10 stycznia 1860 roku Iwan Turgieniew wygłosił wykład Hamlet i Don Kichot. W pierwszych akapitach spisanego tekstu tego wykładu pisarz mówi o zbieżności w czasie publicznego pojawienia się tragedii Szekspira i powieści Cervantesa. Następnie, używając całej siły argumentacji, Turgieniew pokazuje, iż obrazy Don Kichota i Hamleta „ucieleśniają dwie najbardziej elementarne właściwości ludzkiej natury – dwa końce tej osi, wokół której się ona obraca. Jesteśmy przekonani, że wszyscy ludzie w większym lub mniejszym stopniu należą do jednego z tych dwóch typów; prawie każdy z nas upodabnia się do Don Kichota lub do Hamleta. Co prawda w czasach dzisiejszych liczebność Hamletów bardzo wzrosła…” Cały wykład zbudowany jest na opozycjach. Entuzjazmowi hiszpańskiego rycerza przeciwstawiana jest ironia duńskiego księcia; wierze – niewiara; miłości – egoizm; parciu do działania, wyboru – nieustające wahanie się między „być” albo „nie być”, inercja.
Od czasów opublikowania tego wykładu przez Turgieniewa wiele wody upłynęło. I my, obchodząc dzisiaj uroczyście 375. rocznicę śmierci Szekspira, za kilka miesięcy będziemy mogli wspomnieć ze smutkiem inny jubileusz: 80 lat od dnia wygłoszenia przez Turgieniewa przypomnianego tu wykładu. Sam pisarz przyznaje, że „oś”, na której przeciwstawnych krańcach umieścił imiona Don Kichota i Hamleta, „obraca się”, sam też zgodził się z uwagą, iż w jego czasach, tj. w latach 60. XIX wieku, liczebność Hamletów w całej Rosji, do powiatu szczygrowskiego włącznie [I. S. Turgieniew, Hamlet powiatu szczygrowskiego (1849)], nadmiernie wzrosła. Ale od tamtych czasów wszystko w naszym życiu uległo radykalnej przemianie: dziś zarówno nasi krytycy, jak i najwybitniejsi aktorzy odnoszą się do postaci Hamleta zupełnie inaczej. O nowym podejściu przez teatr radziecki do obrazu Hamleta dostatecznie wiele już napisano, nie będę zatem wracał do tego tematu. Ważne w tym wszystkim jest jedno: należy zrezygnować z traktowania Hamleta jako obrazu przeciwstawnego Don Kichotowi, tym samym uwalniając jedną ze stron zbudowanej przez Turgieniewa osi.
Dla kogo?
2.
„Rycerza Smętnego Oblicza” nie można przeciwstawiać postaci duńskiego księcia, którego siedem monologów wypełnia najczystszy smutek. Ale prawo skojarzeń jest nieubłagalne: na zasadzie kontrastu stwarza w świadomości postać zrodzoną w tym samym niemal czasie i w zbliżonej przestrzeni, nieomal tuż obok, za cieśniną. Mówię o sir Johnie Falstaffie, głównym bohaterze jednej komedii (Wesołe kumoszki z Windsoru) i ważnej postaci dwóch kronik wielkiego dramaturga (Król Henryk IV, część I i II), który również w trzeciej kronice, o Henryku V, poświęca całą scenę [akt II, scena 3] wspomnieniom o rycerzu wesołego oblicza, kompanie od kieliszka książąt i nędzarzy, rozmówcy koronowanych głów i hołoty, o „Johnie Kałdunie”.
Samo tylko porównanie wyglądu rycerza z La Manchy, strzegącego świętej tradycji kopii i szpady, z rycerzem gościńca, który po drodze z Londynu w Gad’s Hill wyrzucił wszelkiego rodzaju tradycje na śmietnik, może podniecać literaturoznawców.
Don Kichot jest cienki jak jego kopia, pod względem chudości współzawodniczy jego chabeta – Rosynant. Sir Falstaff wiele już lat nie widział własnych kolan, bo zasłania mu je wielki brzuch. Don Kichot pości całymi tygodniami i sławi imię wybranej damy; sir Falstaff zjada codziennie po kilka kapłonów i nie wyobraża sobie, aby można było zacząć dzień bez porannego łyka kseresu i zakończyć wśród nieotwartych butelek. Imiona dam, z którymi spotyka się rycerz wesołego oblicza, skłaniają go nie tyle do ich wysławiania, co raczej do miotania przekleństw, ale też do całego potoku skrzących się humorem żartów.
Sir John ma dostateczną moc, aby wprowadzić do drugiej części cyklu kronik Szekspirowskich to, co Engels określa jako „falstaffowskie tło”, zastąpić czarny spód nocy światłem wschodzącego dnia.
