niedziela, 23 czerwca 2024

Żyć - to wydzielać żółć

 1934-1935. Mojej berlińskiej samotności normalny człowiek nie potrafi sobie wyobrazić. Jakże ja mogłem wytrzymać nerwowo? Nigdy nie byłem tak blisko całkowitego upadku ani świętości. ..

Sądzę, że korzystając z kilku wyjątkowych, niebywałych chwil, otarłem się o granice często osiągane przez świętych, którzy skutkiem tego stają się pozytywnymi monstrami, na szczęście - i na nieszczęście - niedającymi się naśladować.

Niezależnie od charakteru intrygującego mnie problemu, nie potrafię go roztrząsać bez szczypty amatorstwa, desperackiej nieszczerości. Tak głęboko jest we mnie zakorzeniony wstręt do wszelkich przekonań.

Dramat ciekawości (Adam), pożądania (Ewa), zawiści (Kain) - tak zaczęła się historia, tak toczy się dalej i tak się skończy.

Zawiść to uczucie najbardziej naturalne, a także najpowszechniejsze, skoro nawet święci zazdrościli sobie nawzajem.

Dwaj ludzie robiący to samo są potencjalnymi wrogami.

Pisarz szczerze może podziwiać torreadora, ale nie kolegę po fachu.

Zazdrość jest czymś filozoficznym. Żyć - to wydzielać żółć.

Nietzsche i Wagner. Dramat wybuchł wskutek zazdrości tego pierwszego, który tak znakomicie umiał ją zamaskować.

Tylko z tchórzostwa nazywamy iluzją to, co jest jedynie farsą.

Wyczytałem, że za pięćset tysięcy lat Anglia będzie całkowicie pod wodą. Gdybym był Anglikiem, już sama ta perspektywa sparaliżowałaby mnie, uniemożliwiła jakiekolwiek działanie.

Każdy ma własną jednostkę czasu. Dla jednych jest nią dzień, dla innych tydzień, miesiąc lub rok. Dla jeszcze innych - okres życia, stulecie czy tysiąclecie. Taka jednostka ma jeszcze skalę ludzką, a więc z powodzeniem da się pogodzić z wszelkim projektem i wszelką robotą.

Niektórzy jednak za taką jednostkę biorą sam czas i często wznoszą się powyżej niej; jaka robota, jaki projekt zasługuje w ich oczach na wykonanie? Ten, kto widzi zbyt daleko, kto jest w kwestii czasu dalekowidzem, nie może się już ruszyć; a jeśli wykonuje poruszenie, to machinalnie, nie zaś z przekonania.

Lektura listów de Sade’a do żony i do teściowej. Pisane w Vincennes, w latach 1778-1784. Patetyczne i rozwlekłe.

6 grudnia (?) - Taksówką z Clichy do Odeonu. Cała godzina! Nie sposób się posuwać. Ci potępieńcy tłoczą się jeden na drugim. Samochód wynaleziono gwoli szybszej jazdy, i oto teraz powoduje on w miastach paraliż ruchu. Wszystko, co człowiek wymyśli, każda maszyna, wcześniej czy później zaczyna negować swą pierwotną funkcję. Można by nazwać to zjawisko zdradą przedmiotów.

Człowiek naprawdę jest pechowcem: wszystko, co wynajduje, służy mu tylko przez chwilę, a potem zwraca się przeciwko niemu. Jadąc dziś po południu przez Paryż, mówiłem sobie, że najbardziej ponury prorok nie wymyśliłby widowiska równie okrutnego jak to, którego byłem świadkiem, a przecież jest to czymś absolutnie powszednim. Na próżno próbuję wyobrazić sobie przyszłość - nie daję rady, za mało mam okropieństwa w umyśle.

Wszelki „postęp” opatrzony jest ujemnym znakiem; nie ma na to rady.

Dzisiaj wieczorem, podczas zwyczajowego spaceru, zobaczyłem z najdrobniejszymi szczegółami sztukę, którą mógłbym zmajstrować z historii owej portugalskiej pseudoświętej, Marii od Nawiedzenia, o której wyczynach czytałem w jakimś tomiszczu poświęconym fizycznym fenomenom mistycyzmu. Otóż królowałaby ona sama na scenie przez dwie godziny, a jej monolog miałby za przedmiot wszystkie możliwe aspekty świętości wątpliwej, acz patetycznej. Rozumie się, że sztuka ta, którą perfekcyjnie rozpracowałem we własnej głowie, w niej pozostanie.

Można wierzyć w Boga, jeśli się pozostanie na poziomie bardzo wysokim i bardzo abstrakcyjnym. Z chwilą jednak, gdy zejdziemy do poziomu codziennych zdarzeń, składających się wszak na życie, nie znajdujemy nic, co by prowadziło do Boga czy choćby do boga. Wiara jest wyobraźnią odrzucającą koqkret, nieprzejmującą się tym, co ją neguje. Niepodobna wierzyć bez wyobraźni.

