Samotność jest niezależnością, życzyłem jej sobie i zdobyłem ją po długich latach. Była ona zimna, o tak, ale była też cicha, prawdziwie cicha i wielka, podobnie jak zimne, ciche przestworza, po których wędrują gwiazdy.
Hermann Hesse, Wilk Stepowy
(...)
Powiedziała kiedyś: «Do mnie lgną ludzie, wielbiciele, nie ze środowiska górskiego». Znali ją z książek, z wywiadów, z telewizji. Budziła niesamowite zainteresowanie. Ale w środowisku gór nie za bardzo. Mężczyźni byli najzwyczajniej w świecie zazdrośni. O wszystko, bo przecież Wanda robiła wszystko szybciej i lepiej. Wprawdzie zawsze mówiła, że najlepsza alpinistka jest gorsza od mężczyzny, ale z tym to ja tak nie do końca się zgadzałam. Poza tym na jednej wyprawie człowiek czuje się rewelacyjnie, na innej gorzej; tu się zaziębi, tam boli głowa, cokolwiek, i już ze sprawnością jest kiepsko. A Wanda zawsze była chorowita, a to anemię miała, a to różne kłopoty z gardłem, musiała brać antybiotyki, a przy akcji górskiej to nie zawsze jest możliwe. Problemów z hemoglobiną nigdy się tak naprawdę nie pozbyła. Eksploatowała swój organizm do granic możliwości i nie dbała o niego”.
Kogo ceniła w środowisku? „Niesamowicie lubiła i szanowała Tadka Piotrowskiego – ciągnie Ewa Panejko – był może z tego troszkę starszego pokolenia niż ona, ale tak, pamiętam, był Tadek Piotrowski, i był Jasio Franczuk z Wrocławia, mój instruktor. Niestety zginął, młody facet, dwadzieścia parę lat. To był kolega Bogdana Jankowskiego, oni stanowili trzon wrocławskiego klubu, a dla mnie wrocławski klub to była rewelacja. Pamiętam, że jak zaczęłam się wspinać z jedną koleżanką, to oni nas we wszystko ubierali, wszystko nam dawali, plecaki, sprzęt, bo myśmy oczywiście nic nie miały. Byli rewelacyjni. Wanda również bardzo chwaliła środowisko wrocławskie”.
Rodząca się samotność. Tak o Wandzie pisze Witold Zalewski w eseju Bez śladu[14]. Ponoć często to powtarzała, zwłaszcza pod koniec życia. Wolność i samotność. Czy tak było od początku? Czy tak sobie wymyśliła, wbiła do głowy, od chwili, gdy złościł ją obowiązek zajmowania się młodszą siostrą? To mnie ograniczało – mówiła.
Tych jej samotności było więcej.
„Na swoją pierwszą większą wyprawę pojechała jako kierowniczka – mówi Leszek Cichy – a ta samotność kierownika na wyprawach jest! To można prześledzić i u Zawady, Kurczaba, u Młoteckiego, i u Wandy też. Tam jest i samotność, i odpowiedzialność, i przeciwstawienie się zespołowi, więc ona była tam sama. Potem była cała ta historia z Krzysiem Wielickim na Annapurnie. Dla mnie trochę niezrozumiała. Powinni byli taką rzecz uzgodnić; nie mówię o tym, czy była na szczycie czy nie, tylko o tym, co było potem. Z tym też została sama. Musiała się przeciwstawić – nie uczestnikom wyprawy – musiała udowodnić, że była na szczycie, w PZA powołano komisję”.
W waszym środowisku tak się robi? Trzeba udowadniać? – dociekam.
„Nnnie wiem” – Cichy się waha. „Myślę, że tu może [zaważył] charakter Krzysia, może jakaś rywalizacja... Ale znowu została sama...”