Don Kichot coraz to przesuwa różaniec. Falstaff, jak tylko zacznie się rozmowa o modlitwie, wyszczerza swoje wilcze zęby w uśmiechu: „Co do mojego głosu, straciłem go śpiewając wniebogłosy kantyczki” [Henryk IV, cz. II, I, 2].
Za rycerzem z La Manchy jedzie truchtem na osiołku Sancho Pansa. Sam tylko. Za Falstaffem postępuje liczna, pstrokata świta: książęta i puszczalskie dziewki, kaprale i sędziowie, chłopcy i starcy, bogaci aldermani i pijacy, którzy już wszystko przepili.
Ale to odnosi się do zewnętrznej strony opisywanych obrazów, jest posuwaniem się myśli po stycznej. Przejdźmy po promieniu do środka tarczy.
3.
Sir John „skonał akurat między dwunastą a pierwszą, właśnie gdy morze opadać zaczynało” [Henryk V, II, 3].
Historia też zna swoje odpływy i przypływy. Don Kichot jest postacią wyrażającą odpływ feudalizmu; sir Falstaff – to typ odzwierciedlający przypływ nowych sił wdzierających się w życie, zapowiada władzę burżuazji. Żelazny arszyn wypiera stalową szpadę, złote pistole – pistolety naładowane ołowiem, a składy towarów zamknięte na wiszące kłódki – mury forteczne i zwodzone mosty.
Rycerz Don Kichot pochłonięty jest lekturą na poły zbutwiałych ksiąg. Nie wie, że ich miejsce zajęły zszyte sznurkami i opieczętowane lakowymi pieczęciami księgi handlowe, w których zapisane są pojedynki nie na kopie, a na liczby. Don Kichot jest gotów potrząsać kopią, walcząc w imię starych haseł i godności feudalnych. Gotów jest wyzwać do walki nie tylko ludzi, ale nawet lwy, i żądać, aby w tym celu podnieść kraty lwiej klatki. Jednakże „król zwierząt”, pogardliwie i obojętnie odwracając się ogonem do kopii rycerza, nie raczy przyjąć wyzwania. Don Kichot – to typowy obraz fali odpływu historii. Właśnie dlatego jest śmieszny, jak śmieszne jest wszystko, co nie nadąża za życiem i wlecze się w ogonie wydarzeń.
Sir John Falstaff nie jest młody. Ale lubi towarzystwo młodzieży, nowego pokolenia. Napadając w ciemną noc na nieuzbrojonych kupców, aby zrabować im towar, krzyczy: „Toć przecie żyć musi młodzież” [Henryk IV, cz. I, II, 2]. Żyje sir John w czasach powstawania pierwszych angielskich kolonii. W ciągu dwóch dziesięcioleci końca XVI wieku liczebność kantorów wymiany pieniędzy, biur zajmujących się handlem i werbunkiem marynarzy zwiększyła się cztero- lub nawet pięciokrotnie. Angielska flaga zaczęła powiewać na najdalszych południkach świata. Dramatopisarz Szekspir lubi porównywać, ustami swojego Prologu, pomost sceny z pokładem okrętu, a w dzień spektakli na maszcie jego teatru powiewa nad miastem barwna bandera. Sir John nie umie jeszcze podliczać złotych monet na kostkach liczydeł, ale dawno już rzucił odliczanie modlitw na paciorkach różańca. Don Kichot myśli tylko o tym, jak oddawać to, co ma – cios mieczem, siłę, samo życie; Falstaffa interesuje wyłącznie, jak zagarnąć wszystko, czego zdoła dosięgnąć swymi tłustymi palcami. Żyje w epoce wolnorynkowego kapitalizmu, kiedy probierzem życia stała się sakiewka, mocno obwiązana sznurkiem i obrzmiała od schowanych w niej monet. Co można sprzedać? Co zostało wciągnięte do długiego rejestru handlowego? Wszystko. Przede wszystkim może sprzedać swoje szlachectwo, tytuł, którym trochę handluje zamożna gospodyni oberży (jej dodatkowym źródłem dochodów jest stręczycielstwo) pani Żwawińska; następnie – „honor”, tę „herbową tarczę” [Henryk IV, cz. I, V, 1]; można zresztą sprzedać też srebrne puchary wspomnianej Żwawińskiej – „szklanki, szklanki to rzecz najdogodniejsza do picia” [Henryk IV, cz. II, II, 1].
Unoszony odpływem czasu Don Kichot chwyta za rękojeść swojej szpady, ale sir John gardzi stalowymi argumentami kling. Gotów jest podjąć walkę z rycerzem Hotspurem, przebić go szpadą na znak swojego zwycięstwa, ale dopiero wtedy, kiedy ten leży już martwy. Spotkawszy się w bitwie z księciem Henrykiem, Falstaff – na jego prośbę pożyczenia mu pistoletu – wyjmuje z kabury butelkę kseresu.