W czasie okupacji Picky Pogoneanu, chorujący na paraliż dziecięcy, ze Sztokholmu, gdzie był na placówce dyplomatycznej, przyjechał do Paryża na leczenie; odwiedził tu wszystkich słynnych lekarzy i uzdrowicieli. Pewnego dnia powiedział mi: „Absurdalne są wszystkie te moje cierpienia. Nie wiem, co z nimi począć. Gdybym był poetą, może coś bym z nich wydobył. Niestety, jestem dyplomatą”.

Wszyscy, łącznie z moim bratem, pytają mnie, nad czym pracuję, co piszę; otóż ja nie pracuję, nic nie piszę, lecz gdy to wyznaję, nikt mi nie wierzy. Skądinąd bardzo trudno wytłumaczyć komuś, że się utraciło ochotę na te rzeczy, że uważa się za coś niewłaściwego „produkowanie„, „pokazywanie się„, stawianie się na „widoku„;że wszelkie wyrażanie związane jest z „człowiekiem zewnętrznym”; że się opuściło domenę aktywności.

Jest to zawsze ten sam problem - problem poziomu duchowego. Jeśli nie jesteśmy z kimś na tym samym poziomie, nie potrafimy się z nim porozumieć. Miarą poziomu duchowego jest stopień oddalenia się od świata. Ale jak obiektywnie to określić? Rozmawiając z kimś, wiem, czego się trzymać, wiem, jak daleko mogę z nim pójść. On jednak tego nie wie. On sądzi, że mnie rozumie. Może zresztą rozumie mnie na swój sposób, bo przecież nie ma żadnego dowodu, że w jakiejś dziedzinie nie posunął się znacznie dalej ode mnie. Jednakże do doświadczenia duchowego zdolny jest tylko ten, dla kogo coraz mniej rzeczy jest ważnych, a krąg jego zainteresowań kurczy się w miarę wędrówki.

Nie jest ważne, by wiedzieć - liczy się to, by być. Otóż być to wyczyn ze wszystkich najtrudniejszy. Albowiem być na płaszczyźnie duchowej to być niczym na płaszczyźnie świata.

13 grudnia Bezsenna noc.

To niewiarygodne, jak bardzo samobójstwo wydaje się w środku nocy czymś najnormalniejszym w świecie.

Prawda nie kryje się ani w reakcji, ani w rewolucji. Tkwi w zakwestionowaniu zarówno społeczeństwa, jak i tych, którzy je atakują.

Po bezsennej nocy niemal zawsze zaczyna nas nękać potrzeba prorokowania.

Zdrowie, podobniejak wolność, nie ma konkretnej treści, gdyż nie cieszymy się nimi, póki je mamy. Tak więc nic nam one nie przynoszą, nie mogą nikogo wzbogacić. Niedorzecznością byłoby zatem stwierdzenie, że ten czy ów dokonał jakiegoś odkrycia lub miał jakąś wizję dlatego, że miewa się dobrze. Tylko miewając się kiepsko, odkrywamy coś nowego, bo zdrowie to stan braku, skoro go nie rejestrujemy. Najlepiej byłoby móc sobie powiedzieć w każdej chwili: miewam się dobrze, i wyciągnąć z tego rzeczywisty, świadomy dobrostan. Ale w ten sposób świadomość stanęłaby w sprzeczności ze zdrowiem i pokazałaby po prostu, że jest ono - bądź wnet będzie -nadwerężone. Zdrowie świadome jest zawsze zdrowiem zagrożonym. Zdrowie jest z pewnością dobrem, ale tym, którzy je posiedli, nie dane jest poznanie własnego szczęścia. Bez przesady można więc mówić o słusznej karze spadającej na tych, którzy mają się dobrze.

13    grudnia 1968 - Pomyśleć, że w nieskończoności czasu nigdy nie będzie drugiego 13 grudnia identycznego z tym. Wieczny Powrót to dziecinada. Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze.

Normalnie powinienem przestać pisać i pokazywać się. Tak, gdybym żył w innej epoce. W naszej trzeba jednak zdobyć się na jakieś minimum działań, żeby nie zdechnąć z głodu. Brak mi moralnej siły do bycia kloszardem, toteż muszę produkować (albo się produkować) od czasu do czasu.

Od pięciu dni nie wychodzę z pokoju. Już teraz świat zewnętrzny wydaje się daleki, niezrozumiały. Co prawda również na zewnątrz mam to odczucie, rzecz jasna mniej silne i mniej tajemnicze.

14    grudnia - Twarzą w twarz z Czasem: słuchanie, jak upływa, przyglądanie się, jak znikają po kolei, w bezkresnej agonii, wszystkie chwile.

Czym jest chwila w życiu Czasu?

Gdyby tak spróbować przedstawić sobie całą sumę chwil, tzn. wszystkie, które upłynęły, odkąd świat światem! Żaden mózg nie wytrzymałby takiej operacji; chcę powiedzieć, że w ogóle pomyślenie takiej operacji naraża na niebezpieczeństwo.

To nie tęsknota za innym światem, to tylko znużenie tym tutaj sprawia, że interesują mnie religie.