Na zewnątrz. Bo w środku w jakimś sensie samotna była chyba zawsze. Nie było tego widać ot tak, na co dzień. Samotność ukryta gdzieś głęboko wychodziła znienacka, gwałtownie i z hukiem, jak podczas sceny irracjonalnej zazdrości o własnego psa podczas pobytu w Wiedniu z Ewą Matuszewską. Całej jej karierze towarzyszyły nierozłącznie sukces i gorycz. Sukcesy w ścianie i gorycz w relacjach międzyludzkich, samotność, odrzucenie, krytyka, a na końcu zarzut wspinaczkowego oszustwa. „Choć wygrałam, bo musiałam, nie mając innego wyjścia, gorzko odczułam smak tego zwycięstwa”[15].
„[...] musiała być taranem psychicznym – mówi Kinga Baranowska – w pozytywnym sensie. [...] Ja zaś myślę o jej ogromnej samotności w tym wszystkim. A cierpiała z tego powodu, że była samotna? Niektórzy to lubią. Czym innym jest samotne działanie i zdobywanie celów, czym innym samotność wynikająca z braku akceptacji sukcesów, z zazdrości”[16].
„Ją tak ciężko było rozgryźć – wspomina Hanna Wiktorowska – była bardzo inteligentna, błyskotliwa, ale zawsze wycofana, zawsze z dystansem. Nie była w stanie do końca się otworzyć. Może się otwierała, ale nie przed ludźmi z najbliższego otoczenia. Ale taki człowiek po trosze musi być samotny. Sam siebie na to skazuje, bo ona sama siebie na tę samotność skazała. [...] Jakoś sobie ze wszystkim dawała radę, ale do tego trzeba być trochę egoistą”.
Pewne pokłady samotności wychwytuje Reinhold Messner już na początku kariery Wandy, w drodze na Noszak; Polka jeszcze dużo o sobie mówi. Później, gdy zorientuje się, że ludzie bardziej interesują się jej życiem prywatnym niż jej wspinaczką, nie będzie już taka otwarta. Podczas tej samej wyprawy Reinhold Messner czyni dość interesujące spostrzeżenia: góry są dla niej jakąś ucieczką przed niezbyt szczęśliwym życiem. Wanda zaprzecza. Nie ucieka od życia i od ludzi. Jeździ w góry, bo je pokochała. To dla niej miejsce spokoju. Czuje się w nich jak w domu i szybko staną się dla niej najważniejsze, bo jest w nich szczęśliwa. Wanda, „kobieta luksusowa, elegancka – wspomina Ewa Panejko-Pankiewicz – a tu leżąca w namiocie, wśród książek, płyt, pali się butanowa lampa. W ten sposób spędzała pół roku, to jest jej dom, jest u siebie. Pisze, wydaje dyspozycje, telefonuje, robi zapiski, planuje”.
Nie odczuwała strachu w górach, gdy wspinała się samotnie lub bez asekuracji. Przeciwnie. Wtedy wszystkie nitki swojego „być albo nie być” trzymała we własnych dłoniach. Wiedziała też, że nie może popełnić najmniejszego błędu, ale ta świadomość była dla niej ekscytująca. Stale przyzwyczajała się do tego – napisze Messner w swej książce o kobietach w górach – że w trudnych momentach była sama[17]. Do określenia „samotność” Messner wróci po pierwszej próbie Wandy na K2: „Miała [...] czterdzieści lat. Była samotna i zmęczona”[18]. Tyrolczyk twierdzi, że odwiedzała wieczorami bazy innych wypraw, ale wszędzie czuła się obco. Góra zabrała jej zbyt wielu przyjaciół. Smutna, zwycięska i samotna. Messner nie wspomina o niezrozumiałej dla większości prawie natychmiastowej próbie wejścia na Broad Peak; nie tylko niezrozumiałej, ale bardzo negatywnie odebranej chociażby przez byłe partnerki, a z zaskoczeniem przez innych członków bazowego Miasteczka. Chandra? To nie samotność. To przypadłość, która może trafić każdego, nie tylko w górach. Ale Wanda nie zabijała jej, wychodząc do ludzi. Zamiast wyjść i pogadać, jak wspomina Anna Czerwińska, włączała na cały regulator Wysockiego, nie wychylając nosa z namiotu. Może wychodziła z niej samotnicza, nieufna wobec ludzi natura jej ojca?
