Anachoresis
Pokochanie innej osoby dowodzi zmęczenia samotnością: jest więc tchórzostwem i zdradą wobec samego siebie (jest rzeczą najwyższej wagi, abyśmy nikogo nie kochali). Fernando Pessoa
poniedziałek, 5 maja 2025
Kwadrat afrykański Conrada i Sienkiewicza
Większość ludzi przedkłada geografię nad geometrię.
Joseph Conrad, Geografia a niektórzy odkrywcy
U wielu pisarzy, ale u Conrada szczególnie, geografia jest odmianą moralności. Ruch opowieści i jej bohaterów w jakąś stronę świata stanowi decyzję etyczną. I to bez względu na odmianę gatunkową powieści. Podlega temu Proust, każąc Marcelowi wybierać między stroną Méséglise a Guermantes, i Sienkiewicz, wysyłając Skrzetuskiego na Sicz Zaporoską, i Chandler, kiedy decyduje, że Philip Marlowe przyjmie zlecenie od bogacza z luksusowej dzielnicy Los Angeles. Za każdym razem wstąpienie bohatera na nowe terytorium pociąga za sobą moralne konsekwencje. Conrad jako pisarz krytyczny wobec kolonializmu wyodrębnił osobną kategorię dla tego ruchu, mianowicie „geografię wojującą”. Zanim przybliżymy treść tego pojęcia, rozpocznijmy od narysowania kwadratu. Jego wierzchołki wyznaczą: Josepha Conrada Korzeniowskiego Dziennik kongijski i opowiadanie Jądro ciemności; Henryka Sienkiewicza Listy z Afryki oraz powieść W pustyni i w puszczy.
Geometria tego zestawienia jest metaforą następującego problemu: jak zmienia się zapis doświadczenia dwóch polskich pisarzy przebywających w Afryce kolonialnej, kiedy przechodzą oni od dokumentu osobistego (dziennika, listu) do fikcji (opowiadania, powieści). Z pola tego kwadratu literackiego spróbujemy wyczytać, co mówią nam o kolonialnej Afryce współpracujące ze sobą dokument i fikcja. Wizualizacja problemu za pomocą kwadratu daje jeszcze inne korzyści. Arbitralna abstrakcyjność tej figury odbija dziwnie geometryczny układ granic państw afrykańskich, wytyczanych jakby „od linijki”, bez troski o zgodność z naturalnymi liniami rzek lub pasm wzgórz. Czystość geometrycznego podziału kontynentu jest zapisem kolonialnej arogancji i pogardy wobec rzeczywistości życia biologicznego i społecznego. Kwadrat jest również poręczną figurą pisania jako zaczerniania papieru kolejnymi liniami znaków, które biegną od wierzchołka do wierzchołka, a potem coraz ciaśniej, kwadratową spiralą do ostatniego jasnego punktu w środku kwadratu. W ten sposób dodajemy kolejne znaczenie do symbolicznej dialektyki czerni i bieli, jaką uprawia Conrad w Jądrze ciemności.
Nazwa „Czarny Kontynent” jako synonim Afryki rozpowszechniła się za sprawą wydanej w 1876 roku książki słynnego podróżnika Henry’ego Mortona Stanleya Through the Dark Continent. Czerń w tytule nie oznacza koloru skóry tubylców, ale miejsca na kontynencie nieznane białemu człowiekowi. „Mimo wielu lektur – pisze Stanley – wiedziałem, że wielka część Czarnego Lądu wciąż była nieznana światu”. Marlow, bohater Jądra ciemności, mówi natomiast, że kiedy był chłopcem, „wtedy jeszcze na świecie było dość sporo białych plam”. Zwrot „białe plamy” to potocznie miejsca niepoznane, a pochodzi od oznaczanych w ten sposób punktów na dawnych mapach. Jeśli więc nasz kwadrat symbolizuje pole opisu Afryki za pomocą znaków literackich, to nawet zapełnienie go słowami nie stłumi bieli wyzierającej spoza liter, a one z kolei, choć mówią nam wiele, same też tworzą własną tajemnicę i wymagają objaśnienia. I biel, i czerń, to, co nienazwane, i to, co napisane, wyzwalają pragnienie poznania. Linie pierwszych zdań wytyczą boki naszego kwadratu.
„Przybyłem do Matadi 13 czerwca 1890” (DK).
„Nellie, wycieczkowy jol, bez drgnienia żagli zatańczył na kotwicy i znieruchomiał” (JC).
„Kair, 18 stycznia 1891 r.
Nie mam bynajmniej zamiaru opisywać Egiptu, z którego opisów można by złożyć drugą Bibliotekę Aleksandryjską” (LA).
„Wiesz, Nel – mówił Staś Tarkowski do swojej przyjaciółki, małej Angielki – wczoraj przyszli zabtie (policjanci) i aresztowali żonę dozorcy Smaina i jej troje dzieci – tę Fatmę, która już kilka razy przychodziła do biura do twojego ojca i do mego” (WPP).
„Miałem się udać tam, gdzie było żółto” (JC)
Sienkiewicz i Conrad nie spotkali się nigdy, choć mieli po temu dość okazji. Spoglądali na siebie z krytycznym dystansem, nie komentowali szerzej swoich dzieł, poprzestając na lakonicznych zarzutach dotyczących zdrady polskiej sprawy (Sienkiewicz) i naiwności „heroicznej ewangelii św. Henryka” (Conrad). Sienkiewicza ubodła na pewno odmowa Conrada wstąpienia w szeregi Komitetu Generalnego Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce, którego ten pierwszy był przewodniczącym. Nie wiemy, co dokładnie wzajem czytali ze swoich powieści, ale niewątpliwie czytać musieli – nie było w tym czasie wielu Polaków, których twórczość budziłaby takie zainteresowanie w świecie – gigantyczne Sienkiewiczem, rosnące Conradem.
Podróże zrobiły z nich znanych pisarzy. Ameryka z Sienkiewicza, morze i Malaje z Conrada, u którego ostatnie lata pracy na statkach (1889–1894) zbiegają się z rozpoczęciem pisania pierwszej powieści Szaleństwo Almayera. Mimo świetnego obeznania z językiem i kulturą francuską obaj wielbili Anglię za połączenie tradycjonalizmu i nowoczesności, tolerancję, a także za jej kolonialną ekspansywność. Do Afryki wyruszyli w tym samym 1890 roku (Conrad pół roku wcześniej), z podobnych powodów: dla przygody i pieniędzy. Sienkiewicz wyjechał na wyprawę reportersko-myśliwską, aby przez kilka miesięcy zwiedzać i polować na terytorium dzisiejszej Tanzanii, a potem napisać wielką powieść o niewolnictwie.
Zatrudniony przez belgijską spółkę Conrad miał być kapitanem parowca żeglującego po Kongo i poznawać dziewicze terytoria Afryki wraz z ekipą badającą dopływy górnego biegu rzeki. Po dwustu trzydziestu milach pieszej wędrówki z Matadi do Kinszasy okazało się, że statek jest zepsuty. Popłynął więc jako nadliczbowy członek załogi na łodzi parowej o nazwie Roi des Belges prawie tysiąc mil w górę rzeki. Z powodu choroby kapitana dowodził statkiem podczas powrotu do Kinszasy i na tym zakończył służbę. Plany obu wzięły w łeb. Conrad zamiast przygód i odkryć znalazł w Kongu prawdziwy obraz kolonializmu, cztery ataki febry i dezynterię. Po niespełna pół roku, 4 grudnia 1890 roku, był znów w Matadi, a w styczniu w Brukseli. Koło (lub kwadrat) się zamknęło.
W tym czasie Sienkiewicz przybył do Kairu, gdzie spędził miesiąc na zwiedzaniu i wizytach towarzyskich. W lutym przypłynął do Zanzibaru, a z końcem miesiąca wylądował na Czarnym Lądzie, w Bagamoyo, skąd wybrał się w towarzystwie Jana Tyszkiewicza i dwudziestu tragarzy na wycieczkę łowiecką. Wkrótce po wyruszeniu w głąb lądu zachorował na febrę i ledwo uszedł z życiem. Słaniając się na nogach, czasem niesiony na noszach, dotarł z powrotem do Bagamoyo, gdzie opiekowali się nim misjonarze. 15 kwietnia był z powrotem w Kairze, a pod koniec miesiąca w Wiedniu. To wszystko w niecałe trzy miesiące, z czego właściwej podróży afrykańskiej niespełna trzy tygodnie.
Obaj powrócili schorowani i w złym stanie psychicznym. Sienkiewicz zamiast „wielkiej powieści niewolniczej” napisze po dwudziestu latach powieść dla młodzieży, za to Conrad dziewięć lat po powrocie z Afryki – arcydzieło i protest antykolonialny w jednym, czyli Jądro ciemności. Dopiero literatura pozwoliła im przemyśleć to, czego doświadczyli; na pewno Conradowi. Zdzisław Najder wyraził się o obu tych doświadczeniach z uznaniem i powagą. Co do Conrada nie miał wątpliwości, że:
podwójny był wynik tych doświadczeń: potępienie kolonializmu i odtrącenie społeczeństwa „lądowego”. Nie jest przypadkiem, że wyprawa do Kongo pozostała w życiu Korzeniowskiego przypadkiem odosobnionym. Po jej zakończeniu pozostał na resztę życia samotnikiem w sensie społecznym, niezwiązanym z żadną instytucją, żadną wyraźną grupą.
O relacji Sienkiewicza pisał tak:
Ale też Listy z Afryki to utwór zarówno melancholijny, jak – wbrew pozorom – kameralny. Wszystko tu jest ściszone, przytłumione, opanowane: jakby pisał człowiek ciężko chory na serce, wystrzegający się gorętszych odruchów.
W niezrównanych partiach opisowych wychodzi to książce na dobre – ale osłabia ją tam, gdzie jest mowa o czynnym działaniu, jeśli mistrzostwem stylu Listy z Afryki biją amerykańskie korespondencje Sienkiewicza, to znowu Listy z podróży do Stanów Zjednoczonych górują zdecydowanie młodzieńczą brawurą i żywością akcji.
Sienkiewicz od razu wypełnia „białą plamę” w naszym kwadracie, bo taka jest umowa ze „Słowem”, któremu trzeba dostarczyć reportaże z podróży. Jest już pisarskim wygą, więc nieudana wyprawa i brak materiału nie przeszkadzają mu w stworzeniu dwudziestu trzech listów-rozdziałów, które w wydaniu książkowym w 1893 roku połączy w dwa tomy. Brak zdarzeń wypełnia opisami, anegdotami i rozważaniami o kolonialnej rzeczywistości.
Na tym tle Dziennik kongijski Conrada w ogóle nie przypomina tekstu literackiego, bardziej instrukcję obsługi albo nawigację samochodową. Jest zbiorem suchych informacji i wskazówek topograficznych. Po dziewięciu latach, kiedy wysnuje z nich narrację literacką, nie będzie śladu po tej lakoniczności. Jądro ciemności olśniewa wspaniałą impresyjno-symboliczną narracją i bogactwem zharmonizowanych konwencji gatunkowych, takich jak dziennik podróży, kolonialna przygodówka, nowoczesny dramat psychologiczny, satyra polityczna, autobiografia i gotyckie fantasy; oraz aluzjami do arche-tekstów, jak Biblia, Boska komedia czy Eneida.
