ulewa potokami spływała z chmur.

Patrzyłem przez łzy na Maluszka i doszedłem do przekonania, że on chyba już pogodził się z losem i że gotów byłby umrzeć, ale teraz trzymał się życia wyłącznie dla nas – dla mnie i dla Marty, najwyraźniej nie chcąc nam sprawić zawodu, bo widząc nas czuwających obok, uznał, że swoim odejściem przysporzyłby nam smutku i pewnie jeszcze więcej łez… więc cierpiał i walczył z agonią…

– Martuniu – powiedziałem, idąc do swojego pokoju – zostaw go samego, on przy tobie nie odejdzie.

Więc z mokrymi oczami zostawiła go w tej łazience na tych zimnych płytkach obok umywalki, podniosła się z posadzki i odeszła, ale on jeszcze resztką sił dźwignął się na łapy i przywlókłszy do mojego pokoju, usiadł tuż przed moimi stopami i spojrzał mi w oczy.

A ja… a ja niczego nie mogłem… bezsilny…

– Maluszku-Paluszku… zostawiasz mnie samego… nie będzie już naszej chłopackiej bandy… Maluszku kochany… chłopaczyno… – szeptałem.

Już nie mógł dłużej siedzieć i gdzieś odszedł, a ja nie podążyłem za nim, bo wiedziałem, że jeśli pójdę, to znowu agonia się przeciągnie…

W końcu ze zmęczenia przysnąłem i znowu obudził mnie głos Marty:

– Tato… Maluszek… tym razem już…

Tak… już. Teraz wiedziałem, że to już…

Nie było go w łazience. Leżał w saloniku pod oknem, na gołych deskach podłogi, tam, gdzie nigdy się nie kładł ani on, ani Rudzia… tam sobie znalazł ostatnie miejsce pod naszym dachem…

Jego ostatni wydech był podzielony jakby na trzy odrębne – pierwszy był najsilniejszy, drugi słabszy, a wraz z trzecim wyszła z niego resztka powietrza razem z małą dobrą psią duszyczką… a małe schorowane serduszko wreszcie przestało go boleć… i opuściły go już wszystkie lęki.

Był poniedziałek 7 września, godzina 1:20.

Za oknem nieustający szum ulewy… woda wciąż spływała potokami z chmur… więc nie można go było wynieść na dwór, musiał zostać do rana tu, gdzie odszedł poza granicę życia. Więc został.

Marta owinęła go narzutą, którą kładła na tej jego baraniej skórce… na tej skórce, na której nawet bał się leżeć.

Był u nas przez dwa lata i niespełna dziewięć miesięcy…

Płakałem, Marta płakała, niebo płakało… Rudzia obwąchała tego małego trupka i odeszła na bok i też miała jakieś takie wilgotne oczy.

I to był koniec.

Została po nim czerwona obróżka, której nie pozwalał sobie zdejmować, bo była dla niego jakby symbolem tego, że jest nasz, a my należymy do niego.

Wahałem się, czy mu nie zostawić tej obróżki, ale ostatecznie zdjąłem ją rano ze stężałej już pośmiertnie szyi.

Nie, ja nie wierzę, że ta obróżka ta stara czerwona obróżka to wszystko, co zostało po Maluszku, a jego już nie ma… że go w ogóle nie ma, że się rozpłynął w nicości, że żył owe trzynaście czy czternaście lat, z czego dziesięć w nieopisanej nędzy i udręczeniu, a potem po prostu przestał istnieć…

Czy cierpienia zwierząt niezawinione, niezasłużone nie mają żadnego znaczenia i żadnego sensu?…

Mam nadzieję, że Pan Bóg patrzy na to wszystko inaczej niż my i że w swoim domu ma tyle miejsca, że może tam dać schronienie wszystkim dobrym ludziom i wszystkim zwierzętom.

Czy zatem spotkamy się jeszcze mój mały przyjacielu – Maluszku-Paluszku, chłopaczyno kochana? Czy kiedyś spotkamy się jeszcze? Bo z oczu ciągle płyną te łzy głupie, jakbyś najbliższą był dla mnie rodziną…

A gdy już przycupniesz u stóp Najwyższego, popatrz mu głęboko w oczy i wstaw się za mną… On zrozumie… i może cię wysłucha?…

I to już koniec historii małego dobrego pieska, który miał tak smutne życie i tyle krzywdy doznał od ludzi, że nigdy nie przestał się ich bać…

* * *

To co Rudziu? Komu teraz z brzegu?

W tej wędrówce we mgle i pomroce

Albo w słońcu po puszystym śniegu

Po tej drodze ludzkiej i sobaczej?

Już Maluszek wyprzedził nas w biegu…

Moje serce zdławione wciąż płacze…

Chodź kochana! Biegnijmy za psiną!

Dobiegnijmy za nim do bram raju,

Za którymi już nic nie zaboli,

Gdzie psy dobre anieli witają!…

Książkę, z której pochodzi opowiadanie można nabyć tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/azor-opowiadania-o-psach-andrzej-sarwa

Metafizyczny wymiar świata i ludzi - rozmowa z pisarzem →



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.