Podobne spostrzeżenia z bazy pod K2 miał Kurt Diemberger. Jej samotność w górach uznał za pewien etap w rozwoju kariery. „Coś mnie w niej uderzyło – napisze w swojej książce K2. Traum und Schicksal (Marzenie i los) – wydawała się wtedy o wiele bardziej samotna, mniej szczęśliwa niż kiedyś. Czy to była przyczyna czy konsekwencja jej rozwoju? Nigdy nie poruszaliśmy tego tematu, mimo że mieliśmy wielokrotnie okazję podyskutowania o tym w bazie. Ale niektóre zmiany w ludziach nie mogą ci umknąć, jeżeli znasz ich długie lata. Zresztą, moje odczucie potwierdzał jeden fakt, całkowicie obiektywny: Wanda nie wyjeżdżała już w góry, tak jak w 1984 i 1985 roku, ze swoimi koleżankami – Krystyną Palmowską, Anną Czerwińska czy Mrówką, Dobrosławą Wolf. Wspinała się samotnie, dołączając do innych wypraw, spotykanych tu i tam”[19]. Była jednak samotna, coraz bardziej samotna z upływem lat.
Samotność może być formą metafizycznego przeżycia. „Muszę zobaczyć” – mówi bohater Wielkiego błękitu Luca Bessona, schodząc kolejny raz w głębię. „Zobaczyć co? Jacques, tam nic nie ma, jest czarno... a ja jestem, żywa, tu...”[20].
Czy Wanda szukała w górach czegoś więcej? W telewizyjnym wywiadzie „[z]apytana wprost, czy dopuszcza myśl o wyższym porządku, który panuje też w górach, krótko mówiąc, czy szuka tam metafizycznego kontaktu, chwilę milczy, kręci przecząco głową, ale cichy uśmiech i pociemniałe źrenice uwalniają odpowiedź od jednoznaczności”[21]. Henryk Waniek, autor obrazu Latające góry, który posłuży za malarski motyw „Karawany do marzeń”, nie może się nadziwić: spotyka się i rozmawia z Rutkiewicz kilkakrotnie i za każdym razem poruszane przez nią tematy są dalekie od wspinaczki, organizacji wypraw, zmęczenia czy przekraczania granic wytrzymałości. „Rozmawialiśmy o duchowym głodzie wysokości i o świecie, który – widziany z wysoka – staje się czymś innym niż ten widziany z trotuaru” – napisze w swym eseju Wokół Wielkiej Góry. „[...] ona, fizyczna pod każdym względem, inżynier-elektronik, zorganizowana po uszy; obeznana z prozaicznym liczeniem i kalkulowaniem. A tutaj: duchy, duchowość, zabobony, transcendencja”[22].
Podczas jednego ze spotkań Waniek pokazuje Wandzie niewielki granitowy kamyk, świadek jego duchowej przygody w Sudetach. Rutkiewicz nie bierze go do ręki: ledwie muska palcami. Uśmiecha się. Właśnie tego szuka. Temat duchowości gór staje się także, nieoczekiwanie, motywem przewodnim studyjnego nagrania telewizyjnego, do którego Wanda Rutkiewicz zaprasza dość zaskakujące grono: profesora fizyki Włodzimierza Zawadzkiego, reżysera i poetę Krzysztofa Langa i właśnie Henryka Wańka. Duch Gór zawsze objawia człowiekowi, który się w nie zapuszcza, prawdy, do których gdzie indziej nie mógłby nawet się zbliżyć. W tej narracji Rutkiewicz nie jest swobodna, jej goście zresztą także nie. Wkrótce po tym nagraniu Wanda wyrusza na Kanczendzongę.