„Któregoś dnia, kładąc palec na mapie w samym środku białego wówczas wnętrza Afryki, oświadczyłem, że kiedyś się tam wybiorę”
Obaj wyznawali, że to chłopięce marzenia są źródłem ich późniejszych decyzji o podróżach. Wyobraźnię Sienkiewicza rozpaliły powieści Robinson Cruzoe Daniela Defoe i Robinson szwajcarski Johanna Davida Wyssa, ale podróżomania nie opuszczała go przez lata. Jeszcze w 1882 roku pisał z dziecięcym entuzjazmem do Stanisława Witkiewicza:
Czy nie palisz się, czy Ci skóra nie drży, a dusza się nie wyrywa z Rogozińskim do Afryki? Gdyby nie „Mańcia mała”, tyle by tu mnie widzieli.
Jak na Sienkiewicza działały opowieści Rogozińskiego, tak na Conrada książka Francisa Leopolda McClintocka Podróż „Foxa” na morza arktyczne:
Pod wpływem wzniosłego ducha realnych wydarzeń tej opowieści podejmowałem romantyczne wyprawy w głąb własnego ja, odkryłem w sobie zamiłowanie do ślęczenia nad mapami, odkryłem także drzemiący w mej duszy zapał do geografii.
Dziecięcy charakter tych idealizacji jest bardzo ważny, bo retrospektywnie, a więc gorzko, obaj autorzy wskazują na ideologię kolonialną, której ulegli, przekonani, że Afryka „stała się przystępną dla ludzkości i cywilizacji, w nagrodę krwi tylu męczenników wiedzy i wiary” (LA). Podkreślają czystość tego marzenia, które zostanie poddane brutalnej demistyfikacji w wieku dojrzałym. Conrad w Afryce ma trzydzieści dwa lata, a Sienkiewicz czterdzieści cztery. Już dawno zyskali dostateczne pojęcie o rzeczywistości, historii i polityce, aby stracić złudzenia młodości, a jednak utrzymują, że pojechali do Afryki z tamtych, idealistycznych pobudek kierujących również książkowymi podróżnikami z dziecięcych lektur. W późnym artykule Geografia a niektórzy odkrywcy, z marca 1924, Conrad wspomina, jak narysował swoją pierwszą mapę właśnie w hołdzie dla odkrywców Wielkich Jezior:
Polegało to na pracowitym naniesieniu ołówkiem zarysów Tanganiki w moim ulubionym starym atlasie, wydanym w 1852 roku, w którym Wielkich Jezior oczywiście jeszcze nie było. Środek Afryki był w tym atlasie białą plamą.
Kiedy jednak jego literacki awatar Charlie Marlow w siedzibie spółki w Brukseli ogląda mapę Afryki, biel zmienia się w żółć:
Miałem się udać tam, gdzie było żółto. W sam środek. To tam była moja rzeka – fascynująca – śmiercionośna – jak wąż (JC).
Podążając śladem afrykańskich tekstów obu pisarzy: od marzeń przez dokumenty po fikcję, dotykamy paradoksu prawdy literackiej, która choć operuje konwencją i zmyśleniem, jest bardziej wiarygodna niż dokument czy wspomnienie. Jednym z powodów ograniczonego zaufania do Listów i Dziennika jest nasza świadomość, że afrykańskie zapiski Conrada i Sienkiewicza nie były pisane „na gorąco”. Poprzedziły je czytane na całym świecie książki i reportaże podróżnicze, traktowane jako poważne publikacje naukowe. Więcej, literatura przygodowa o Afryce, na której sami się wychowali, rozwijała się dynamicznie dalej i kształtowała kolejne pokolenia ich czytelników. Ogromną rolę w kreowaniu legend o kolonialnych przygodach odegrała prasa sprzymierzona z technologią komunikacji, której rozwój przypada na drugą połowę XIX wieku. Na początku tego stulecia parowiec płynął do Indii cztery miesiące, w 1836 roku już sześćdziesiąt dni, a telegraf w 1855 roku potwierdzał komunikacyjną spoistość imperium, dostarczając na bieżąco relacje z buntów, zamieszek czy naturalnych niebezpieczeństw grożących Europejczykowi w Indiach lub Afryce.
Obok prasy, największy wpływ na trwałość i siłę kulturowego imaginarium imperialnej tężyzny miała powieść przygodowa, która umieszczała bohatera w konkretnej przestrzeni historycznej i geograficznej, gdzie stawał na szczycie rasowej drabiny, a tym samym całego świata. Mimo konwencjonalnych fabuł i niewinności moralnej bohaterów rzeczywisty kontekst tych utworów czynił z nich powieści polityczne. Zwraca uwagę zbieżność pewnych elementów W pustyni i w puszczy i Jądra ciemności. Staś Tarkowski jest synem Francuzki i Polaka, który pracuje w Afryce dla angielskiej kompanii obsługującej Kanał Sueski. Chłopiec uczy się w angielskiej szkole, jest spoufalony z Arabami i Murzynami, mówi po polsku, angielsku, francusku, arabsku, w ki-swahili oraz w narzeczach dinka i szylluk. Ojciec powstaniec jest dla niego źródłem wiedzy o Polsce i jej historii. Staś to szlachetna hybryda europejskiej kultury i cywilizacji. Nie inaczej młody bohater Conrada.
Prawdziwy Kurtz kształcił się częściowo w Anglii […]. Jego matka była pół-Angielką, ojciec pół-Francuzem. Do sporządzenia Kurtza przyczyniła się cała Europa (JC).
Marlow wyobraża sobie Kurtza na podstawie opowieści o nim: „Przybył do nich, wie pan, w błyskawicy i gromie” (JC). W kolonialnych przygodach bohaterów powieści Henry’ego Ridera Haggarda, George’a Alfreda Henty’ego czy Thomasa Mayne Reida wraca arystokratyczny militaryzm zanikający w powieści dziejącej się w Europie. W koloniach można eksponować jednostkową wyższość białych bohaterów nad tłumami tubylców. W tej aurze mocy mieści się strach, jaki wzbudzają sztucer Stasia, broń Kurtza („dwa karabiny, ciężki pistolet i rewolwer”), a nawet świstawka okrętowa, dzięki której Marlow rozpędza atakujących tubylców. Epika przygodowa stanowi tym samym niezwykle skuteczny kulturowy lobbing, któremu ulegali zarówno czytelnicy z kręgu imperium, jak i ofiary imperializmu wewnątrzeuropejskiego.
Afryka jest zatem dla autorów i ich bohaterów od dawna zaczerniona znakami, z których najważniejsze są te utrwalające kolonialny mit o wspaniałych przygodach na Czarnym Lądzie. Wszyscy czterej odbiorą okrutną lekcję deziluzji, co i nam, czytelnikom, dobrze zrobi. Aby jeszcze wzmocnić wymowę tego zestawienia, spróbujmy pomyśleć o Stasiu jako o młodym Kurtzu, który z humanitarnego idealisty staje się sadystycznym tyranem.
„Jeden dobry świst więcej zdziała niż wszystkie te strzelby. To prości ludzie” (JC)
Staś reprodukuje wzorzec angielskiego dżentelmena ze szlachetną domieszką polskiej tradycji rycerskiej, a zarazem reprezentuje już nowy typ dziejowego bohatera, o którego upominał się Smiles w Żywotach inżynierów (Lives of the Engineers) – wynalazcę i konstruktora. W nowoczesnym, pozytywnym modelu męskość oznacza między innymi praktyczną wiedzę o budowie i użytkowaniu maszyn. W koloniach biały mężczyzna to istota, która nie lęka się techniki i potrafi jej świadomie używać, jak czyni to czternastoletni Staś uczący dorosłego Idrysa obsługiwać sztucer. Widać w tej hierarchii męskich profesji specyfikę późnodziewiętnastowiecznej epiki; jej bohater nie tylko wykazuje się heroizmem indywidualnym, ale także reprezentuje i wciela triumf nowoczesnego państwa – jego polityki i organizacji, którą w powieści realizują doświadczeni fachowcy, jak ojcowie Stasia i Nel albo Marlow. Ten ostatni chce przez pewien czas po prostu wykonać swoją robotę, co pośród powszechnego rozkładu norm i zwykłego okrucieństwa białych wobec tubylców wydaje się absurdem:
Na Boga, tak naprawdę chciałem tylko nitów! Nitów. Żeby posunąć naprzód robotę. Załatać tę dziurę. Chciałem nitów. Niżej, na wybrzeżu, były całe skrzynie nitów, stosy skrzyń, spiętrzone, pękające, niszczejące. Idąc przez podwórze tej stacji na zboczu, człowiek potykał się o nity na każdym kroku. Toczyły się do zagajnika śmierci (JC).
Łatwo dostrzec potworne sąsiedztwo okrutnego wyzysku z rzetelną pracą, której wykonawca zapomina o tym, dla kogo i po co jest wykonywana. Sięgając po nity, trzeba wejść do „zagajnika śmierci”, w którym umierają wycieńczeni i skatowani niewolnicy. Wydaje się, że sam Conrad nie potrafi wybrnąć ze splątania indywidualnej dzielności, wiedzy, pracowitości, opanowania rzemiosła z kolonialnym kontekstem tej pracy. Dzikość Afryki i chciwość kolonizatorów wymagają połączenia organizacji, wiedzy i techniki z heroizmem indywidualnym, co powoduje zlanie się w jedno umiejętności technicznych i militarnych, jakimi dysponują bohaterowie. Marlow, choć głosi apologię etyki pracy, pracuje nad naprawieniem konkretnej rzeczy, która posłuży podbojowi i wyzyskowi. Sam był przecież uczestnikiem tego procederu. Pisze Jerry Allen:
Bardzo zyskowny handel Wolnego Państwa Konga, terytorium stanowiącego w latach 1885–1908 prywatną własność króla Leopolda II, przyniósł temu ciemięzcy w ciągu dwudziestu trzech lat około dwudziestu milionów dolarów. W tym okresie, w wyniku handlu niewolnikami, przymusowej pracy i bezwzględnego traktowania podbitego narodu, liczba ludności tego obszaru zmniejszyła się o połowę.
Mimo niebezpiecznego zbliżenia pracy i podboju Marlow nie bierze udziału w zabijaniu. Staś inaczej – zdobywa, po wielu próbach charakteru, prawo do zabijania, niewątpliwy atrybut mężczyzny w Afryce. W nowoczesnej powieści przygodowej ważnym sprzymierzeńcem bohatera są: broń, kompas, lekarstwa, mapy, wiedza. To nie tylko narzędzia, ale też potwierdzenie cywilizacyjnej wyższości białego człowieka. Spośród tych przedmiotów broń palna jest supernarzędziem, które symbolizuje potęgę cywilizacyjną Europejczyka. Staś używa broni palnej przeciw dzikiej Afryce: lwu, czterem Arabom, a zwłaszcza przeciw Wobo. I – dodajmy – nie jest to wyłącznie przymus, ale także przywilej dojrzałego mężczyzny, który czerpie przyjemność z faktu władania życiem innych stworzeń. Sienkiewicz pokazuje, z całą niebezpieczną niewinnością konwencji przygodowej, że jest to przyjemność, którą – pisze w Listach z Afryki – daje
poczucie władzy. Przyjemność, jaka płynie z tego ostatniego poczucia, była dla nas czymś tak niespodziewanym, że nie od razu umieliśmy ją uświadomić. Jednakże tak jest! Życie ucywilizowane pochłania i niezmiernie wydelikaca tę chęć władzy, ale drzemie ona w duszy i budzi się przy pierwszej sposobności, a gdy się rozbudzi, człowiek najbardziej wykwintny, największy sceptyk i pesymista, czuje, że woli rozkazywać, choćby pod równikiem, w jakiej lichej wiosce murzyńskiej, niż słuchać w najwspanialszym z miast Europy. Taka jest natura ludzka (LA).