Gdy coś mi nie idzie, kładę się do łóżka, zaciągam zasłony i czekam. Prawdę mówiąc, nie czekam na nic, robię w sobie pustkę, próbuję zapomnieć wszystko, co mnie dręczy, ludzi bądź rzeczy, a także zapomnieć siebie - i trwam tak wyciągnięty jak w trumnie, na dnie wszechświata. Na tym polega terapia pustką: unieobecnić się względem wszystkiego, zanurkować w największą głębię tej nieobecności i oczyścić się tam ze wszystkich brudów, które mącą i zagracają ducha. Otrząsnąć się z siebie i nad sobą zatryumfować, udawać trupa ze świadomością absolutną, tzn. wyzerowaną z wszelkiej treści, zlikwidować całe dziedzictwo mentalne - na kwadrans bądź minutę.

Dwa rodzaje prawd: odkryte drogą rozumowania i odkryte poprzez cierpienie.

Wrażliwy jestem tylko na tę drugą kategorię. Poważnie mnie to ogranicza.

Tej nocy śniło mi się, że Mircea Vulcanescu miał wygłosić prelekcję w jednym z paryskich kościołów. Idę tam razem z Ionesco. Kościółjest zatłoczony i niepodobny do żadnego kościoła w Paryżu. Czekamy prawię godzinę. Prelegenta nie ma. Wychodzimy, Ionesco sobie idzie, ja wracam do kościoła, Mircea przybywa eskortowany m.in. przez Jeanne Hersch (logika snu: J.H.jest przyjaciółką od serca starszej córki Vulcanescu). Prelekcja jest błyskotliwa, głęboka, lecz w miarę, jak się toczy, twarz prelegenta ulega zmianie i w końcu nie rozpoznaję już mego przyjaciela.

(Jeden szczegół: na początku wykładu M.V. usprawiedliwia się przed publicznością, że coś go zatrzymało w Wersalu... Otóż właśnie w Wersalu, w 1938 roku, wyłożył Noice, Wendy2 i mnie swoją wizję parku jako świata, którego otwarte okno wychodzi na nieskończoność...)

Przeczytałem tekst „zaklinania” z X wieku, w którym „proszono” złego ducha o wyjście z chorego bądź opętanego. Wylicza się w nim wszystkie części ciała, nawet najmniejsze; rzec by można, że to jakiś obłąkańczy traktat anatomiczny. Piękno egzorcyzmu polega na tej obfitości szczegółów, na nadmiarze precyzji, na elemencie niespodzianki. Powiedzieć diabłu: Wychodź z paznokci! - to absurdalne i śliczne.

Niewiedza jest stanem doskonałym. Rozumiemy więc, że ten, kto się nim cieszy, nie chce zeń wyjść.

Przed chwilą ktoś w radio mówił, że Saint-Glinglin (?) Queneau jest arcydziełem naszej epoki. ..

Arbitralność w literaturze jest doprawdy zbyt wielka. Dopiero uświadamiając to sobie aż do irytacji, pojmujemy rozkosz płynącą z uprawiania geometrii.

Kim jest pisarz, jeśli nie człowiekiem rozdymającym wszystko wskutek temperamentu, przypisującym niezasłużoną wagę temu, co się mu przytrafia, instynktownie jątrzącym swe doznania? Gdyby odczuwał rzeczy takimi, jakimi one są, i reagował na nie proporcjonalnie do ich wartości... „obiektywnej”, nie mógłby mieć żadnych preferencji, nie mógłby więc niczego pogłębić.

Dociera on do prawdy za cenę wynaturzenia wszystkiego.

Nadzwyczaj trudno być szalbierzem, jeśli nie ma się po temu predyspozycji. Szalbierz to sceptyk, którego nie nęka sumienie.

Tym, co sprawia że nadal szamoczę się z życiem, jest moje tajemne przeświadczenie, że świadomość własnej upadłej kondycji chroni mnie przed nią.

Upadły, który się osądza, przestaje nim być; tak skutecznie świadomość naszego stanu pozwala nam nad nim zapanować.

Wszyscy do znudzenia powtarzają, że Grecy nie mieli zmysłu historycznego. Jest to prawda tylko w części. Jak wyjaśnić Hezjodową wizję epoki będącą wizją specyficznie historyczną, jeśli się pominie wszelką perspektywę na proces dziejowy, na następstwo pokoleń itd.?

Pomyślmy tylko, że u samego zarania Grecji, w świecie post-homeryckim, Hezjod uważa, że ludzkość żyje w wieku żelaza, niemal u kresu historii! Co by powiedział kilka stuleci później? Co by powiedział dziś?

Z wyjątkiem wieków ogłupionych ideą postępu, człowiek wierzył zawsze, że dotarł do granic najgorszego. A to mówi wiele o perypetiach człowieczeństwa.

Patrząc na całoksztah dziejów, zadajemy sobie pytanie, jakim to cudem człowiek, wiedząc to, co wie, mógł bezustannie odnawiać swe iluzje.