Rutkiewicz i duchowość gór? Ksiądz Roman Rogowski, autor Mistyki gór, przez chwilę patrzy w skupieniu przed siebie. Potem z lekkim wahaniem przytakuje. „Może tak być, taka była. Z różnymi rzeczami, według niej zbyt osobistymi, się nie obnosiła, chowała je w sobie, nie mówiła o nich”[23]. Kilka lat przed zaginięciem Rutkiewicz ksiądz Rogowski odwiedził ją w Warszawie i zaproponował wspólne pisanie książki. Uznała propozycję za przedwczesną. A może po prostu wykręciła się od książki, która, poza faktami, miałaby również, z racji na osobę współautora, podłoże filozoficzno-teologiczne? Spuentowała to ładnie: „dwie gwiazdy na jednym niebie to za dużo”[24].
A może w tym pragnieniu górskiej samotności nie o metafizykę chodzi, pisze Henryk Waniek? Może raczej o ucieczkę od stada, tu na dole, o wytchnienie od ludzkości bytującej na nizinach w drodze ku śmierci? „Bo nigdzie jak w górach – kontynuuje – nie jesteśmy tak bardzo osobą, osobnym istnieniem, nieporównywalną jednostką”[25].
Ta górska samotność Wandy to przede wszystkim ostatnie wyprawy. Dużo o niej mówi w swym ostatnim wywiadzie, ale prosi Ewę Matuszewską o odłożenie publikacji do powrotu z Kanczendzongi; chciałaby go uzupełnić o relację z wyprawy. Ewa proponuje tytuł: Coraz większa samotność, coraz większy cień. Wanda nie protestuje. Przed wyjazdem na swą ostatnią wyprawę bierze jeszcze udział w audycji Henryka Sytnera. Tytuł audycji mówi wiele: Mam tylko matkę i góry.
Uczucia nigdy nie były jej mocną stroną, nawet gdy chodziło o przeżycia w górach. Nie lubiła i nie chciała o tym mówić z bliskimi. Co innego widzowie, czytelnicy, publiczność czy dziennikarze. I nie była w tym odosobniona: wielu himalaistów nie potrafi lub nie chce mówić o tym, co odczuwa w górach. Ale w ostatnim liście z Kanczendzongi do Marion Feik Rutkiewicz się otwiera: „Nie wiem, co teraz robisz i gdzie jesteś, posyłam ci moje najlepsze myśli i wiele słów miłości, które z tej odległości chciałabym szczególnie mocno wyrazić. Potrzebuję cię i jestem losowi bardzo wdzięczna, żeśmy się poznały. Wszystkiego najlepszego. Twoja Wanda”[26]. List jest zaskakujący, tak w swej wymowie, jak i stylu. Brzmi jak list pożegnalny, tak odmienny od typowego dla Wandy, rzeczowego i pozbawionego emocjonalnych podtekstów sposobu pisania. Ale „tak Wandy, jak i gór nie można było poznać do końca”[27] – tłumaczy Ewa Krasińska. Była coraz bardziej samotna z upływem lat, twierdził Andrzej Zawada.
Podczas wyprawy na Kanczendzongę Wanda wiele rozmawia z Arkiem. Znali się krótko, słabo, a mimo to Rutkiewicz opowiada mu o rodzinie, o Wrocławiu, o sobie. To także do niej niepodobne. Arek tłumaczy to sobie tym, że z Polski było ich tylko dwoje, więc siłą rzeczy... Ale chyba jednak nie tylko.