Bohater Jądra ciemności wcielił tę „naturę” w sposób absolutny. Oczarowany jego demonicznym wpływem Rosjanin stwierdza, że dla Kurtza „na tym świecie nie ma takiej rzeczy, która by go mogła powstrzymać przed zabiciem tego, kogo mu się żywnie spodoba” (JC). Wydaje się niepodobieństwem, aby bohater Sienkiewicza mógł osiągnąć taki stan, ale w Listach z Afryki pisarz sugeruje coś innego:
Biały człowiek, który wychodzi z karawaną w głąb, staje się siłą rzeczy nieograniczonym panem ludzi – a i każdy Murzyn ma to we krwi, że raz nająwszy swe usługi, uważa się przez czas trwania układu poniekąd za niewolnika swego chlebodawcy (LA).
Obaj ich bohaterowie są wykształceni, etyczni, nowocześni, pozbawieni rasistowskich uprzedzeń; doskonale przygotowani, aby nieść tubylcom dary wiedzy, techniki i dobrych obyczajów. W razie potrzeby – z użyciem konstruktywnej przemocy. I to jest moment kluczowy, od którego zaczyna się upadek Kurtza. Staś wstępuje na tę drogę, kiedy bierze udział w wojnie plemiennej między Wa-Hima i Samburu z naiwnym planem, aby „pobić Samburów, ale nie pozwolić Wa-himom na zbyt krwawy odwet, a potem nakazać spokój i pogodzić walczących” (WPP). Wbrew tym humanitarnym planom „bitwa zmieniła się […] w rzeź”. Sienkiewicz chroni nieszczęsnego nastolatka przed konsekwencjami tej interwencji i wysyła do Szwajcarii, aby uczył się na inżyniera. Kurtz, czyli dorosły Staś, nie ma co liczyć na wybawienie ze strony Conrada, skończy więc jako oszalały ludobójca, który przekonawszy się, że inny chce pozostać inny, czyli „nieucywilizowany”, ma na to jedyną receptę: „Wybić to bydło!” (JC).
„Minęliśmy szkielet przywiązany do słupa. Także grób białego człowieka – bezimienny” (DK)
Conrad w Jądrze ciemności, strona po stronie, wydobywa z każdej postaci skłonność do władzy i przemocy, ale pozbawia je otoczki bohaterstwa i przygodowej atrakcyjności. Nie stoją za tym jakieś demoniczne cechy białego człowieka. To tylko działanie „dziczy”: tropikalnej przyrody, samotności, alkoholu, przewagi nad tubylcami, oddalenia od norm społecznych, pokusy szybkiego zysku, bezkarnej przemocy. Dzięki tej wiedzy o typowym upadku białego w Afryce Kurtz – mimo że pozostaje dla Marlowa tajemniczy i groźny – jest przegrany i godny pogardy; świadom ohydy, którą odkrył w sobie i w dziczy, a ta „wzięła na nim straszliwy odwet za obłędny najazd, jakiego dokonywał” (JC). Co ważne, Sienkiewicz i Conrad ocierają się o te same siły, które będą rządzić stworzonymi przez nich postaciami. Kiedy porównujemy bieżące zapiski ułożone w Listy z Afryki i Dziennik kongijski, widać, jak „naturalnie” wytwarza się pozycja władzy białych w Afryce. Obcy świat ich pociąga i ciekawi swoją egzotyką, ale częściej męczy, drażni, budzi rozczarowanie, wreszcie lęk. Tubylec jest obcy, dziwny, uciążliwy, mówi niezrozumiałym językiem, a jeśli mówi naszym, to nie dość dobrze, wówczas wydaje się głupi lub infantylny. Ewentualny respekt wobec niego wynika jedynie z lęku białego o swoje życie. Przykładem dwa fragmenty o tym, jak Sienkiewicz i Conrad są przenoszeni przez wodę na ramionach tragarzy:
Dla oryginalności wybrałem plecy, nie nosze, i usiadłszy na karku Murzyna, spuściłem nogi wzdłuż jego piersi, ten zaś schwyciwszy je w kostkach, począł zdążać ku brzegowi. Wyznaję, iż miałem mimowolną obawę, czy nie osmolę o jego czarną skórę mego białego ubrania (LA).
Dzisiaj upadłem w błotnistą kałużę. Paskudnie. Wina człowieka, który mnie przenosił. Po rozbiciu obozu poszedłem do małego strumyka, wykąpałem się i prałem ubranie. Zaczynam mieć tej zabawy całkiem powyżej uszu (DK).
Kiedy przetworzą te doświadczenia w fikcję artystyczną, będzie już inaczej. Nawet w młodzieżowej przygodówce Sienkiewicza Afryka nie jest idyllą, gdzie – jak pisał w Listach – „w cieniu palm, bambusów, pod girlandami lianów, spostrzegasz pogodne twarze księży, pogodne twarze Murzynów i uśmiechy dzieci” (LA). Dżungla to dzikie życie, które pleni się na śmierci, także ludzkiej. Pamiętamy ponury zagajnik w Jądrze ciemności, gdzie „pełzały, leżały, siedziały czarne kształty” (JC), czyli umierający chorzy i wycieńczeni czarnoskórzy tragarze. Ale i u Sienkiewicza jest podobne miejsce:
Staś spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– A ten obóz?
– To obóz śmierci.
– A ci Murzyni?
– Ci Murzyni śpią i nie rozbudzą się więcej.
– Nie rozumiem…
– Chorzy są na śpiączkę. […]
Stasia uderzyło teraz dopiero to, że w chwili, w której zsunął się był do wąwozu, żaden Murzyn nie poruszył się, nie drgnął nawet – i że w czasie całej rozmowy spali wszyscy: jedni z głowami opartymi o skałę, drudzy z pospuszczanymi na piersi (WPP).
Obaj pisarze skwitują sztubackie marzenia o przygodach na Czarnym Lądzie znamiennie: Sienkiewicz w słowach szwajcarskiego podróżnika Lindego: „Ach, to trupiarnia ta Afryka!” (WPP); Conrad słynnym: „To zgroza! Zgroza!” (JC), które wypowiada Kurtz tuż przed śmiercią.
Czytając Listy z Afryki i Jądro ciemności równolegle, nie sposób uwolnić się od poczucia, że chociaż zarówno Sienkiewicz, jak i Conrad poddają się fascynacji bogactwem tropikalnej natury, to ich opisy przenika negatywność. Nadmiar wegetacji, dynamika naturalnej różnorodności, także ludzkiej, nie wyzwala afirmacji, ale lęk, i to lęk przed śmiercią. Sienkiewiczowski opis tłumu w Adenie szybko zyskuje wymiar koszmarnego snu:
Wszystko to nagie lub na wpół przybrane; wszystko przewraca białkami oczu, śmieje się, wrzeszczy, żebrze, macha rękoma, ciągnie w różne strony; wszystko wydaje się dziwne, trochę diabelskie. […] Te kupy ludzi o różnych skórach, ta nagość wielkich i małych ciał, namiętne ruchy, ten wrzask rozmaitych języków ma w sobie coś z egzotycznej orgii. Człowiekowi zdaje się, że śni, ale ów sen jest zarazem trochę zmorą. Tkwi w tym coś gorączkowego i złowrogiego. Patrząc na owe rojowiska ludzkie doznaje się takiego uczucia, jakby się patrzyło na kłębienie się robaków. Przy tym tu życie skupia się i wre tylko w pojedynczych punktach, naokół zaś wznoszą się ogromne przestrzenie puste i milczące, od których wieje smutek i śmierć na tę wrzaskliwą maskaradę (LA).
Powszechność śmierci wskutek chorób i niekorzystnego klimatu utrwala obraz Afryki jako „trupiarni” – także dla białych. „Niektórzy wyglądali z utęsknieniem statków wracających do Europy; inni wyglądali śmierci”; „Wszyscy ci ludzie noszą po prostu śmierć w twarzach nad wszystkimi ich zabiegami, nawet szczęśliwymi, wisi rzecz tak sprowadzająca je do nicości i tak niepowrotna jak śmierć”; „nad wszystkim zaś nieubłagane słońce i duszna, wilgotna atmosfera, w której czai się febra wysysająca krew z ludzkich twarzy i znacząca je piętnem zmęczenia, tęsknoty, wielkiego smutku i bliskiej śmierci” (LA).
„A potem mało brakowało, żeby zakopali i mnie” (JC) – potwierdzi Sienkiewiczowską litanię śmierci Marlow. Z powszechności obcowania ze śmiercią autor Listów z Afryki wywodzi katastrofalną wizję przyszłości tego kontynentu:
Spojrzawszy w przyszłość – widzimy trzy główne i czasowe okoliczności, przeciw którym każdy winien się przygotować, a mianowicie: brak pracy, chorobę i śmierć. Dwom pierwszym można zaradzić, trzecia jest nieuniknioną (LA).
Ostatecznie Staś porzuci Czarny Ląd dla Szwajcarii, a Marlow wróci do Europy, podobnie jak ich twórcy, którzy o mało nie przypłacili życiem realizacji swoich marzeń o przygodach afrykańskich. Fikcyjni i realni, nasi bohaterowie doznają klęski europejskiego projektu kolonizacji, która będzie miała dalszy ciąg w dwudziestowiecznej historii Europy. Dziś należy szczególnie wyraźnie podkreślić, że narracja Marlowa zaczyna się i kończy w Europie, bo Jądro ciemności to opowieść o Europie, nie o Afryce. Sienkiewicz rozstaje się z Afryką po krótkiej chorobie, a powieść o niej porzuca na dwadzieścia lat, po których zostawi nam „tylko” prozę przygodową. Nie posądzajmy go jednak pochopnie o intelektualne tchórzostwo. Jak pisze Edward Said, nawet Kurtz nie był w stanie wytrzymać ciągłego życia w mroku, a Marlow znieść zbyt długiego wpatrywania się w rzeczywistość.
Conrad nigdy nie otrząsnął się z tego, co zobaczył w Kongu, być może dlatego, że „ciemność, którą Marlow odkrywa w puszczy, w Kurtzu i w sobie samym, jest pierwotną i wszechogarniającą rzeczywistością świata” – pisze Said. Proza, listy i artykuły dają świadectwo przybliżania się i oddalania „zgrozy”; niczym milczenie i opowiadanie, przyciąganie i odpychanie prawdy o możliwościach człowieka. Inicjały autora i utworu JC / JC są takie same w polszczyźnie przypadkowo, ale jarzą się blaskiem niepokojącego sensu introspekcyjnej narracji Conrada. To w nim samym, w jego doświadczeniu powstało to mroczne miejsce, do którego nigdy bezpośrednio nie dał nam dostępu.
Dzięki introspektywnemu wymiarowi Jądra ciemności Afryka jako miejsce geograficzne staje się „miejscem moralnym” świadomości pisarza. W Europie i Europejczykom opowiada Marlow o tym, jak stracił wiarę w „europejskie wartości” podczas kilku miesięcy spędzonych w Afryce Środkowej, „skąd ogółem wywieziono około piętnastu milionów ludzi jako niewolników”.