Tym, co zwiemy doświadczeniem, jest naj zwyczajniej w świecie rozczarowanie jakąś sprawą, którą przez pewien czas się pasjonowaliśmy. Im silniejszy był ów zapał, tym większe będzie rozczarowanie. Zdobywać doświadczenie znaczy pokutować za porywy entuzjazmu.

Być może nic bym z życia nie zrozumiał, gdybym ongiś głupio i żarliwie nie przyłączył się do kilku spraw, które dziś, gdy o nich myślę, przyprawiają mnie o rumieniec wstydu. Ale temu właśnie wstydowi, tym „wyrzutom sumienia” zawdzięczam ową odrobinę mądrości, którą zdobyłem.

Przed momentem zacząłem pisać „gwahowny” list do K.L., „mojego” niemieckiego tłumacza, który nie raczy odpowiadać na moje listy. Napisałem jednak tylko pierwsze zdanie, bo w porę przypomniałem sobie, jak katastrofalne skutki miały zawsze moje listy-ul-timata, które wysyłałem do prawdziwych czy rzekomych przyjaciół. Zamiast „wyklarować” sytuację, tylko ją nieodwracalnie komplikowały. A jednak przerwanie tego listu z zamiarem napisania innego, później i w spokoju, wydało mi się aktem niewybaczalnego tchórzostwa. Lepiej zerwać ze wszystkimi niż łykać jedno upokorzenie po drugim.

Nie mylić swady z talentem. Swada to najczęściej cecha pseudo-geniusza.

Bez niej wszakże wieje nudą. Albowiem to ona przydaje pikanterii prawdom oraz, rzecz jasna, błędom.

18 grudnia Wszelka mądrość polega na umiejętności przegrywania.

Bogactwo rodzi zgniliznę.

Najgorsze: czas wolny. Człowiek mu się nie oprze.

Gdy zatryumfuje automatyzacja, należy oczekiwać wstrząsów i katastrof dotąd nieznanych. Praca jest przekleństwem nieodzownym, do którego człowiek przywykł i bez którego nie potrafi się obyć. Jest to tak oczywiste, że mając do wyboru między absolutnym zniewoleniem a absolutną wolnością, o wiele łatwiej bym się pogodził ze zniewoleniem. Kajdany dają bezpieczeństwo, którego nie odnajdziemy w wolności będącej wszak upojeniem.

Do rewolucji podżegają nieszczęśnicy (nędzarze) i gnuśnicy; pierwsi z konieczności i rozpaczy, drudzy z nudy i nienawiści do samych siebie. Gnuśnicy usychają z tęsknoty za wstrząsami. Z powodów odmiennych, obie skrajności drabiny społecznej stykają się. Tak można tłumaczyć rolę arystokracji w 1789 roku i w fermencie politycznym w Rosji wieku XIX. Podobnie, co się tyczy inteligencji pochodzenia burżuazyjnego we współczesnych nam ruchach rewolucyjnych. W gruncie rzeczy każdy syty skrycie nienawidzi siebie i pragnie, żeby coś w taki czy inny sposób go zmiotło. Najlepiej zresztą z jego udziałem. Może to właśniejest naj ciekawszym, najbardziej znamiennym rysem wszelkiej rewolucji.

Należałoby się oswoić z myślą, że nic nie mamy do zyskania, żyjąc, ani zresztą umierając. Wychodząc od tego pewnika, można by odpowiednio zorganizować sobie życie.

Najgorszym, najgroźniejszym stanem dla śmiertelnikajest smutek. W nim właśnie urzeczywistnia on w pełni swą kondycję śmiertelnika, w nim jest śmiertelny w sposób absolutny.

Długo byłem zakochany w smutku, a więc w stanie grzechu. Bo smutek jest grzechem przeciw nadziei. Jakże ma rację teologia! Nie wolno wzdychać za tym, co nam szkodzi. A tym właśniejest smutek, mam na myśli smutek, który kochamy, kultywujemy, smakujemy.

Smutek nie jest nieszczęściem krańcowym; jest nieszczęściem stałym.

Trzeba poniżać człowieka. Płynące stąd niebezpieczeństwa są o wiele mniejsze od tych, jakie rodzi jego arogancja.

Wszak to zwierzę z natury aroganckie, więcjedynym sposobem nauczenia go rozumu jest pokazanie mu, z jakiej gliny jest urobione.

Nie wolno jednak lekceważyć niebezpieczeństw wynikających z upokarzania.

Od kogo musiałem najwięcej wycierpieć? Od upokarzanych. Boję się wszystkich, którzy cierpieli. Drżę przed niewinną ofiarą.

20 grudnia Wczoraj wieczorem dowiedziałem się, że ojciec Simone Weil był epileptykiem. Wyjaśnia to mnóstwo rzeczy prócz -oczywiście - tego, co najistotniejsze.

Wczoraj wieczorem M.-M. Davy powiedziała mi, że niesłusznie tak podkreślam grzech pierworodny, że nie jest prawdą, jakoby Jezus przyszedł odkupić człowieka itd. Według niej przyszedł po to, by człowiek mógł stać się Bogiem. Wydało mi się to zupełnym absurdem podczas tego obiadu!