Samotnie pokonuje ostatnie ośmiotysięczniki. Nie z wyboru. Z konieczności. Nie chodziło o to, by ktoś jej na drodze pomagał. Po prostu lubiła być z kimś, mieć partnera. A o to nie było łatwo. Niewielu mężczyzn godziłoby się iść za nią w górach; wyjątkiem był Arek Gąsienica-Józkowy, który rozumiał i akceptował swoją rolę u boku Wandy, rezygnując z własnych ambicji. „Tu trzeba zrozumieć facetów” – mówi Leszek Cichy. „Wanda nie potrafiła powiedzieć po prostu: ja będę samodzielnym zespołem, ja się dołączę. Czy to by się udało? Uważam, że tak. A Wanda chciała mieć na to wpływ. Poza tym w wyprawie, która chce zrobić coś ambitnego, to Wanda będzie ciągnąć w dół, bo inni będą pracować, a ona korzystać. I co to będzie za osiągnięcie, jeśli kobieta nas zdominuje. To tak jak Kukuś, pozwólcie chłopaki, nie będę pracować, ale dołączę do was. Gdyby Wanda poszła w tę stronę... A ona bardzo ambitnie chciała uczestniczyć w tych wyprawach, jeżeli już, to chciała grać pierwsze skrzypce, a tak się nie da. Bo albo jest kierownik zespołu, a ona idzie z tyłu i wiadomo, że tylko korzysta. Myślę, że byłoby to do zaakceptowania. Poza tym najwięcej takich wypraw robił Śląsk, Krzysio Wielicki z Majerem, a Krzysio miał z nią negatywne doświadczenia. Może to z jego winy, ja nie rozsądzam, ale nie do końca Wanda dobrze to rozegrała. Dlatego ja jej powiedziałem: w Karawanie statystyka jest przeciwko tobie. W takim czasie, w takich zespołach, z całym szacunkiem, to się nie może udać”.
Wspinała się w coraz mniejszych zespołach, już nie organizowała wypraw, zaczęła zwracać uwagę nie na to, z kim jedzie się wspinać, tylko kto jedzie na górę, którą była zainteresowana. Wcześniej dobierała sobie partnerów: najpierw kobiety, które miały tę samą filozofię wspinania, determinację, energię, wolę wejścia na szczyt; później, z konieczności, wróciła do wspinaczki w zespole męskim lub mieszanym, by wreszcie coraz częściej chodzić w góry samotnie. Znalezienie partnera stawało się coraz trudniejsze. „Wtedy właściwie zaczęła się ta jej wielka samotność” – zauważa Ewa Panejko.
W środowisku nie była lubiana. Może rzeczywiście, jak twierdzi profesor Jan Zbigniew Ryn, zaważyła na tym jej przewaga psychologiczna, stworzony mit Wandy, autorytet Wandy, jej medialność. Może rzeczywiście „zdetronizowała, spłyciła sukcesy mężczyzn”[28]? Arek Gąsienica-Józkowy przypisywał to raczej zwykłej ludzkiej zawiści i zazdrości koleżanek i kolegów. „W życiu osobistym – mówi Leszek Cichy – i w życiu w górach tak naprawdę miała ciągle pod wiatr. W pewnym sensie mogę jej współczuć. Ale też miała charakter niełatwy. Ale czy bez tego charakteru ona by przetrwała, przebiła się, przeżyła? Trudno powiedzieć”.
Koledzy unikali jej również dlatego, że chodziła powoli, coraz wolniej. Cóż to mogło oznaczać w praktyce? Czy zbliżała się do cienkiej czerwonej linii?