Conrad współtworzy sprzymierzone siły literatury, które przyzywamy na pomoc w wysiłkach rozumienia przez nazywanie, wyjaśniania przez opowiadanie. Nie możemy, nie powinniśmy przestać go czytać, ponieważ genialnie zobrazował nieczyste sumienie imperialnej Europy, ową „zwyczajną grabież z użyciem siły, kwalifikowany rozbój na skalę masową” (JC). W dodatku koszmar się nie skończył, a dręczone przez wieki ludy pukają do naszych bram. Anthony Giddens pisze, że hipokryzja „europejskich wartości” nigdzie może nie objawiła się tak jaskrawo, jak poza Starym Kontynentem.
Krzewiła [Europa] takie wartości, jak prawa człowieka, swobody obywatelskie i praworządność, ale rzadko przypisywała je narodom zamieszkującym jej rozległe terytoria kolonialne. […] Europie wydaje się, że zostawiła przeszłość kolonialną za sobą, więc może dziś głosić abstrakcyjne wartości w krajach, które dawniej uciskała. Jednakże niełatwo jest odciąć się od przeszłości.
Kiedy kończymy czytać Sienkiewicza i Conrada, kwadrat afrykański jest tak wypełniony znakami, że wszystko wydaje się zaczernione. Czasem jeszcze wyłania się stamtąd szczególnie przerażający obraz lub zdanie, aby wypalić się na czułej materii umysłu i zapaść znowu w ciemność. A jednak taka lektura nie oddaje przekonań ich autorów. Obaj uparcie szukali sposobów ocalenia wiary w racjonalność i dobro europejskiego projektu cywilizacyjnego. Jego składnikiem pozostaje dla obu praca własnych rąk, twórczość i wytwórczość białego człowieka, skromny heroizm codziennej rzetelności, która nie spuszcza krytycznego wzroku z tego, czemu służy (a nie tylko wykonuje rozkazy).
Największą pochwałę dzielności pracowitego człowieka widzę w drugiej części Dziennika kongijskiego – w szeregu suchych i lakonicznych zdań, cyfr i znaków, które mają stanowić instrukcję nawigowania po niebezpiecznej rzece. Pisze ją Conrad, który już wie, że nie czekają go przygody odkrywcy, i który zobaczył z bliska, na czym polega „cywilizowanie” Konga. Kiedy po skończonej lekturze Jądra ciemności zamienimy je na Dziennik, w naszym kwadracie pojawiają się wreszcie dobre znaki; duszny koszmar ustępuje jasnej komunikacji, a jej forma bezpośrednich zwrotów do czytelnika ujmuje mimowolną serdecznością, jak tu na przykład:
Uważaj na przeszkody wzdłuż wyspy Nr 16. Przejdź na drugą stronę przed dojściem do Cyp[la] Sadzawki. Przechodź tam, gdzie zaczynają się wyższe drzewa. Gdy zbliżysz się do cypla lądu, zobaczysz otwarte przejście między w[ys]pami 17 i 18 (DK).
I tak cały czas: steruj, przechodź, omiń, przybij, uważaj, trzymaj się. Czytam te spokojne, rzeczowe rady i mam poczucie, jakby Conrad pilot prowadził mnie przez pełne mielizn, pni i skał górne Kongo, uważnie i troskliwie, pomagając mi odbyć do końca podróż, której nie mogę uniknąć. I wrócić stamtąd cało.
Allen J., Morskie lata Conrada, przeł. M. Boduszyńska-Borowikowa, Gdańsk 1971; ¶ Bristow J., Empire Boys. Adventures in a Man’s World, London 1991; ¶ Conrad J., Dziennik kongijski [w:] tegoż, Dzieła, red. Z. Najder, t. 25: Ostatnie szkice, przeł. H. Carroll-Najder, L. Elektorowicz, J. Miłobędzki, Warszawa 1974; ¶ Conrad J., Geografia a niektórzy odkrywcy [w:] tegoż, Dzieła, red. Z. Najder, t. 25: Ostatnie szkice, przeł. H. Carroll-Najder, L. Elektorowicz, J. Miłobędzki, Warszawa 1974; ¶ Conrad J., Jądro ciemności, przeł. M. Heydel, Kraków 2011; ¶ Giddens A., Europa. Burzliwy i potężny kontynent, przeł. O. Siara, Warszawa 2014; ¶ Green M., Dreams of Adventure, Deeds of Empire, London 1980; ¶ Najder Z., O „Listach z Afryki” Henryka Sienkiewicza, „Pamiętnik Literacki” 1956, nr 4; ¶ Najder Z., Życie Conrada-Korzeniowskiego, t. 1–2, Warszawa 1980; ¶ Rybicki J., Conrad i Sienkiewicz [w:] Wokół „W pustyni i w puszczy”. W stulecie pierwodruku powieści, koncepcja J. Axer, T. Bujnicki, Kraków 2012; ¶ Said E. W., Joseph Conrad and the Fiction of Autobiography, New York 2008; ¶ Sienkiewicz H., Listy, oprac. M. Bokszczanin, t. 5, cz. 2, Warszawa 2010; ¶ Sienkiewicz H., Listy z Afryki [w:] tegoż, Dzieła, red. J. Krzyżanowski, t. 43, Warszawa 1949; ¶ Sienkiewicz H., W pustyni i w puszczy, Warszawa 1963; ¶ Simmons A. H., Reading Heart of Darkness [w:] The New Cambridge Companion to Joseph Conrad, ed. J. H. Stape, New York 2015; ¶ Smiles S., Pomoc własna (SELF-HELP) [tł. z ang.], wyd. nowe pomnożone, Warszawa–Kraków 1908; ¶ Stanley H. M., Through the Dark Continent, London 1890; ¶ Watt I., Conrad w wieku dziewiętnastym, przeł. M. Boduszyńska-Borowikowa, Gdańsk 1984.
Ryszard Koziołek
Wiele tytułów
piątek, 2 maja 2025
Kto nam ukradł rzeczywistość?
Sięganie po literaturę, a szczególnie po literaturę dawną, aby następnie użyć jej do uchwycenia współczesności, to coś więcej niż erudycyjny popis czy retoryczne efekciarstwo. Nie chodzi też o porozumiewawcze mruganie okiem, szturchanie alegoriami, aby powiedzieć coś, czego powiedzieć nie wolno, bo na przykład władza zabrania. Raczej o poszukiwanie w literaturze sprzymierzeńca w przezwyciężeniu rosnącego poczucia niedostępności prawdy, i to mimo swobodnego dostępu do jej wiarygodnych źródeł. Faktem jest powszechne rozczarowanie językami prawdy, na czele z tymi najbardziej wiarygodnymi, których używają nauka i niekontrolowane przez władzę agencje informacyjne. Nawet tak świetnie się mające reportaż i fotografia nie zmieniają dziwnego poczucia, że inni nie widzą tego, co my, i mimo „przekonujących dowodów” dowiedziona jednym prawda nie staje się udziałem innych. Odkryliśmy przy tej okazji, że wolność słowa jest również prawem do publicznego kłamstwa.
Dla mojego pokolenia, dojrzewającego i kształconego w PRL-u, to jedna z najboleśniejszych lekcji demokracji. Mianowicie, że można mieć wolny dostęp do różnych źródeł informacji, a mimo to ulegać najprostszej, wulgarnej propagandzie. Przeżyłem pół życia w świecie, w którym wiedza o historii i współczesności była kontrolowana i reglamentowana przez władzę, a więc zdobywana z mniejszym lub większym wysiłkiem ze źródeł niepodlegających cenzurze. Dotyczyło to spraw tak fundamentalnych jak zbrodnia katyńska, powojenny antysemityzm, tworzenie obozów dla Ślązaków czy katastrofa w Czarnobylu, ale też daleko mniej ważnych, jak wyniki hodowli drobiu czy przyczyny braku paliwa na stacjach benzynowych. Kiedy wreszcie nie trzeba już było tracić wzroku, wczytując się w potwornie złą kopię Zniewolonego umysłu, ani męczyć się, łapiąc sygnał Wolnej Europy, a wystarczyło tylko przełączać programy polskich i obcych stacji telewizyjnych, doświadczyłem upojenia wolnością informacyjną.
Obecna sytuacja dostępu do prawdy jest bardziej skomplikowana. Nie ma książki, której nie mógłbym zdobyć, a informacje, na czele z wiadomościami politycznymi, mogę bez przeszkód weryfikować, wędrując po kolejnych portalach agencyjnych, a nawet kontaktując się bezpośrednio ze świadkami wydarzeń. Każdy może. Każdy, kto chce. Ale wielu nie chce. I to jest zrozumiałe, gdyż proces ten wymaga czasu i wysiłku. Gorzej jednak, że wielu, do których docierają różne wersje wydarzeń, nie weryfikuje ich, ale wybiera jedną, w którą chce wierzyć. I to też można psychologicznie objaśnić, na przykład pragnieniem zachowania spójności światopoglądu. Może być jednak i tak, że wykształcony i samodzielnie myślący człowiek przyjmuje do wiadomości argumentację wymierzoną w jego poglądy, ale nadal mówi i zachowuje się, jakby tego nie wiedział. Nie z chęci okłamania nas i nie dlatego, że jest schizofrenikiem.
Dobrze ilustruje to pewien przypadek osobisty.
Prawie przez całe święta nie pokłóciłem się z Zygmuntem. Aż do wtorku, kiedy przy obiedzie obwieścił, że szatniarz w szpitalu powiedział mu, że na wiosnę dowiemy się prawdy. Zygmunt jest emerytowanym inżynierem budowy maszyn, precyzyjnym, praktycznym i sceptycznym. Nie przejawia uprzedzeń rasowych ani religijnych; jest za to radykalnym patriotą gospodarczym, to znaczy chciałby, żeby gospodarka była wyłącznie polska i zarazem najlepsza na świecie. Ma umysłowość skrajnie niedialektyczną, co oznacza, że nie dopuszcza do siebie myśli, że dwie osoby mogą mieć uzasadnione racje przeciwstawne.
„Mylisz się, kochasiu – odpowiedział drwiąco na moją pojednawczą propozycję, żeby uznać, przynajmniej na razie, stan faktyczny, czyli to, że ponad dwieście pięćdziesiąt zbadanych próbek nie zawierało śladów trotylu. – Mylisz się, ponieważ ja jako inżynier wiem, że brzoza nie jest w stanie oderwać skrzydła samolotu. A gdyby już jakimś cudem się oderwało, to nie w tym miejscu, tylko w tym…” I poprosiwszy o ołówek, narysował mi to miejsce na serwetce.
Jak pracuje taki umysł? Auguste Comte, twórca pozytywizmu, sformułował słynne prawo trzech stadiów postępu ludzkości, zgodnie z którym w sposobach wyjaśniania rzeczywistości przeszliśmy jako cywilizacja od stadium teologicznego przez metafizyczne do pozytywnego. Comte nie uważał jednak, że zrzuciliśmy z siebie dwie pierwsze fazy jak wąż skórę – obie wciąż rezydują w naszych umysłach. Stąd na przykład fetyszyzm, właściwy stadium teologicznemu, można obserwować „do dziś dnia wśród olbrzymiej większości białej rasy, choć występuje obecnie z nierównym natężeniem i pod postaciami różnymi, a nawet zgoła niezgodnymi ze sobą”. Oznacza to, że nowoczesny, racjonalnie wyedukowany umysł może posługiwać się jednocześnie naiwną wiarą, zabobonem czy elementami myślenia magicznego. „Najwybitniejsi myśliciele – pisze dalej Comte – stwierdzić mogą w sobie naturalną skłonność do zgoła naiwnego fetyszyzmu, ilekroć niewiedzy ich towarzyszy chwilowo jakieś wyraźne wzruszenie”.