Przekartkowałem książkę o św. Pawle. Z tą samą co zawsze antypatią dla tej złowrogiej, przerażającej postaci - którą tak dobrze rozumiem.

Cioran Zeszyty 

niedziela, 9 czerwca 2024

Antoni Malczewski

 Koleje życia

Autor Marii urodził się w 1793 r., w domu, który wyrósł na gruncie świata zepsutego czasów stanisławowskich338. Ród, niegdyś niewiele lepiej niż chudopacholski, niedawno dopiero — przez spryt dorobkiewiczowski i następnie ożenek dystyngowany dziadka poety, Ignacego — wszedł w sferę wielkopańską, zaczerpnąwszy nawet trochę krwi saskiej dynastii. Poza tym pani Ignacowa Malczewska, Duninówna z domu, spokrewniła synów swoich, Jana i Ksawerego, z Sanguszkami, spowinowaciła więc z całą arystokracją i stosownie do takiej sytuacji towarzyskiej wychowała na modnych kawalerów, „ptymetrów339” bez żadnych aspiracyj prócz zabawy i najgrubszego użycia, a wreszcie na marnotrawców całej wielkiej mężowskiej fortuny. Ojciec Antoniego, Jan, dobrawszy sobie godną towarzyszkę życia w osobie Konstancji Błeszyńskiej, którą był uwiódł pierwszemu mężowi — pułkownikowi (później dzielnemu jenerałowi Kościuszkowskiemu) Haumanowi, uwinął się ze swoją częścią spadku pierwej jeszcze niż młodszy brat. Na szczęście Targowiczanin ten, wpierw orderami srebrny niż wiekiem, jenerał wojsk rosyjskich, wychowaniem synów swych, Antoniego i Konstantego, niewiele się zajmował. Złamany stratą żony, która (także na szczęście) zmarła, kiedy Antoni miał zaledwie 7 lat, pozostawił opiekę nad nim rozumnej i zacnej pani Juliannie z Błędowskich Skibickiej, a ożeniwszy się później po raz drugi, o dzieci z pierwszego małżeństwa nie bardzo się już troszczył. Umarł zresztą w r. 1808, gdy starszy syn był dopiero w III klasie krzemienieckiego gimnazjum.

Znalazł się tam przyszły poeta właśnie za sprawą pani Skibickiej, osobistej przyjaciółki Czackiego, a podobno i Kołłątaja. Protekcja Czackiego towarzyszyła też Malczewskiemu przez cały czas studiów, a on rzetelnie na nią zasługiwał. Wybitnymi zdolnościami i pracą zarabiał na odznaczenia coroczne, zachowaniem, mimo wielkiej żywości temperamentu, również wzorowym jednał sobie zupełne uznanie przełożonych. „Cień nagany go nie dotknął” — pisze Czacki w świadectwie, które mu na końcu (w r. 1811) wystawił. Z uznaniem łączył się zarazem i powszechny sentyment. Antośko podbijał sobie serca zarówno nauczycieli, jak i kolegów dużymi zaletami charakteru (nie wiedzieć po kim odziedziczonego), a także naturalnym wdziękiem obejścia i nieporównanej urody.

Co się tyczy samych studiów — widać z pomienionego świadectwa Czackiego, że cały ich niemal zakres krzemieniecki, tak obowiązkowy, jak i nadobowiązkowy (włącznie z tzw. talentami), Malczewski ogarnął. Z wykładów stylistyki i poetyki Euzebiusza Słowackiego, a potem literatury — Alojzego Osińskiego, skorzystał zapewne przyszły poeta niemało. Prawdopodobnie jednak, zgodnie z górującą tendencją zakładu, oraz z powziętym już w gimnazjum zamiarem kariery wojskowej, ze szczególną gorliwością oddawał się studiom matematycznym.

Opuścił Krzemieniec, nie ukończywszy (nie wiedzieć dlaczego) ostatniego kursu — gdzieś w maju 1811 r., i już z dniem 1-go września tegoż roku wstąpił w Warszawie do Korpusu Inżynierów w randze podporucznika. Przez czas służby w tym Korpusie pracował głównie przy zarządzonych rozkazem Napoleona robotach fortyfikacyjnych w Modlinie, ale to mu nie przeszkadzało bawić się szeroko w Warszawie. Pierwsze salony stolicy, oczarowane jego urodą i świetnym ułożeniem, zabiegały oń skwapliwie, powodzeniem u płci pięknej wnet głośno zasłynął. Najczęstszym gościem bywał w domu Wołynianina Aleksandra Chodkiewicza, znanego chemika, równocześnie poety i żołnierza, przy tym zaś możnego pana, który życie prowadził wystawne i rozrzutne. Acz znacznie starszy niż Malczewski, dopuszczał on go jednak do bliskich i poufałych stosunków, a nie mniejszymi łaskami darzyła też młodego oficera i pani Chodkiewiczowa, słynna z urody i zalotności Karolina z Walewskich. Te jej łaski miały Malczewskiego doprowadzić do pojedynku z najbliższym przyjacielem, Aleksandrem Błędowskim, którego morały poczytał sobie porywczy młodzieniec za śmiertelną obrazę. Z pojedynku wyniósł przyszły autor Marii dużo wstydu i strzaskaną nogę, którą, wnet po wyleczeniu, nadwerężył ponownie przy harcach na dzikim, nieujeżdżonym koniu. Było to zaś w chwili, kiedy właśnie — już jako porucznik konnej artylerii i adiutant polowy jenerała Kosseckiego — gotował się do wyprawy moskiewskiej 1812 r. Nim stał się zdolnym na nowo do służby, rozpoczął się już odwrót. Udział więc jego w tej pamiętnej wojnie ograniczył się tylko do uczestnictwa w obronie oblężonego Modlina. Pocieszał się jakimiś nowymi miłostkami, dla których raz nie wahał się nawet przekradać przez obóz Paskiewicza do Warszawy.

