Sięganie po literaturę, a szczególnie po literaturę dawną, aby następnie użyć jej do uchwycenia współczesności, to coś więcej niż erudycyjny popis czy retoryczne efekciarstwo. Nie chodzi też o porozumiewawcze mruganie okiem, szturchanie alegoriami, aby powiedzieć coś, czego powiedzieć nie wolno, bo na przykład władza zabrania. Raczej o poszukiwanie w literaturze sprzymierzeńca w przezwyciężeniu rosnącego poczucia niedostępności prawdy, i to mimo swobodnego dostępu do jej wiarygodnych źródeł. Faktem jest powszechne rozczarowanie językami prawdy, na czele z tymi najbardziej wiarygodnymi, których używają nauka i niekontrolowane przez władzę agencje informacyjne. Nawet tak świetnie się mające reportaż i fotografia nie zmieniają dziwnego poczucia, że inni nie widzą tego, co my, i mimo „przekonujących dowodów” dowiedziona jednym prawda nie staje się udziałem innych. Odkryliśmy przy tej okazji, że wolność słowa jest również prawem do publicznego kłamstwa.
Dla mojego pokolenia, dojrzewającego i kształconego w PRL-u, to jedna z najboleśniejszych lekcji demokracji. Mianowicie, że można mieć wolny dostęp do różnych źródeł informacji, a mimo to ulegać najprostszej, wulgarnej propagandzie. Przeżyłem pół życia w świecie, w którym wiedza o historii i współczesności była kontrolowana i reglamentowana przez władzę, a więc zdobywana z mniejszym lub większym wysiłkiem ze źródeł niepodlegających cenzurze. Dotyczyło to spraw tak fundamentalnych jak zbrodnia katyńska, powojenny antysemityzm, tworzenie obozów dla Ślązaków czy katastrofa w Czarnobylu, ale też daleko mniej ważnych, jak wyniki hodowli drobiu czy przyczyny braku paliwa na stacjach benzynowych. Kiedy wreszcie nie trzeba już było tracić wzroku, wczytując się w potwornie złą kopię Zniewolonego umysłu, ani męczyć się, łapiąc sygnał Wolnej Europy, a wystarczyło tylko przełączać programy polskich i obcych stacji telewizyjnych, doświadczyłem upojenia wolnością informacyjną.
Obecna sytuacja dostępu do prawdy jest bardziej skomplikowana. Nie ma książki, której nie mógłbym zdobyć, a informacje, na czele z wiadomościami politycznymi, mogę bez przeszkód weryfikować, wędrując po kolejnych portalach agencyjnych, a nawet kontaktując się bezpośrednio ze świadkami wydarzeń. Każdy może. Każdy, kto chce. Ale wielu nie chce. I to jest zrozumiałe, gdyż proces ten wymaga czasu i wysiłku. Gorzej jednak, że wielu, do których docierają różne wersje wydarzeń, nie weryfikuje ich, ale wybiera jedną, w którą chce wierzyć. I to też można psychologicznie objaśnić, na przykład pragnieniem zachowania spójności światopoglądu. Może być jednak i tak, że wykształcony i samodzielnie myślący człowiek przyjmuje do wiadomości argumentację wymierzoną w jego poglądy, ale nadal mówi i zachowuje się, jakby tego nie wiedział. Nie z chęci okłamania nas i nie dlatego, że jest schizofrenikiem.
Dobrze ilustruje to pewien przypadek osobisty.
Prawie przez całe święta nie pokłóciłem się z Zygmuntem. Aż do wtorku, kiedy przy obiedzie obwieścił, że szatniarz w szpitalu powiedział mu, że na wiosnę dowiemy się prawdy. Zygmunt jest emerytowanym inżynierem budowy maszyn, precyzyjnym, praktycznym i sceptycznym. Nie przejawia uprzedzeń rasowych ani religijnych; jest za to radykalnym patriotą gospodarczym, to znaczy chciałby, żeby gospodarka była wyłącznie polska i zarazem najlepsza na świecie. Ma umysłowość skrajnie niedialektyczną, co oznacza, że nie dopuszcza do siebie myśli, że dwie osoby mogą mieć uzasadnione racje przeciwstawne.