Twórcy politycznego obrazu świata, przekazów dnia, pasków, tabloidowych leadów wiedzą o tym dobrze, nie przeczytawszy ani zdania z Comte’a. Wiedzą, że wielu z nas za gwarancję rzeczywistości uważa jej medialne przedstawienie. Jednym z kluczy do zrozumienia umysłowości Zygmunta jest przyjrzenie się statusowi rzeczywistości w dyskursie publicznym. Rzeczywistość, czyli to, co istnieje, funkcjonuje tam na sposób realistycznej fikcji. Mówiąc slangiem literaturoznawczym, w stosunku do wielu wypowiedzi publicznych stosujemy zawieszenie ich referencyjności do rzeczywistości pozajęzykowej. Podam przykład. Kiedy czytamy, że „Wokulski skręcił na ulicę Karową”, to nie jest to zdanie fałszywe, ale nie jest to też zdanie prawdziwe. Jego prawdziwość ogranicza się wyłącznie do świata powieściowego, nie ma bowiem rzeczywistości, którą można by „przystawić” do tego zdania na dowód, że odnosi się ono do niej i tylko do niej. Podobnie, gdy ktoś utrzymuje, że za duszę Podbipięty należy zamówić mszę, staje się obiektem wielowiekowych żartów.
Tak było do niedawna, gdyż na skutek nieprzeniknionych dla mnie procesów kulturowych zrezygnowaliśmy z wymogu, aby wypowiedzi, które chcą być traktowane jak prawda, musiały nam dowieść, że odnoszą się do rzeczywistości. Nie wszystkim słowom odpuszczamy, ale, o dziwo, łatwiej tym, które pochodzą od władzy i mediów informacyjnych. Ze zdaniami słyszanymi i wypowiadanymi w realnym świecie radzimy sobie całkiem nieźle, stosując starą zasadę Arystotelesa, według której prawda to związek słów z tym, co jest.
Jeśli, z nieznanych mi powodów, zwolniliśmy ważnych i wpływowych aktorów sceny publicznej ze stosowania zasad wyznawanych przez nas w świecie, w którym żyjemy na co dzień, oznacza to, że traktujemy ich jak postacie fikcyjne, których wypowiedzi i działania nie podlegają ocenie w kategoriach prawdy lub fałszu, ale ze względu na ich retoryczną atrakcyjność albo doraźną funkcjonalność. Daliśmy wielu urzędnikom i instytucjom prawo do wypowiadania sądów o rzeczywistości bez obowiązku ustalenia ich adekwatności, jakby byli twórcami fikcji. Jest to przejaw naszej głupoty lub bezradności, a ich – pychy i arogancji. Rzeczywistość bowiem i tak zawsze zajmie należne jej miejsce. Wiemy o tym, pokornie respektując prawa realnego świata, który eksponuje naszą kruchość i chwilowość istnienia. Rzeczywistość brutalnie weryfikuje nieprzyległość słów do rzeczy. Zmagając się codziennie z tym rozziewem, równocześnie akceptujemy działania cynicznych niszczycieli lepszej i prawdziwszej mowy.
Nie ma co kryć, że kierują mną wyrzuty sumienia. Takie podejście do wypowiedzi, które podkreśla i wykorzystuje jej wieloznaczność, autonomię i grę z innymi tekstami, czemu towarzyszy niemal nieograniczona wolność interpretacji, zdominowało moją literaturoznawczą młodość. Zdanie Nietzschego: „Nie ma faktów, są tylko interpretacje”, było godłem mojej akademickiej edukacji. Przestrogi klasyków, takich jak Henryk Markiewicz, że nie wszystkie interpretacje są siebie warte, wydawały mi się jeno gniewną reakcją porzuconego mistrza. A tonujące swawolę stwierdzenie Jacques’a Derridy, że nikt nie jest na tyle wolny, aby interpretować, jak chce, uznaliśmy prawie za zdradę jego własnych ideałów. Radując się z karnawału różnicy, nie zwracaliśmy uwagi na to, czy nasza afirmacja różnorodności i wolności czytania nie przedostała się z akademii do praktyki społecznej. A potem, całkiem niedawno zobaczyliśmy ją tam w postaci tworu Frankensteina – w wynaturzonej formie różnic odseparowanych, czyli narastających konfliktów plemiennych. Różnice między nami nie służą już krzewieniu wolności indywidualnej, ale kleją jednostki we wrogie sobie wspólnoty. Nawet jeśli wpływ humanistyki akademickiej na społeczeństwo był niewielki, to czuję konfuzję ucznia czarnoksiężnika, który przerażony skutkami działania uwolnionych sił próbuje protestować, że nie o taką różnicę mu chodziło.
Czas jednak pytać o jutro, skoro zawiodła najbardziej podstawowa rola humanistyki, jaką jest tłumaczenie, mediacja, negocjowanie znaczeń i wartości ważnych lub kluczowych dla społeczeństwa. Flaubert w liście do George Sand doradzał zimną analizę niebezpiecznych zjawisk społecznych: „Wydaje mi się, że najlepszym wyjściem jest bezstronny opis tego, co doprowadza do wściekłości. Robić sekcję to mścić się”. Powrót do pozycji analitycznego, niezależnego eksperta wydaje się już niemożliwy, ponieważ sekcję przeprowadzamy na własnych wyobrażeniach czy może na prawdzie doświadczenia, a od tyranii ich obu nikt nie jest wolny. Skoro nie potrafimy zmusić propagandowych fikcji do tego, aby objawiły swój brak związku z rzeczywistością, być może trzeba wypróbować strategię przeciwną, czyli uznać fikcję literacką za bardziej wiarygodną i prawdopodobną w opisywaniu świata niż to, co się za prawdę podaje. Proponuję przyjąć szalone na pozór założenie, że lepiej wierzyć Sienkiewiczowi niż Schetynie i Balzakowi niż Brudzińskiemu, kiedy tłumaczą nam, w jakim świecie żyjemy.
Społeczne pożytki z czytania fikcji są jeszcze poważniejsze, kiedy próbujemy rozmawiać o przyszłości i o tym, jak się na nią przygotować.
Ryszard Koziołek
Wiele tytułów
piątek, 25 kwietnia 2025
Żydowska morderczyni przestrzega tradycyjnych "wartości" Talmudu
Kto napędza przemysł aborcji w Stanach Zjednoczonych? Chcesz zaryzykować postawienie zakładu?
Jeśli powiesz, że głównymi „ludźmi czynu”, jacy wciąż o tym gęgają, stojąc za ruchem pro-aborcyjnym w USA są żydzi – trzask! prask! – wygrywasz główną nagrodę.
Chociaż istnieją oczywiście żydzi, którzy bronią życia i zwalczają podnoszenie się wskaźników aborcji, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak też izrahellu, ośmielę się powiedzieć, że są one z pewnością nieznaczną mniejszością, zwłaszcza w USA. Ich niewielki szacunek dla życia Gojów na każdym etapie rozwoju znajduje odzwierciedlenie w liczbie aborcji wykonywanych przez żydowskich lekarzy (około połowa wszystkich zabiegów aborcji wykonują żydzi) w żydowskich „kobiecych klinikach” (około połowy wszystkich takich klinik należy do żydów), co w ogóle nie trzyma się zasad jakiejkolwiek proporcji, jeśli wziąć pod uwagę, jak niewielki odsetek w naszej populacji stanowią żydzi.
Różni ludzie pisali publicznie o nieproporcjonalnie wielkiej liczbie żydów w ruchu prawa do aborcji. Na przykład, Kenneth Mitzner, założyciel organizacji pod nazwą The Pro-life League Against Neo-Hitlerism, powiedział:
„To jest tragiczne, ale w sposób oczywisty prawdziwe, że większość liderów ruchu pro-aborcyjnego jest pochodzenia żydowskiego„.
(...)
Oczywiście i nad wyraz jasno, talmudyczny pogląd żydowski na temat aborcji jest czymś wywrotowym, ponieważ jeśli płód nie jest uważany za żywą istotę do chwili porodu, to może to tylko oznaczać, że talmudyczni żydzi nie mają żadnych problemów z aborcją na każdym etapie ciąży z jakiegokolwiek powodu, aż do momentu narodzin. Bezsporne jest, że płód jest istotą żywą i to jest odrażające, że pro-aborcyjni żydzi myślą, iż to jest całkiem w porządku niszczenie zdrowego płodu, bez względu na to, w jak zaawansowanym stanie ciąży aborcja będzie mieć miejsce.
Aborcja ma jawne i szerokie poparcie wśród żydów w tym kraju, a różne organizacje żydowskie w USA otwarcie i bezwstydnie nawołują do działań aborcyjnych, są to, m.in.:
American Jewish Committee • American Jewish Congress • B’nai B’rith Women • Central Conference of American Rabbis [Reform] • Federation of Reconstructionist Congregations • Hadassah Women • Jewish Labor Committee • Na’amat USA • National Federation of Temple Sisterhoods [Reform] • National Council of Jewish Women • New Jewish Agenda • North American Temple Youth Rabbinical Assembly • Union of American Hebrew Congregations [Reform] • United Synagogues of America [Conservative] • Women’s League for Conservative Judaism [5]
Wielu żydowskich lekarzy, a także nie-profesjonalistów, mężczyzn i kobiet, jest nad-reprezentatywna wśród amerykańskich zwolenników aborcji na życzenie. Tutaj jest przedstawiona tylko częściowa lista: (...)
Czytaj cały artykuł Aborcja - koszerny mord →Patrz także
środa, 23 kwietnia 2025
Ukrainizacja Polski - wojna przeciwko narodowi polskiemu
Skąd się wzięli?
Czas zacząć nazywać rzeczy po imieniu. Nie jest prawdą, że Polska przyjęła milion ukraińskich uchodźców, bo Polska przyjęła miliony ukraińskich imigrantów.
Ustawa z 12 marca 2022 roku o „pomocy obywatelom Ukrainy” nie jest ustawą pomocową, ale osiedleńczą. Trwająca i nabierająca coraz większego tempa akcja ma wszelkie znamiona podmiany ludności i radykalnej zmiany struktury etnicznej Polski. Otwarcie 22 lutego 2022 roku na oścież granicy z Ukrainą, przez którą przedarło się 9 milionów Ukraińców, Azjatów, Żydów i Cyganów, to nie przypadek. To zaplanowana, przemyślana i doskonale skoordynowana akcja, wynik zakulisowych uzgodnień i tajnych planów.
No bo, kto wygenerował ruch na granicy? Kto nim sterował? Kto stworzył popyt na „uchodźców”? Kto robił wszystko, żeby zostali w Polsce na zawsze? Kto na miesiąc przed rosyjską inwazją oświadczył „Jesteśmy gotowi na przyjęcie 4-5 milionów uchodźców”? – Mateusz Jakub Morawiecki.
„Obywatele Ukrainy zostaną z nami dłużej” – to słowa Michała Dworczyka, szefa kancelarii premiera. Kto na kilka tygodni przed wojną złożył deklarację: „Przyjmujemy wszystkich, kto będzie chciał”? – szef bezpieki Mariusz Kamiński. Kto powiedział: „Nas stać na ich (uchodźców) utrzymanie, bo jesteśmy 3 razy bogatsi od Ukrainy”? – Jarosław Kaczyński. Kto zapowiedział, że „Ukraińcy będą przyszłą elitą Polski”? – wicepremier Jarosław Gowin.