Po upadku Napoleona, spędziwszy jakiś czas u rodziny, wstąpił znów do wojska Królestwa Kongresowego, tym razem do sztabu kwatermistrzostwa, ale jeszcze w tym samym roku (28 grudnia 1815) otrzymał na własne żądanie dymisję. Przyczyną takiej decyzji była, zdaje się, znowu miłość. W każdym razie wkrótce potem wyjechał Malczewski zagranicę z księżną Fryderykową Lubomirską, z którą, jak własny jej brat (Józef Załuski) świadczy, niedaleko było do małżeństwa. Historii tego romansu bliżej nie znamy; to tylko zdaje się być pewnym, że go poeta mocno odcierpiał. Pobyt zagranicą trwał blisko pięć lat. Bywał Malczewski przez ten czas dłużej lub krócej w Szwajcarii, Włoszech i Francji, robił wycieczkę do Anglii, wracając do kraju miał się zatrzymać i w Niemczech. Wśród tych wędrówek oddawał się różnym studiom — to literackim, to znów przyrodniczym, najgoręcej podobno zajął się głośnym wówczas w całej Europie wynalazkiem Mesmera, tzw. magnetyzmem zwierzęcym. Zresztą szukał wrażeń i niebezpieczeństw, odbył zuchwałą wprost wówczas wycieczkę na Mont-Blanc i Aiguille du Midi, z której zdał sprawę w drukowanym zaraz liście do genewskiego profesora Picteta. We Włoszech, gdzie najczęściej i najdłużej przebywał, poznał się osobiście z Byronem, którego, gorącym wielbicielem pozostał do śmierci. Do ojczyzny powrócił polski Childe-Harold 1820 lub 1821 r., w lecie. Majątku pozostało mu ledwie tyle, że mógł wziąć małą dzierżawę w powiecie włodzimierskim. Na swoje nieszczęście, podjął się niedługo potem leczyć za pomocą magnetyzmu chorą na histerię powinowatą swoją, Zofię Rucińską, której mąż gospodarował w pobliskim Hrynowie. Kuracja ta wymagała ciągłej niemal obecności przy chorej i miała pozbawić poetę wolności do końca życia. Gdy sobie uświadomił, że się na to zanosi, próbował pęta zerwać, uciekł z domu Rucińskich (do którego się musiał był całkowicie przenieść), ale było już za późno. Pani Rucińska przybyła do niego do Laskowa i raz odwieziona mężowi i dzieciom, uczyniła to ponownie. Malczewski nie widział innej rady, jak tylko wywieźć ją za zgodą męża z powiatu zrazu, a następnie z kraju — i starać się dla niej o rozwód. Po rocznym pobycie u krewnych w okolicach Łucka przybyli oboje z początkiem 1824 do Warszawy. Rozwodu dla braku funduszów, czy z innych jakich powodów, uzyskać się nie dało, a związek niepojętej mocy trwał i pogrążał Malczewskiego z każdym dniem w coraz większą melancholię i w coraz dotkliwszy niedostatek. Ofiarowaną sobie (podobno) przez jen. Kosseckiego posadę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych musiał zaraz porzucić, gdyż pani Rucińska nie mogła znieść kilkugodzinnej jego nieobecności. Nadzieje dochodów z pracy literackiej rozwiało zupełne niepowodzenie księgarskie wydanej w r. 1825 Marii. Bliski nędzy, opuszczony przez świat, wśród którego niedawno jeszcze błyszczał, nawet przez najbliższych, do których sam ręki o pomoc wyciągać nie chciał, pogrążony w magnetyzmie, którego tajemnicze sprawy odrywały go od bolesnej rzeczywistości, umarł Malczewski 2 maja 1826 r. śmiercią, o której różnie mówiono.

Kilka osób ledwie odprowadziło jego zwłoki na Powązki, gdzie spoczywa w zapomnianym, nieznanym grobie, mniej więcej naprzeciw drugiej cmentarnej bramy.

(...)