„To mogło oznaczać – mówi Piotr Pustelnik – że w głowie Wandy działo się coś niedobrego. Człowiek nie słabnie od tego, że mu mięśnie wiotczeją. To też, ale słabnie głównie od tego, że mu głowa wiotczeje. [...] Alpinizm zaczyna się od głowy, a kończy na nogach, a nie odwrotnie. To tam się coś niepokojącego dla Wandy zaczęło dziać. Może tym punktem zwrotnym był jednak Kurt i jego tragiczna historia. Tego na dobrą sprawę nie wie nikt. O to należałoby zapytać dobrego psychiatry, w dobrym tego słowa znaczeniu – Wanda miała po prostu skomplikowaną osobowość. I to, co powiedział później Carlos, świadczyło o tym, że zaczynał się taki proces przechodzenia od takiej zdrowej, pokornej determinacji w taką determinację obsesyjną, szaleńczą, a to akurat jest zjawisko bardzo dobrze znane w psychologii. Może właśnie ten proces [zmierzania] ku tej wewnętrznej samotności się pogłębiał. W zasadzie nigdzie już nie pasowała, bo nigdzie nie miała już nikogo bliskiego”.
W jednym z wywiadów Rutkiewicz mówi ciepło o jaku, który codziennie patrzy na Kanczendzongę, patrzy podobnie jak ludzie stamtąd, ludzie gór, którzy nigdy nie wchodzą na szczyty, ale z tych gór żyją, są w nich i obcują z nimi na co dzień. Sam na sam z górami. Wielkich słów, w przeciwieństwie do wielu swych kolegów, Wanda się nie bała. W wywiadzie tym powtarza, kilka razy, nieprzypadkowo: „wolność, samotność”. Jakiego rodzaju samotność miała na myśli? Czy tylko brak partnera? Czy miała w sobie coś z samotnika?
„Tak, miałem wrażenie, że jest w niej coś z takiego wewnętrznego samotnictwa” – przytakuje Piotr Pustelnik. „Wanda była osobą towarzyską, i nie była w tym sensie samotna, że stroniła od ludzi, absolutnie nie, ale wydawało mi się, że gdzieś tam głęboko, w duszy, była taka samotna «socjologicznie»; ona poszukiwała kogoś, kto by jej tę samotność zabrał, i ciągle tego kogoś nie było. Odnosiło się takie wrażenie, że ten książę na białym koniu jeszcze nie przyjechał. Nie wiadomo, czy w ogóle przyjedzie i czy w ogóle istnieje fizycznie, bo mogłoby się okazać, że istnieje tylko jako byt wirtualny”.
„Najwyższych szczytów nie zdobywa się samotnie...”[29] – powiedziała w rozmowie z Janem Pawłem II. Czyżby? Małgorzata Okupnik w swych Autobiografiach polskich sportowców samotnikównie waha się zaliczyć do nich Wandy Rutkiewicz. Alpinizm, himalaizm, rzadko uprawiany jest solo, skąd więc to przekonanie? Samotna żeglarka, owszem, ale himalaistka? Czy góry są aż tak wymagające? Podobno alpinista, himalaista, jest w górach nawet wtedy, gdy już z nich zejdzie, gdy jest w domu, bo albo wciąż przeżywa w nim to, czego w nich doświadczył, albo już planuje następny wyjazd.
Wyprawa na Czo Oju. Kurta już nie ma. Annapurna ciąży. Co właściwie Wandzie zostało? Rodzina, z którą jest niezbyt blisko, garstka przyjaciół, pusty dom, w którym przebywa rzadko, w wiecznym biegu i pośpiechu? Psy? Matka? Marzenia, które uwierały innych? Nawet, a może zwłaszcza dlatego, że były właściwie nierealne?
Jej samotność wynikała też z jej ambicji i uporu. Czy ktoś jej w tym dorównywał? „Kukuś. Ale Kukuś był zawsze uparty «na drogę»” – mówi Cichy. „«Pozwolenie zapłacone, trzeba wejść. Wbrew terminowi, wbrew pogodzie, idziemy». Trochę podobnym charakterem obarczyłbym Tadzia Piotrowskiego”. Ale oni się lubili? – wtrącam. Cichy się śmieje: „Ba, sama sobie pani odpowiedziała. Podobne charaktery. Tadzio też nie bardzo umiał się znaleźć w dużych zespołach”.