„Mylisz się, kochasiu – odpowiedział drwiąco na moją pojednawczą propozycję, żeby uznać, przynajmniej na razie, stan faktyczny, czyli to, że ponad dwieście pięćdziesiąt zbadanych próbek nie zawierało śladów trotylu. – Mylisz się, ponieważ ja jako inżynier wiem, że brzoza nie jest w stanie oderwać skrzydła samolotu. A gdyby już jakimś cudem się oderwało, to nie w tym miejscu, tylko w tym…” I poprosiwszy o ołówek, narysował mi to miejsce na serwetce.
Jak pracuje taki umysł? Auguste Comte, twórca pozytywizmu, sformułował słynne prawo trzech stadiów postępu ludzkości, zgodnie z którym w sposobach wyjaśniania rzeczywistości przeszliśmy jako cywilizacja od stadium teologicznego przez metafizyczne do pozytywnego. Comte nie uważał jednak, że zrzuciliśmy z siebie dwie pierwsze fazy jak wąż skórę – obie wciąż rezydują w naszych umysłach. Stąd na przykład fetyszyzm, właściwy stadium teologicznemu, można obserwować „do dziś dnia wśród olbrzymiej większości białej rasy, choć występuje obecnie z nierównym natężeniem i pod postaciami różnymi, a nawet zgoła niezgodnymi ze sobą”. Oznacza to, że nowoczesny, racjonalnie wyedukowany umysł może posługiwać się jednocześnie naiwną wiarą, zabobonem czy elementami myślenia magicznego. „Najwybitniejsi myśliciele – pisze dalej Comte – stwierdzić mogą w sobie naturalną skłonność do zgoła naiwnego fetyszyzmu, ilekroć niewiedzy ich towarzyszy chwilowo jakieś wyraźne wzruszenie”.
Twórcy politycznego obrazu świata, przekazów dnia, pasków, tabloidowych leadów wiedzą o tym dobrze, nie przeczytawszy ani zdania z Comte’a. Wiedzą, że wielu z nas za gwarancję rzeczywistości uważa jej medialne przedstawienie. Jednym z kluczy do zrozumienia umysłowości Zygmunta jest przyjrzenie się statusowi rzeczywistości w dyskursie publicznym. Rzeczywistość, czyli to, co istnieje, funkcjonuje tam na sposób realistycznej fikcji. Mówiąc slangiem literaturoznawczym, w stosunku do wielu wypowiedzi publicznych stosujemy zawieszenie ich referencyjności do rzeczywistości pozajęzykowej. Podam przykład. Kiedy czytamy, że „Wokulski skręcił na ulicę Karową”, to nie jest to zdanie fałszywe, ale nie jest to też zdanie prawdziwe. Jego prawdziwość ogranicza się wyłącznie do świata powieściowego, nie ma bowiem rzeczywistości, którą można by „przystawić” do tego zdania na dowód, że odnosi się ono do niej i tylko do niej. Podobnie, gdy ktoś utrzymuje, że za duszę Podbipięty należy zamówić mszę, staje się obiektem wielowiekowych żartów.
Tak było do niedawna, gdyż na skutek nieprzeniknionych dla mnie procesów kulturowych zrezygnowaliśmy z wymogu, aby wypowiedzi, które chcą być traktowane jak prawda, musiały nam dowieść, że odnoszą się do rzeczywistości. Nie wszystkim słowom odpuszczamy, ale, o dziwo, łatwiej tym, które pochodzą od władzy i mediów informacyjnych. Ze zdaniami słyszanymi i wypowiadanymi w realnym świecie radzimy sobie całkiem nieźle, stosując starą zasadę Arystotelesa, według której prawda to związek słów z tym, co jest.