Czy w czasie pobytu na Zachodzie tworzył Malczewski cokolwiek, — nie wiemy. Wspominają Bielowski i Goszczyński, że słyszeli o jakiejś drukowanej w pismach czasowych paryskich rozprawie przyrodniczej, która od powszechności ówczesnej z zapałem przyjętą była, ale nic bliższego nie umieją o niej powiedzieć. Pozostała z tego okresu tylko relacja z wyprawy na Mont-Blanc i Aiguille du Midi, drukowana w Bibliotheque uniuerselle genewskiej z r. 1818, pt. Lettre au Prof. Pictet sur une ascension à l’Aiguille du Midi de Chammouni et au Mont-Blanc, par un gentilhomme Polonais dans les premiers jours d’Août de l’année 1818. Tegoż jeszcze roku ukazał się przekład polski tego listu w październikowym zeszycie „Dziennika Wileńskiego” i ten też przekład, dokonany przez Józefa Bayznera, przedrukowywał następnie w swych wydaniach Bielowski347. Nie jest to żaden utwór literacki. Ani śladu romantycznych opisów — powściągliwość pod tym względem graniczy wprost z oschłością. Ujmuje za to zupełny brak chełpliwości turystycznej, zupełne niemal pomijanie niebezpieczeństw. Dopiero w jednym z przypisów do Marii powie nam poeta coś o swoich osobistych wrażeniach z tej wyprawy i da uczuć całą jej karkołomność. Z samego Listu nikt by się romantycznego poety w autorze nie domyślił.

Jakoż miał się taki poeta urodzić w Malczewskim — według pani Rucińskiej przynajmniej nieco później dopiero, pod wpływem osobistego zetknięcia się z Byronem. Wspominając w swym liście do K. Wł. Wójcickiego (por. Cmentarz na Powązkach I, str. 42) o pobycie autora Marii w Wenecji, pisze pani R[ucińska].: „Tam odezwał się w nim jeniusz pobratymczy Byrona — od niego duchem poezji natchniony został”. Istotnie pierwszym śladem prawdziwego talentu Malczewskiego jest dopiero wiersz: O jak przykro do swoich wracać bez nadziei!, którym po podróżach witał rodzinny Wołyń. W tej — drukowanej po raz pierwszy w Ateneum z r. 1876 — elegii odczuwamy już bardzo wyraźnie tchnienie Marii; całe też jedno porównanie i wiatr, co jęczy smutnie uginając kłosy, przeszły stąd do niej bez zmiany. Ale kiedy powstała Maria sama? „Różnie mówią o tem, lecz pewnie nikt nie wiedział ni przedtem ni potem”. A raczej zarówno ci, którzy twierdzą, że większa jej część powstała wkrótce po powrocie poety, na Wołyniu, jak i ci co, utrzymują, że dopiero w Warszawie, mówią tak, jakby wiedzieli pewnie, ale nie mówią, skąd wiedzą. To tylko pewne, że poemat nie został ukończony przed schyłkiem r. 1822. Świadectwo stanowi przypis 8-y do poematu, gdzie poeta objaśnia, że o tatarskiej technice mylenia śladów dowiedział się od Beauplana, którego Opisanie Ukrainy ogłosił Niemcewicz w III tomie Pamiętników o dawnej Polsce, właśnie w r. 1822348.

Na tym się kończy wszystko, co o czasie napisania Marii możemy dzisiaj powiedzieć pewnego. Z druku wyszła ona między połową lipca a 9 sierpnia 1825 r.349.

Nie ulega wątpliwości, że twórczość Malczewskiego, raz rozbudzona w całej pełni, już potem nie ustawała. Z pewnością można przyjąć, że wkrótce po Marii napisał on drugą powieść historyczną wierszem, której jednak ani losów nie znamy niestety, ani nawet tytułu. Bielowski i brat pani Rucińskiej, Michał Modzelewski, mówią o Samuelu Zborowskim. Ostatni dodaje przy tym informację, że był to poemat w guście Pieśni ostatniego minstrela Walter Scotta350. Atoli Hipolit Skimborowicz, który wiadomość swoją zdaje się czerpać od Karola Kossowskiego, najbliższego przyjaciela poety w ostatnim roku jego życia, zapewnia, że „poemat mniemany Samuel Zborowski, nigdy nie był na świecie. Pisał wprawdzie Malczewski poemat, ale ten odnosił się do czasów Księcia Zbaraskiego. Zborowski a Zbaraski (litera nocet, litera docet) mała na pozór różnica, a w rzeczy samej zupełnie co innego 351”. Wreszcie Józef Zieliński we wstępie do swego wydania Marii w Agen r. 1837 opowiada, że „krótko przed zgonem” autora Marii „miał sposobność słyszeć czytane, pełne zalet ustępy poematu z dziejów polskich wyjętego a osnowanego na rycerskich czynach i obywatelskich poświęceniach X-cia Jeremiasza Wiśniowieckiego, ojca króla Michała”. Można by z tych świadectw wnioskować, że były aż trzy powieści historyczne Malczewskiego obok Marii, a można też przypuścić, że wszystkie cztery świadectwa mówią o jednej i tej samej.