Kto zniósł kwarantannę graniczną oraz obowiązek testowania i Ukraińcy wlewający się do Polski przez otwarte, jak wrota do stodoły, nie podlegali żadnym restrykcjom epidemiologicznym i nie umierali, jak polscy pacjenci, czekając na wynik testu? Kto oddał im szpitale zamknięte przez prawie dwa lata dla Polaków? – minister zdrowia Adam Niedzielski. Kto złożył zobowiązanie: „Polskie szkoły przyjmą 700 tysięcy ukraińskich uczniów”, i kto dopuścił do tego, że aby zostać studentem, profesorem, lekarzem, Ukrainiec nie musi spełniać żadnych warunków. Nie musi mieć matury, indeksu, dyplomu, nawet słowa umieć po polsku?
Zamysł z zalaniem Polski imigrantami ma dużo wcześniejszą historię. „Będę starał się, by nastąpiło przyjazne zaproszenie kilkuset tysięcy ukraińskich pracowników do Polski” – zadeklarował w 2016 roku, na Forum Ekonomicznym w Krynicy, Mateusz Jakub Morawiecki (i dodał: „Jeśli Ukraińcy tu przyjadą, to część z nich założy rodziny i zostanie tu”).
Sekundował mu wiceminister Bartosz Marczuk: „Do 2050 r. musimy przyjąć 5 milionów emigrantów” (a wypowiedź tą skomentował bloger: „Marczuk to nazwisko UPAlińskie”). Swoje dorzucił Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, nawołując: „Należy umożliwić legalny, stały pobyt dla około 1 miliona Ukraińców, by ratować naszą demografię i gospodarkę”. Zarzucił też polskim placówkom dyplomatycznym i Straży Granicznej utrudnianie Ukraińcom pracy w Polsce, i ostrzegł, że jedyne, co Polska robi źle, to kopiuje modele państw, które korzystały z pracy cudzoziemców bez osiedlania ich u siebie na stałe.
Nic, dosłownie nic im nie wychodzi, ale w budowie skundlonej etnicznie Polski okazali się niezwykle sprawni.
Po czerwcu 1989 mieliśmy szokową transformację gospodarczą Balcerowicza. Po lutym 2022 mieliśmy szokową transformację etniczną Morawieckiego. Do niedawna zajmował się tym Triumwirat Kaczyński-Duda-Morawiecki (pod hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna”). Dziś (pod hasłem „Polska to nienormalność”) i przy błogosławieństwie Dudy, Triumwirat Tusk-Siemoniak-Bodnar.
Krótko mówiąc – wszyscy biorą udział w tym przestępczym dziele. Wszyscy grają po tamtej stronie. Rozdzielili tylko między sobą role.
Od stanu wojennego do dziś, z Polski wygnali osiem milionów Polaków, 20% całej populacji. Straciliśmy więcej ludności, niż podczas II wojny światowej. Systemowa ekspatriacja Polaków rozpoczęła się w stanie wojennym, kiedy to Kiszczak, za namową Geremka i Michnika, wyrzucił z Polski ponad miliona młodych ludzi (i pamiętajmy, że to, a nie zatrzymanie na kilka godzin na posterunku MO młodego Morawieckiego było największą zbrodnią). Liczby porażają – z Polski, uciekając przed „Zieloną Wyspą” Tuska a potem „Dobrą Zmianą” Morawieckiego, wyemigrowało 4 miliony Polaków.
W 2007 roku Sejm uchwalił ustawę o Karcie Polaka z myślą o tych, którzy po wojnie zostali za wschodnią granicą lub w miejscach, dokąd trafili w wyniku sowieckich wywózek. Miała poświadczać ich narodowość, ułatwiać kontakty z Ojczyzną i stanowiła jasno: „Jest to dokument potwierdzający przynależność do Narodu Polskiego”.
Tymczasem przy jej wydawaniu dochodzi do wielu nadużyć i dostają ją głównie Ukraińcy. Za korupcyjnym geszeftem stoją polscy konsulowie, czyli funkcjonariusze służb specjalnych, bo to oni faktycznie nadzorują i obsadzają konsulaty. Wśród posiadaczy Karty ponad 10% oficjalnie deklaruje inną narodowość niż polska. Są też odwołujący się publicznie do ideologii UPA.
Proceder opisała (z wyraźną satysfakcją) niemiecka „Die Welt”: „Ukraińcy otrzymują karty w przyspieszonym trybie. Mogą od razu złożyć wniosek o stały pobyt, a rok pobytu wystarcza, by mieć polskie obywatelstwo. Możliwość uzyskania Karty ma każdy, kto pochodzi z kraju wchodzącego kiedyś w skład Związku Radzieckiego i mówi trochę po polsku. Polskie korzenie nie zawsze są nieodzowne. A zatem kwalifikować może się niemal każdy i później sprowadzić swoją rodzinę”.
Polski MSZ wystawił już kilkaset tysięcy takich dokumentów, służby konsularne pracują nad ponad milionem nowych wniosków, a zalecania MSZ dla konsulów są: żadnych utrudnień, żadnych sprawdzeń, brać wszystkich jak leci.
W sierpniu 2012 roku weszła w życie ustawa, która daje możliwość nabywania obywatelstwa tym, którzy mają przodka z polskim obywatelstwem. A więc także wnukowi Romana Szuchewycza i potomkom tych, którzy służyli w SS Galizien. Prawo do polskiego paszportu nabywają automatycznie ich dzieci i wnuki.
Zgodnie z ustawą przyznanie obywatelstwa nie jest przywilejem, ale prawem, które można dochodzić przed sądem. Wcześniej o obywatelstwie decydował prezydent, teraz obywatelstwo „uznaje” każdy z 16 wojewodów, a jeśli odmówi, delikwent może odwołać się do sądu administracyjnego. Praktycznie każdy, komu przyznano kartę stałego pobytu, spełnia warunki i ma do obywatelstwa ustawowo zagwarantowane prawo. W rezultacie, Ukraińcowi łatwiej jest dziś zdobyć polski paszport, niż Polakowi prawo jazdy.
Gdy w lipcu 2022 r. Grzegorz Braun opublikował broszurę „Stop ukrainizacji Polski”, zwracając uwagę, że przybysze z Ukrainy będą mogli ubiegać się o prawo stałego pobytu, a wkrótce po tym o obywatelstwo – został oskarżony o antyukraińską fobię. Tymczasem Paweł Szefernaker, wiceminister spraw wewnętrznych ogłosił, że „Ukraińcy, którzy po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji przybyli do Polski, mogą od 1 kwietnia występować o pobyt stały w Polsce”.
Jeszcze bardziej złowieszczą zapowiedź złożył cytowany wcześniej Michał Dworczyk: „Rząd rozpoczyna prace nad rozwiązaniami, które pozwolą na uproszczenie procedur i możliwości związanych z osiedleniem się w Polsce wszystkich potomków mieszkańców I i II Rzeczypospolitej, którzy deklarują związek z Polską”. Wyraźnie mówił o „potomkach obywateli”, a nie potomkach obywateli narodowości polskiej, co jednoznacznie oznaczało, że celem jest ułatwienie masowego osiedlania się w Polsce Ukraińców i innych niepolskich nacji.
Za rządów Michała Dworczyka powstał projekt „Ustawy o cudzoziemcach”. Prowadzone nad nią w trybie pilnym prace były ściśle tajne. Ale coś nieco dowiedzieliśmy się z gazet. „Rząd chce zachęcać Ukraińców do osiedlania się w Polsce. Chodzi o zachęcanie do uzyskiwania kart stałego pobytu oraz obywatelstwa” – informował „Dziennik Gazeta Prawna”. „Nowa polityka migracyjna ma być nastawiona głównie na Ukraińców. Ułatwi im osiedlania się w Polsce” – ujawnił „Dziennik Gazeta Polska”. I wiadomość z ostatniej chwili – ustawa została miesiąc temu zatwierdzona przez Sejm i Senat i podpisana przez Dudę.
Kto jeszcze jest za przyjmowaniem wszelkiej maści imigrantów? Komu to służy? Prof. Jan Hartman, wnuk rabina Izaaka Kramsztyka i członek żydowskiej loży Synów Przymierza cieszy się, że „w Polsce za 20 lat może być więcej meczetów niż kościołów”. Tygodnik „Polityka”, organ prasowy uchodźców (ale tych przybyłych w taborach Armii Czerwonej, w większości niemówiących nawet po polsku) pisze: „Polska za 25 lat będzie normalnym europejskim krajem, z kosmopolityczną stolicą, pełnym cudzoziemców, a przez centra dużych miast przepływać będzie każdego dnia kolorowy, wielojęzyczny tłum”.
A kto twierdzi, że „niechęć wobec imigrantów prowadzi do holocaustu”? – Agnieszka Holland. A kto oskarża niechętnych imigrantom: „Ohydne oblicze Polaków pochodzi jeszcze z czasów nazistowskich, czy Polacy nie mają w ogóle wstydu”? – Jan T. Gross. No i kto żądał „Wpuśćcie tych ludzi do Polski! Kim są, ustali się później”? – Iwona Hartwich.
W tym miejscu kilka refleksji:
1. Zarówno PiS jak i PO przemawiają w tych sprawach jednym głosem, manifestując jednomyślność nieznaną od czasów Okrągłego Stołu. Drobne animozje wynikają jedynie z licytowania się, kto jest bardziej proukraiński oraz w prześciganiu w deklaracjach o wielkości pomocy, jaką Polska powinna ukraińskim osadnikom udzielić. Krótko mówiąc, rząd Tuska sprowadza Azjatów z Zachodu czyli z Niemiec, a rząd Morawieckiego sprowadzał Azjatów ze Wschodu czyli z Ukrainy. Ot i cała różnica.
2. Dziwna wojna na Wschodzie toczy się też z Polską i o Polskę. Chodzi o ukrainizację naszego kraju, wepchnięcie go w strefę chaosu i charakterystycznych dla Dzikich Pół konfliktów etnicznych. No i – ponownie osadzenie Polski na Wschodzie.
Co robić? Wbrew nakazom poprawności politycznej, mówić o narodowość polityków, i pytać: Kto podmienił stosunki polsko-ukraińskie na stosunki ukraińsko-ukraińskie? Jak to jest, że prezydentem RP jest wnuk dowódcy sotni UPA, że marszałek Sejmu domaga się, aby Niemcy w ramach reparacji dla Polski uzbroili Ukrainę, że koordynatorem służb specjalnych i przełożonym Policji Polskiej oraz Straży Granicznej został członek władz Związku Ukraińców w Polsce?
W tym miejscu przypomnijmy, że uchwała Krajowego Prowidu OUN (podjęta 22.VI.1990, przesłana do Sejmu i MSZ przez Agencję Konsularną RP we Lwowie i opublikowana przez „Polskę Zbrojną”) zawiera postulat: Odbudować tajną sieć OUN i zacząć kontrolować wszystkie dziedziny życia Rzeczypospolitej.
Pytajmy też, z jakich to tajemniczych powodów ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym został Adam Bodnar, który postuluje, aby ukraińscy przesiedleńcy mieli prawo głosu w wyborach (a na stopień generała brygady prezydent RP mianował płk. Mirosława Bodnara)? Bo informacja, że jest wychowankiem i pupilkiem Sorosa wszystkiego nie wyjaśnia.