Na próżno Rycerz Smutnego Oblicza, wymachując tarczą przodków, rzuca się na golibrodę, który zasłania się miedzianą misą cyrulika. Czasy tarcz przeminęły, balwierze stali się bardziej potrzebni niż rycerze. Nie ma sensu, jak opisuje legenda tamtego stulecia, stawiać mostu na równym, suchym miejscu, jak to uczynił pewien francuski rycerz, żądający, aby wszyscy wchodzący na jego most, który niczego nie łączył, płacili mu myto lub walczyli z nim. Kupieckie tabory kupieckiej epoki handlu po prostu objeżdżały bezsensowną i niczego już nie mogącą zagrodzić przeszkodę.
Trzeba było, jak nakazywała epoka, gromadzić, nabywać, powiększać odsetki od odsetek, i sir John dobrze wiedział, co mówi, kiedy dowcipkował: „Prawda, że mam w pasie coś około dwóch sążni; lecz nie o pasie teraz myślę ale o zapasie” [Wesołe kumoszki …, I, 3).
4.
Karol Marks, charakteryzując ustrój społeczno-ekonomiczny wieku, w którym żyli Cervantes i Szekspir, kiedy pojawili się pod ich piórami Don Kichot i sir Falstaff, wielokrotnie cytuje aforyzmy Falstaffa, ale ani razu nie cytuje sentencji Don Kichota. Falstaff coś tam pojmuje z tego, w jaką stronę toczy się złoto. Rycerz Smutnego Oblicza tego nie pojmuje i nie chce pojąć. Przed pierwszym stoi otworem droga do krainy rzeczy prawdziwych, zważonych na wagach i policzonych za pomocą cyfr, drugi dąży do fantastycznej krainy zjaw i snów, choć nastał czas, aby się już prześniły i ustąpiły miejsca jawie.
Kwestia wpływu Szekspira – wielkiego twórcy obrazów – na myśl Karola Marksa – wybitnego twórcy formuł filozoficznych i ekonomicznych – wymaga od nas dużej i skupionej pracy. W naszym literackim obiegu mamy monografię M. Nieczkinej i polemizujący z nią artykuł T. Jacksona („International Literature”, 1936, nr 2); tam też został opublikowany mój artykuł wprowadzający do tych prac polemizujących ze sobą. Byłoby lekkomyślnością pominąć kwestię miejsca, jakie w podręcznej bibliotece Marksa zajmowały dzieła Szekspira. Zbieram materiały do tego tematu.
Don Kichot walczy o iluzje, o sny, przeciw jawie. Sir Falstaff nie walczy o nic, wie, że po każdym śnie następuje przebudzenie, że to nie cienie, jakiekolwiek byłyby piękne ich rysunki, rzucają rzeczy, ale rzeczy rzucają cienie.
Hiszpański rycerz walczy z wiatrakami, widząc je jako groźnych olbrzymów, strzeże własnej broni, próbuje jechać na drewnianym koniu, biorąc go za niezmordowanego rumaka, ofiarowuje swe życie dziobatej wieśniaczce Aldonzie, uznając ją za szlachetną i piękną Dulcyneę. Falstaff przeciwstawia iluzjom – ironię, cieniom – rzeczy prawdziwe, dostępne mierze i wadze, nieskończoności – skończoność.
Rycerz Smętnego Oblicza, wyprawiając swojego Sancza na wielkorządcę Baratarii, daje mu wiele bardzo poważnych nauk przesiąkniętych etyką feudalną. Żąda, aby Sanczo przestał wplatać do swojej mowy ludowe przysłowia, wyuczył się sztywnych paragrafów prawodawcy. Jednakże ani nauczyciel, ani uczeń nie wiedzą, że całe to, jak sądzą, poważne przedsięwzięcie dzieje się na barwnym i kpiarskim „falstaffowskim” tle, że obaj, przygotowawszy się do „rządzenia”, są tylko marionetkami w rękach wesołych lalkarzy ciągnących za sznurki. Sir John też uczy popijającego razem z nim następcę tronu, jak przywiązywać niewidocznymi nićmi serca jego przyszłych poddanych. Proponuje odrzucić wszelkie scholastyczne zasady i sądowe kruczki, a do pomocy sobie i młodemu przyjacielowi przyzywa barwny rój pięknych przysłów ludowych i wesołych piosenek. Książę Henryk potrafi odróżnić wino od osadu, pianę od szumowin i akurat w połowie cyklu mówi, zwracając się do widza, że będzie umiał wybrać to, co uzna za ważne dla siebie, odrzucając „resztę”. Tą resztą okaże się sam Falstaff. Przeliczył się. Ulegając sile starego nawyku sprzedawania wszystkiego od razu, za wcześnie sprzedał swoją wspaniałą przyszłość panu Milczkowi. Zapomniał, że stuknęła mu sześćdziesiątka i nie pora już pokrzykiwać „Ha, co, wy łajdaki? Toć przecie żyć musi młodzież” [Henryk IV, cz. I, II, 2].