Jeśli, z nieznanych mi powodów, zwolniliśmy ważnych i wpływowych aktorów sceny publicznej ze stosowania zasad wyznawanych przez nas w świecie, w którym żyjemy na co dzień, oznacza to, że traktujemy ich jak postacie fikcyjne, których wypowiedzi i działania nie podlegają ocenie w kategoriach prawdy lub fałszu, ale ze względu na ich retoryczną atrakcyjność albo doraźną funkcjonalność. Daliśmy wielu urzędnikom i instytucjom prawo do wypowiadania sądów o rzeczywistości bez obowiązku ustalenia ich adekwatności, jakby byli twórcami fikcji. Jest to przejaw naszej głupoty lub bezradności, a ich – pychy i arogancji. Rzeczywistość bowiem i tak zawsze zajmie należne jej miejsce. Wiemy o tym, pokornie respektując prawa realnego świata, który eksponuje naszą kruchość i chwilowość istnienia. Rzeczywistość brutalnie weryfikuje nieprzyległość słów do rzeczy. Zmagając się codziennie z tym rozziewem, równocześnie akceptujemy działania cynicznych niszczycieli lepszej i prawdziwszej mowy.
Nie ma co kryć, że kierują mną wyrzuty sumienia. Takie podejście do wypowiedzi, które podkreśla i wykorzystuje jej wieloznaczność, autonomię i grę z innymi tekstami, czemu towarzyszy niemal nieograniczona wolność interpretacji, zdominowało moją literaturoznawczą młodość. Zdanie Nietzschego: „Nie ma faktów, są tylko interpretacje”, było godłem mojej akademickiej edukacji. Przestrogi klasyków, takich jak Henryk Markiewicz, że nie wszystkie interpretacje są siebie warte, wydawały mi się jeno gniewną reakcją porzuconego mistrza. A tonujące swawolę stwierdzenie Jacques’a Derridy, że nikt nie jest na tyle wolny, aby interpretować, jak chce, uznaliśmy prawie za zdradę jego własnych ideałów. Radując się z karnawału różnicy, nie zwracaliśmy uwagi na to, czy nasza afirmacja różnorodności i wolności czytania nie przedostała się z akademii do praktyki społecznej. A potem, całkiem niedawno zobaczyliśmy ją tam w postaci tworu Frankensteina – w wynaturzonej formie różnic odseparowanych, czyli narastających konfliktów plemiennych. Różnice między nami nie służą już krzewieniu wolności indywidualnej, ale kleją jednostki we wrogie sobie wspólnoty. Nawet jeśli wpływ humanistyki akademickiej na społeczeństwo był niewielki, to czuję konfuzję ucznia czarnoksiężnika, który przerażony skutkami działania uwolnionych sił próbuje protestować, że nie o taką różnicę mu chodziło.
Czas jednak pytać o jutro, skoro zawiodła najbardziej podstawowa rola humanistyki, jaką jest tłumaczenie, mediacja, negocjowanie znaczeń i wartości ważnych lub kluczowych dla społeczeństwa. Flaubert w liście do George Sand doradzał zimną analizę niebezpiecznych zjawisk społecznych: „Wydaje mi się, że najlepszym wyjściem jest bezstronny opis tego, co doprowadza do wściekłości. Robić sekcję to mścić się”. Powrót do pozycji analitycznego, niezależnego eksperta wydaje się już niemożliwy, ponieważ sekcję przeprowadzamy na własnych wyobrażeniach czy może na prawdzie doświadczenia, a od tyranii ich obu nikt nie jest wolny. Skoro nie potrafimy zmusić propagandowych fikcji do tego, aby objawiły swój brak związku z rzeczywistością, być może trzeba wypróbować strategię przeciwną, czyli uznać fikcję literacką za bardziej wiarygodną i prawdopodobną w opisywaniu świata niż to, co się za prawdę podaje. Proponuję przyjąć szalone na pozór założenie, że lepiej wierzyć Sienkiewiczowi niż Schetynie i Balzakowi niż Brudzińskiemu, kiedy tłumaczą nam, w jakim świecie żyjemy.
Społeczne pożytki z czytania fikcji są jeszcze poważniejsze, kiedy próbujemy rozmawiać o przyszłości i o tym, jak się na nią przygotować.
Ryszard Koziołek
Wiele tytułów