Jak to jest, że „najbogatszym Polakiem” jest Michał Sołowiew. Co powodowało „ministrą” kultury i dziedzictwa narodowego, że powołała na stanowisko dyrektora Teatru Narodowego Jana Klatę, znanego ze skrajnie antypolskich inscenizacji Ukraińca? Czy przypadkiem było, że Morawiecki na szefa swej kancelarii dobrał sobie osobnika, który pierwotnie nazywał się Mychajło Dworczuk, a ten obsadził swymi ziomkami wszystkie konsulaty i fundacje ustawowo zajmujące się „pomocą Polakom na Wschodzie”, a środki przeznaczone na ten cel trafiały wyłącznie do Ukraińców na Wschodzie?
Z innych zasług Mychajło: Przeprowadził proces uchwalenia w ekstraordynaryjnym tempie poprawionej ustawy o IPN, z której usunięto paragraf penalizujący gloryfikowanie ukraińskich zbrodniarzy z UPA; Kierując akcją „goszczenia” Ukraińców w Polsce robił wszystko, żeby zostali u nas na zawsze, bo to on stał za nadaniem przybyszom ogromnych przywilejów. I jeszcze jedno – w Wałbrzychu osiągnął b. dobry wynik w ostatnich wyborach do Sejmu.
Czy przypadkiem jest, że przewodniczącym Rady Współpracy z Ukrainą został obrzydliwie i ostentacyjnie proukraiński Paweł Kowal, dla którego liczy się tylko Ukraina, którego nazwisko pojawia się wszędzie tam, gdzie pojawia się interes Ukrainy i naruszany interes Polski (i który oświadczył: „Dla mnie nie ma, jeśli chodzi o kwestie wojskowe, różnicy pomiędzy interesem Polski i Ukrainy”).
A wiedzieć przy tym trzeba, że wcześniej działał w Kancelarii Lecha Kaczyńskiego, był z ramienia PiS sekretarzem stanu w MSZ i deputowanym w PE, gdzie (też z ramienia PiS) głosował przeciw rezolucji potępiającej uhonorowanie Bandery tytułem „Bohatera Ukrainy”.
A co do MSZ, pytajmy: Czy tylko przypadkiem, za czasów Geremka, sprawy wzięła w łapy (i trzyma do dziś) jednolita etnicznie ekipa dzieci i wnuków działaczy Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, a w jego słynnym notesie znalazła się mniejszość ukraińska? I czy nie dlatego polskie placówki dyplomatyczne na Wschodzie zamieniły się w obcoplemienne enklawy, większość dyplomatów jest – jak powiedział poeta – „Nie z Ojczyzny mojej”, a konsul generalny podaje się we Lwowie za Ukraińca, a w Warszawie za Polaka?
Co robić, żeby Polak i tym razem nie okazał się przed szkodą i po szkodzie głupi? Koniunktury na wypchnięcie z ośrodków, które powinny dbać o polski interes narodowy, zaprzańców oraz wymiecenie ich żelazną miotłą z wojska i policji, nie ma.
Ale można uciec się do sprawdzonej podczas niemieckiej okupacji metody, kiedy to dziwkom zadającym się z okupantami podziemie goliło głowy: Golić łby poprzez sporządzanie list z nazwiskami tych, którzy przyczynili się do upodlenia Polski. No i: Uczynić ukrainizację Polski tematem numer jeden w kampanii wyborczej. Pytać kandydatów na urząd prezydenta: Czy powstrzymają inwazję z Dzikich Pól? Czy odwojują podbity kraj? Czy oddadzą Ukrainie Ukraińców? Albo, po prostu, oddać głos na tego, który głosi: „Stop ukrainizacji Polski” i nawołuje: Precz z komuną! Precz z eurokomuną! Precz z żydokomuną!
Autor Krzysztof Baliński
Dżon
https://dz.neon24.net/
wtorek, 22 kwietnia 2025
Przygody Simplicissimusa
Simplicius o swym chłopskim pochodzeniu baje i o zajęciach, którym zawżdy się oddaje.
W tych naszych czasach (o których sądzą, jakoby ostatnimi być miały) szerzy się śród pospólstwa zaraza, a złożeni nią pacjenci — jeśli tyle nazgarniali i wyszachrowali, że krom1 paru groszy w kabzie mogą sobie za nową modą błazeńską szatę sprawić z tysiącem wstąg jedwabnych albo innym szczęśliwym trafem zasobni czy znaczni się staną — już ujść pragną za panów i rycerzy prastarego rodu. Ale często na jaw wychodzi, a potwierdza się przy bliższym badaniu, że przodkowie ich nie inaczej niźli kominiarzami bywali, wyrobnikami, co taczki ciągną lub ciężary noszą. Kuzynowie ich — poganiacze osłów, kuglarze, wydrwigrosze, linoskoczki. Bracia — siepacze i oprawcy, siostry — szwaczki, praczki, miotlarki, nierządnice lub czarownice zgoła, matki — rajfurki, a ród wszystek in summa2 od trzydziestego drugiego pokolenia skażony i zaplamiony, niczym zgraja Zuckerbastla3 z Pragi. A i sami ci nowi nobiles4 często tak czarni bywają, jakby się urodzili i wychowali na Gwinei.
Nie chcę się tedy z podobnymi błaznami porównywać, chociaż — by prawdę wyznać — nie bez tego bywało, żem sobie nieraz pomyślał, iż się także niechybnie od jakiego wielmoży wywodzę, a przynajmniej od zwykłego szlachcica, bom skłonny z natury do rycerskiego rzemiosła, gdy mi jeno zasobów a oręża dostaje. Zresztą — żart na stronę — pochodzenie moje i edukacja dadzą się z książęcymi porównać, jeśli tylko nie zważać na wielką różnicę. Cóż? Tatulo mój (bo tak nazywają ojców w górach Spessart) miał jako i inni pałac własny i to tak godny, że król żaden, choćby od samego Aleksandra Wielkiego potężniejszy, własnoręcznie takiego wznieść by nie zdołał, lecz pewnie by go na wieczność w połowie poniechał. Zbudowany był z gliny, miasto5 zaś jałowego łupku, zimnego ołowiu lub czerwonej miedzi — słomą kryty, na której źdźbłach szlachetne wzrastają kłosy. By się snadniej6 rodem szczycić zacnym, od samego Adama się wywodzącym, tudzież bogactwy — kazał tatulo, inaczej niż wielmoże czynić zwykli, zamek swój otoczyć murem nie z głazów, jakie się przy drodze znajduje lub wygrzebuje z ziemi w jałowej okolicy, ani też (gorzej jeszcze) z żałosnych cegieł, co dają się wyrobić i wypalić w niedługim czasie, ale użył na ten cel drewna dębowego, które to szlachetne drzewo, tak pożyteczne, jakby rosły na nim kiełbasy i tłuste szynki, osiąga siłę swego wieku w stu przeszło leciech. Gdzież ów monarcha, który by to samo potraf ił? Gdzie potentat, co się pokusi o podobne dzieło?
Komnaty swe, sale i pokoje rozkazał całkiem sadzami uczernić przeto jedynie, iż barwa ona najtrwalsza jest na świecie i malowanie takie dla doskonałości zupełnej więcej potrzebuje czasu niźli przemyślny malarz na najcenniejsze dzieło. Obicia mieliśmy z najdelikatniejszej tkaniny na całej ziemi, gdyż ta nam ją utkała, co się przed wieki mierzyć śmiała w przędzeniu z samą Minerwą7. Okna mieliśmy z papieru, jak na papistów8 przystało, z tej jeno przyczyny, iż tatulo wiedział, że szyby ze lnu i konopi, nim będą całkowicie gotowe, więcej czasu i roboty zabiorą niżeli najprzedniejsze i najprzezroczystsze szkło z Murano. Albowiem z racji swojego stanu wierzył, że wszystko, co największym powstało wysiłkiem, najcenniejsze jest przez to właśnie, jako też najświetniejsze. Co zaś świetne — szlachcie najbardziej przystoi i jej się godzi najsnadniej. Miast paziów, lokajów i stajennych miał tatulo owce, kozy i świnie, wszystkie postrojone chędogo9 we własną, naturalną liberię, które często mi też na pastwisku sługiwały, ażem tą ich służbą strudzony precz je od siebie pędził i do domu zaganiał. Zbrojownia, czyli arsenał zaopatrzony był dostatnio, jak najlepiej, tudzież pieczołowicie w pługi, brony, siekiery, cepy, łopaty, widły do gnoju i siana, albowiem rodzic co dzień się ćwiczył we władaniu tym orężem. I tak kopanie, i karczunek były jego disciplina militaris10, jako u starożytnych Rzymian w czas pokoju. Zaprzęganie wołów — jego komenda wojskowa, wywożenie gnoju — jego prace fortyfikacyjne, orka — wojenne wyprawy. Rąbanie drzewa było jego codziennym exercitium corporis11, czyszczenie stajni zasię — szlachetną rozrywką i turniejem rycerskim. Bił w tym całą kulę ziemską, jak daleko mógł sięgnąć, i wydzierał jej obfite zdobycze w plonach. Napomykam o tym wszystkim nie gwoli chwalbie zgoła, aby nikt nie miał przyczyny wyśmiewać mnie wraz z podobnie jak ja nowymi nobiles. Albowiem nie uważam się za godniejszego, niżeli był mój rodzic, który miał swoje mieszkanie w miejscu nader wesołym, a mianowicie w górach Spessart, tam gdzie diabeł mówi dobranoc. Że zaś w związku z tym nie powiem nic bliższego o rodzie, koligacjach i nazwisku mego rodzica, dzieje się nadobnej zwięzłości gwoli, osobliwie że nie mamy tu do czynienia z żadnymi latyfundiami szlacheckimi; dość tedy wiedzieć, jakom urodził się w Spessart.
Że zaś gospodarstwo mego rodzica ze wszech miar godnie się przedstawia, każdy, kto rozsądny, śmiało wnioskować może, iż edukację odebrałem należytą, która by temu odpowiadała. Kto zaś tak sądzi, nie zawiedzie się, albowiem już w wieku lat dziesięciu pojąłem był principia12 wyżej wspomnianych szlachetnych zabaw mego rodzica. W studiach wszelako mógłbym był stanąć obok sławnego Amfistydesa, o którym powiada Suidas13, że nad pięć liczyć nie umiał. Rodzic mój nazbyt może wzniosłego był ducha, a przeto kroczył za obyczajem naszych czasów, w których wielu znakomitych mężów nie dba zbytnio o nauki, czyli jak to nazywają: o szkolne błazeństwa, albowiem mają swoich ludzi do odrabiania gryzmołów. Nadto byłem doskonałym dudziarzem, umiałem wygrywać piękne pieśni, nie ustępując w tym znakomitemu Orfeuszowi, gdyż jak on na harfie, tak ja celowałem w grze na dudach. Wszelako, co dotyczy teologii, nie dam się przekonać, by w całym chrześcijaństwie znalazł się podówczas chociażby jeden w moim wieku, który by mi dorównał. Bom nie znał Boga ni ludzi, nieba ni piekła, aniołów ni diabłów i nie umiałem dobra od zła rozeznać. Nietrudno tedy odgadnąć, żem żył według takiej teologii, jak nasi praojce w raju, co w swej niewinności o chorobie, konaniu, śmierci, a osobliwie zmartwychwstaniu ani wiedzieli. O duszo wzniosła (możesz rzec także: duszo osła) — co nie dbasz wcale o medycynę! Tak samo właśnie należy pojmować moje wspaniałe doświadczenie in studio legum14 tudzież we wszelkich innych naukach i sztukach, ile jest ich na świecie. Bo trwałem w tak zupełnej i doskonałej niewiedzy, żem tego nawet świadom nie był, iż tak nic zgoła nie wiem. Powtarzam: o żywocie wzniosły, jaki wówczas wiodłem! Wszakże rodzic mój, nie chcąc pozwolić mi dłużej na zażywanie takiej szczęśliwości, uznał za słuszne, bym (stosownie do mego szlachetnego urodzenia) czynił i żył w sposób równie szlachetny. Zaczął mnie tedy do wyższych dzieł zaprawiać i lectiones15 zadawał trudniejsze.