Don Kichot ekspediował swego wiernego Sancho Pansę do rządzenia „wyspą na lądzie” – Baratarią; sir Falstaff uczy swego starego przyjaciela księcia Henryka, podśmiewającego się z jego ironii, panowania nad „wyspą otoczoną morzami” – Brytanią.
Kiedy zaczynamy oglądać portrety „władców życia” Europy na przełomie XVI i XVII wieku, widzimy, że niezależnie od tego, jak różni je malowali artyści, wszelkie detale portretów bourgeois tamtej epoki przynoszą w zasadzie nieznaczne tylko odchylenia od jednego typu. Na ogół za modelem, mającym na głowie aksamitną czapeczkę i ubranym w takąż aksamitną kurtkę, na całej powierzchni sztywno pomarszczoną, z ciężkim złotym łańcuchem i medalionem na piersiach, zwisającym spod sztywnego kołnierza, pokazującym długie palce, cienkie jak u pająka, oblepione kosztownymi pierścieniami, widzimy z tyłu rząd oprawnych ksiąg; czasami na górnej półce stoi klepsydra; z przodu – waga, rozwinięty pergamin z pieczęcią przymocowaną sznurem, statuetka antyczna i garść złotych monet rozrzuconych na suknie okrywającym stół, oddzielający widza od portretowanej postaci.
Szczególną cechą postrzegania życia epoki, w której pisali Cervantes i Szekspir, jest rzeczowość, zmysłowe odczucie oświetlonych słonecznymi promieniami rzeczy. Wszelkie upiory średniowiecza zostały przepędzone przez „strzały Febusa”. Życie jest tym, co daje się odczuć, zobaczyć i usłyszeć. Estetyka tej epoki nie jest estetyką katolickich legend, „żywotów” odwracających się od życia. O nie, nowa epoka zrodziła estetykę pięknych rzeczy, tych rzeczy, które sprawiają radość temu właśnie człowiekowi.
5.
Widzę, jak z każdym zdaniem temat Falstaffa i Don Kichota coraz to się poszerza i wymaga włączenia wciąż nowych obrazów i argumentów. Nie mieszczą się w dolnym odcinku gazety, zbyt im tam ciasno. Ale – cierpliwości, temat jest mój!
Lekarze, nie chcąc urazić krewnych ludzi umierających, mówią o śmierci – letalne zejście, co oznacza drogę przez Letę, z „być” do „nie być”. Okazuje się, że istnieje także poetyka medyczna (jakich tylko poetyk nie ma na tym świecie!).
Rycerz Smętnego Oblicza i rycerz „wesołego oblicza” umierają ani smutno, ani wesoło. Z woli ich twórców odchodzą z życia z podobną pokorą, obaj z poczuciem spełnionego przez nich obowiązku wobec tej części ludzkości, która czyta książki. Falstaff, który był pijakiem i nie lada grzesznikiem, naruszającym wszystkie dziesięć przykazań, nie czuje skruchy z powodu grzechów, jakie popełnił. Czując zbliżającą się śmierć, jak opowiedziała pani Żwawińska, poprawił koszulę, pobawił się kwiatami i uśmiechnął, patrząc na opuszki swych grubych palców. Jego nos wyostrzył się na kształt pióra (niespodziewane pojawienie się wspólnej cechy z będącym jego przeciwieństwem Don Kichotem), mamrotał coś o zielonych polach i wielkich przestrzeniach swojej ojczyzny, umierał niezauważalnie, nie odpowiedziawszy na ostatnie pytanie: „Jakże ci, sir Johnie?” (Henryk V, II, 3).
Don Kichot, rycerz bez grzechu, umierając na swym marnym posłaniu, przekreśla wszystkie swe cnoty: „Wszystko co działo się dotychczas to niedorzeczności i grożące mi zgubą zjawy… Czuję, panowie, że śmierć nadejdzie rychło, poniechajcie więc żartów, bo nie godzi się szydzić z własnej nieśmiertelnej duszy… (Don Kichot, t. II, rozdz. 74)
I to już cała scena z historii dwóch rycerzy, „wesołego” i Smutnego Oblicza; jednego uniósł odpływ epoki, drugi przybił do brzegu historii wniesiony falą przypływu. Ale przecież i odpływ, i przypływ – to tylko wydech i wdech w całym ogromie życia morza, które w naszych księgach nazywamy „dziejami”. Czyż nie dlatego sir Falstaff i Don Kichot, choć żyli różnie, umarli podobną śmiercią?
(1936)
Przełożyła Wiesława Olbrych
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.