Ale oprócz tej (czy tych) powieści miało pozostać jeszcze wiele utworów drobniejszych polskich i francuskich, tylko gdzie się to wszystko podziało — Bóg raczy wiedzieć. Pani Rucińska twierdzi, że całą tę spuściznę zabrał Karol Kossowski, czemu przyświadcza i Michał Modzelewski, dodając tylko, że część mogła zostać u rządcy domu, w którym poeta umarł. (Elektoralna 796, dziś 3). Kossowski natomiast zapewniał, że Malczewski wszystkie swoje papiery przed śmiercią spalił. Jakkolwiek bądź, nie ma już nadziei, żeby się coś z tego odnalazło. Drukowany jeszcze w r. 1842 w „Tygodniku literackim” poznańskim wiersz pt. Dumanie nad Wisłą (Z pism niedrukowanych autora Marii) nie wiadomo z jakich czasów miałby pochodzić, a zresztą autentyczność jego budzi znaczne wątpliwości.

Pozostaje więc Antoni Malczewski i pozostanie zapewne na zawsze w historii literatury polskiej jako auctor unius libri.

Źródło: Wolne Lektury 

sobota, 8 czerwca 2024

Melancholijny Narcyz konsumpcji


Myślałem o tych lustrach melancholii, gdy przechadzałem się po dzielnicy handlowej naszego miasta. Witryny przyciągały wystudiowanym oświetleniem, a za wielkimi szybami nowych restauracji goście spożywali coś na ciepło, bo ziąb był od rana tęgi. Przypomniała mi się scena z balu u Flauberta: "Lampy bladły, goście zaczęli przechodzić do sali bilardowej. Lokaj wszedł na krzesło i wybił dwie szyby. Na dźwięk tłuczonego szkła pani Bovary odwróciła głowę i spostrzegła w ogrodzie przylepione twarze przypatrujacych się chłopów". Chłopów, którzy - jak możemy się domyślać - z ciekawością i zawiścią wpatrywali się w toalety tańczonych i w suto zastawione stoły. Znasz zapewne, przechodniu, to spojrzenie przez szybę, podekscytowane niedostępną, szczelnie zamkniętą przestrzenią, i zadziwione kontrastem między jej zachęcającą przejrzystością a niemożnością jej przekroczenia; spojrzenie zaintrygowane sakralizującym efektem szkła, które waloryzuje skrywaną przez siebie zawartość. Ale znasz też i ten spłaszczony przez szybę grymas przylegającej do niej twarzy: być może nie ma bardziej ekspresywnego i bardziej karykaturalnego spotkania ludzkiej anatomii z materią wytworzoną przez człowieka. Twarz powstrzymana przez szybę, na szybie wyhamowana, staje się widocznym - nieco żałosnym, bardziej śmiesznym, zawsze natychmiastowym - wyrazem pragnienia, pożądania, które zostało wzbudzone przez to, co jest po drugiej stronie; i zarazem staje się natychmiastowym wyrazem własnego rozczarowania, chwilowego nieszczęścia z powodu niemożności dostania się na tę drugą stronę.

Co najmniej od roku 1836 - kiedy we francuzszczyźnie pojawiło się słowo "witryna", a w Paryżu zaczęły się mnożyć sklepy caraz obficiej wystawiające swe towary na publiczny widok - datuje się najbardziej bodaj charakterystyczne dla tego spotkania twarzy z szybą zjawisko, które dzisiaj, wraz z dojrzałością społeczeństwa konsumpcyjnego, osiągnęło pełnię. Anglicy nazywają to  zjawisko po prostu window shopping, bardziej zmysłowi Francuzi - lèche-vitrine: lizaniem (niczym cukierka przez papierek) towarów przez szkło. "Liżący witryny" czy też "kupujący przez szybę", pobudzony pragnieniem przejścia "tam" , dotknięcia i zawładnięcia tym, co po drugiej stronie, stronie, przeistacza się bezwiednie, siłą bezlitosnego prawa rynku, w melancholijnego Narcyza konsumpcji: patrzy tak, jakby chciał mieć, jakby chciał coś posiąść, lecz ostatecznie widzieć musi siebie w grymasie, widzieć odbicie siebie, jakim jest. Oto merkantylna wersja mitu Narcyza: twarz,
jeszcze zanim znajdzie w witrynie swe zmącone, zniekształcone odbicie, mówi zawczasu, od razu o klęsce pragnienia, gdyż wysyła przed siebie nie obraz piękna, które siebie poszukuje i chce potwierdzić, lecz rozczarowania, że nie można niczego mieć. Ten odbity wśród towarów w witrynowym oknie grymas jest dzisiaj jedną z najbardziej melancholijnych alegorii społeczeństwa konsumpcyjnego, która prawo istnienia w tym społeczeństwie określa mniej więcej tak: nie dość, że nie można mieć, to jeszcze trzeba być.

Marek Bieńczyk
Melancholia