II
Simplicius owce pasie, głosząc w tym rozdziale hymny ku pasterskiego żywota pochwale.
Nadał mi najwspanialszą godność, jaką był znalazł nie tylko przy własnym dworze, ale na świecie całym, a mianowicie — prastary urząd pasterza. Zrazu powierzył mi wieprze, potem kozy,
nareszcie całą swą trzodę owiec, bym jej pilnował, pasał ją, tudzież przy pomocy dudów, których dźwięk, prócz tego jak podaje Strabo16, tuczy w Arabii owce i jagnięta, od wilka chronił.
Pewnie podobny byłem naonczas Dawidowi, tyle że ów miast dudów harfę miał zaledwie; co nie było początkiem niepomyślnym, owszem, dobry stanowiło omen, że z czasem, o ile mi szczęście dopisze, mogę stać się sławnym człowiekiem. Albowiem od początku świata zawżdy godne persony pasterzami bywały, jak to nawet w Piśmie świętym o Ablu, Abrahamie, Izaaku i Jakubie — jego synach, tudzież o Mojżeszu czytamy, który pierwej owiec swego szwagra strzec musiał, nim został wodzem i legislatorem17 sześciuset tysięcy głów plemienia izraelskiego18.
Ba, mógłby mi kto zarzucić, że byli to mężowie cnotliwi a bogobojni, nie zaś wiejskie chłopaki ze Spessart, którzy nic o Bogu nie wiedzą.
Przyznać to muszę, wymówić się nie mogąc. Cóż winna temu wszelako moja ówczesna nieświadomość? Śród pogan starożytnych znalazłyby się takowe exempla19 jednako jak w narodzie od Boga wybranym. Niektóre znakomite rody rzymskie nosiły miano Bubulcus, Statilius, Pomponius, Vitulus, Vitelius, Annius, Caprius20 i tym podobne, dlatego niewątpliwie, iż miały do czynienia z owymi bydlątkami, a może je także pasały. Byli wszak pasterzami Romulus i Remus, i Spartakus, co tak przeraził wszystką rzymską potęgę. Jakże? Pasterzami byli — jak głosi Lukian w swym dialogu Helena — Parys, syn króla Priama, tudzież Anchises, syn księcia trojańskiego Eneasza. Piękny Endymion, którego pokochała sama Luna dziewicza, takoż pasterzem bywał, item21 straszliwy Polifem. Ba, sami bogowie, jak powiada Phurnutus22, nie wstydzili się takowej profesji. Apollo strzeże krów Admeta, króla Tesalii, a Merkury, syn jego Dafnis, Pan i Proteusz byli arcypasterzami, skąd też u głupich poetów pozostali jako pasterstwa patronowie. Mesa, król Moabitów, był pasterzem, jako czytamy w drugiej księdze królewskiej23; Cyrus, potężny król Persów, nie tylko był wychowankiem pasterza Mitrydatesa, ale i sam trzody pasał.
Gyges był pasterzem, a następnie, dzięki zawartej w pierścieniu mocy — królem. Izmael Sophi, król perski, także pasał bydło w młodości. Słusznie tedy bardzo Żyd Philo24 w swej Vita Moysis o tym powiada, że urząd pasterza to zaprawa i wstęp do panowania: jak bowiem bellicosa et martiala ingenia25 ćwiczy się i rozwija pierwej na łowach, tak tych, co do rządzenia są powołani, wdrażać potrzeba od młodu w miły a pogodny zawód pasterski. Rozumiał to zapewne mój rodzic, jako że capitolium26 nosił nie od parady i rozum wielce miał dociekliwy, co mi aż po tę oto godzinę niemałe rokuje przyszłej świetności nadzieje.
Lecz — by wrócić znów do mej trzody — trzeba wam wiedzieć, żem równie mało znał wilka jak własną swoją nieświadomość.
Tym gorliwiej mi przeto rodzic nauk udzielał:
— Bądź pilny, chłopaku, nie daj się owcom rozbiegać i dzielnie przygrywaj na dudach, żeby wilk nie przyszedł i nie narobił szkody, bo to taki szelma na cztery nogi kuty, że i ludzi, i bydło pożera. A jak nie upilnujesz, wygarbuję ci skórę.
Odpowiadałem z równą słodyczą: — A powiedzcież mi, tato, jak ten wilk wygląda, bom go jeszcze nie widział!
— Ach ty zakuty ośli łbie — rzekł mi na to. — Całe życie pozostaniesz gamoniem; takiś już duży nieuk, a nie wiesz, jaki łajdak z wilka. — Dał mi jeszcze inne wskazówki, po czym zdjęty niechęcią odszedł, pomrukując, bo mu się wydało, że tępy mój i nieokrzesany umysł, nie dość jego naukami ogładzony, wcale by ich podówczas ogarnąć nie mógł, bowiem jeszcze do nich nie dorósł.
1 krom (daw.) – oprócz.
2 in summa (łac.) – w całości.
3 Zuckerbastl – herszt bandy rozbójników i awanturników. Grimmelshausen zaczerpnął to nazwisko z utworu Miguela de Cervantesa pt. Rinconete i Cortadillo (1613). W niemieckojęzycznym przekładzie (1617) N. Ulenhart przeniósł akcję utworu do Pragi.
4 nobiles (łac.) – szlachetnie urodzeni, szlachta.
5 miasto (daw.) – zamiast.
6 snadniej (stpol.) – łatwiej.
7 w przędzeniu z samą Minerwą – mowa o Arachne, wg mitologii greckiej mieszkance Lidii, która wzbudziła zazdrość Minerwy tkaninami, wykonanymi równie pięknie jak te roboty bogini. Minerwa z zemsty zamieniła Arachne w pająka, który wisząc na nitce, musi stale prząść coraz to nowe sieci.
8 papista – tu: posiadacz okien z natłuszczonego papieru (w niemieckim oryginale „St. Nitglas” [Św. Nieszkła], co miało nawiązywać do św. Mikołaja).
9 chędogo (daw.) – schludnie.
10 disciplina militaris (łac.) – tu: żołnierskim szkoleniem.
11 exercitium corporis (łac.) – tu: ćwiczeniem fizycznym.
12 principia (łac.) – tu: zasady.
13 Właśc. Sūïdas – eksykograf bizantyński, o którym wiadomo tylko, że musiał żyć przed Eustathiosem z Tesaloniki (XII–XIII w.), który często go cytuje. Sūïdas uchodzi za autora Księgi Suda, leksykonu z drugiej poł. X w. Oprócz ok. 30 tys. haseł, z czego ok. 900 to artykuły rzeczowe, w większości historyczne i literackie, zawiera ona fragmenty utworów pisarzy greckich; wg Księgi Suda Amfistides był jednym z najgłupszych bohaterów komedii greckiej; nie tylko nie potrafił liczyć, ale też nie wiedział, czy urodził się z ojca, czy z matki.
14 in studio legum (łac.) – tu: w studiach prawniczych.
15 lectiones (łac.) – tu: lekcje.
16 Właśc. Strabon (63 p.n.e.–24 r. p.n.e.) – grecki geograf, autor najważniejszego geograficznego działa starożytności Geographica hypomnemata, rodzaju encyklopedii, oprócz definicji terminów geograficznych zawierającej opisy krajów i krain znanych autorowi (ok. 4000 nazw), a także informacje z zakresu nauk przyrodniczych, medycyny i historii.
17 legislator (z łac.) – prawodawca.
18 Wg biblijnej Księgi Liczb dokładnie 603 550 (Lb 1,46).
19 exempla (łac.) – tu: przykłady.
20 Mieszanka rzymskich imion (Statilius, Pomponius, Vitellius, Annius) i nazwisk (Bubulcus, Vitulus, Capra); tylko cztery odnoszą się do zwierząt: Bubulcus (łac. ten, który orze wołami); Vitulus (cielę byka); Vitellius (małe cielę); oraz Capra (koza).
21 item (łac.) – również.
22 Właśc. Lucius Annaeus Cornutus (?–ok. 60 n.e.) – filozof rzymski ze szkoły stoików.
Żył w I w. n.e., spalony za panowania Nerona.
23 Królewskie księgi – nazwa ksiąg kanonicznych Starego Testamentu, obejmujących dzieje królów Izraela; Mesa „mistrz owiec” (2Krl 3,4).
24 Właśc. Filon z Aleksandrii a. Filon Żyd (ok. 20 p.n.e.–ok. 50 p.n.e.) – filozof i teolog żydowski, pozostający pod wpływem kultury greckiej; autor De vita Moisis.
25 bellicosa et martiala ingenia (łac.) – tu: przymioty wojownika i rycerza.
26 capitolium (łac.) – tu: głowę; aluzja do rzymskiego Kapitolu.
Hans Jacob Christoffel von Grimmelshausen
Przygody Simplicissimusa
Grimmelshausen’s novel, The Adventures of Simplicius Simplicissimus, is, at its heart, a story of the pilgrim Simplicius’s journey through the inverted moral universe of the Thirty Years’ War. As a narrative of Simplicius’s progress across the battlefields of Germany, from innocence through temptation to redemption, Grimmelshausen’s novel resists easy categorization. Its title promises, at one level, a heroic picaresque romance in the metafictional mould of Cervantes’s Don Quixote (first published in 1605; Simplicissimus was written in 1668), but it also anticipates the Bildungsroman (‘novel of development’) tradition of German Romanticism, notably Wieland’s History of Agathon (1766–7) and Goethe’s Wilhelm Meister (1795–6). The mystical passages of the novel’s concluding sections even suggest that Grimmelshausen, a convert to Catholicism, wanted his book, at least in part, to be read as a Christian allegory on the models of the Psychomachia (c.AD 400), Hartmann’s Der Arme Heinrich (c.1190) and Piers Plowman (c.1370–90).
But Simplicissimus perhaps holds the greatest meaning for the modern reader as a story of war in all its horror and absurdity, which is among the reasons why this new translation is so welcome. The catastrophic violence of total war, shot through with the red thread of ideological and genocidal terror that is woven into the history of the twentieth century, was prefigured in the wars of religion that racked Europe from 1517 to 1648. Like all wars fought to advance the ‘one true faith’, these were conflicts of surpassing cruelty. Grimmelshausen makes this cruelty the foundation of his story and the main force that shapes his protagonist because, as Montaigne declares in his own meditation on cruelty, ‘Virtue demands a harsh and thorny road.’ (...)
Yet, through the eyes of Grimmelshausen’s protagonist, we see war as it has always been and always will be: a destructive energy that is integral to all cultures and all civilizations.