Sziszapangma. Wanda nie jest w humorze. Wanda, co się stało? A kto byłby w humorze – w głosie Rutkiewicz przebija niechęć, może nawet nuta goryczy. Żółty kombinezon, buty. Jest gotowa do wyjścia, tylko z kim? W zespole brak chętnych do akcji. Każdy spogląda na drugiego, wyczekuje, kto pójdzie pierwszy. Brak atmosfery. Jakby nikomu nie zależało na wejściu na szczyt. Słońce świeci, wieje najwyżej trochę, więc Wanda leży w otwartym namiocie i czeka. Można zrozumieć tych, którzy chcą wchodzić inną drogą, granią, ale normalną? To może pójdzie następnego dnia z Małgosią i Christine? Ba, gdyby była pewna, że one pójdą jutro, to bardzo chętnie zostanie do jutra. Ale czy Christine na pewno pójdzie? Podobno ma coś z twarzą? Miała, już jest lepiej. Albo pójdzie sama! Tak, już na Makalu chodziło jej to po głowie. Samotne wejście na szczyt. Tam doszła na wysokość 8000 metrów sama, wyżej już się nie dało, zmogła ją pogoda. Ale ciągoty pozostały. Może by więc teraz sama... To niezły pomysł – zachęca Małgosia Bilczewska. Jak Wanda pójdzie jeszcze tego samego dnia, to przygotuje dla nich herbatkę, jak do niej dojdą. Jak one do niej dojdą, to ona będzie już ho, ho... – oponuje trochę już rozchmurzona Rutkiewicz. Uśmiecha się do swojej rozmówczyni szeroko, promiennie. W oczach nie widać tej smugi cienia, która zaległa na jej twarzy razem z lekko opuszczonym kącikiem ust przy próbie uśmiechu. Kusi ją ta samotna próba, ale wie, że to niełatwe. Kilka razy już była sama, ale nie powyżej „ośmiu”.
A czy ona czuje się w górach samotna? Nie, nie czuje się samotna. Takiego uczucia nie zna. „Jestem tutaj na krańcu świata – napisze w swym ostatnim liście do Marion Feik – odcięta od wszystkiego, co jest ważne dla innych; ale jestem szczęśliwa tu, gdzie jestem”[30]. A poza tym wszystko toczy się tak szybko, jest tyle spraw do załatwienia, codziennych i wyprawowych. Bardziej samotna jest wręcz wśród ludzi, na dole. To nic złego ta samotność w górach. Jest jej potrzebna na oddech, na chwilę wytchnienia od stresów i pędu życia na dole. Potem tym bardziej można się cieszyć z powrotu do ludzi, smakować ciepła przyjaźni, gorącej herbaty.
A czy tęskni w górach? Za kimś, za czymś? – dopytuje Jan Tyszkiewicz w „Godzinie bez kwadransa”. Nie, nie tęskni. Nie ma takiej potrzeby. Przecież jest u siebie, w górach. Podczas akcji nie ma kiedy, nie ma czasu, instynkt samozachowawczy zmusza do myślenia o sobie, trzeba się skupić na sobie, na każdym wykonywanym kroku, na decyzji, co dalej.
Tymczasem w kartce wysłanej z Namcze Bazar do rodziny, w drodze powrotnej z Everestu, 23 października 1978 roku Wanda pisze: „Tęsknię za domem, za normalnością. [...] Chcę Was odwiedzić”[31]. Ale jest tak silnie zakorzeniona w tym jej osobnym świecie, że nawet tęsknota wyrażona na kartce jest złudna. Innego życia sobie nie wyobraża. Szczęście? Czy to przypadkiem nie kojarzy się z nudą, rutyną, brakiem ryzyka, od którego jest uzależniona? Przecież jest tyle innych gór na świecie.
Do samotności prowadzi także śmierć, bliższych czy dalszych osób. Według tanatologii stosunek ten zmienia się z każdą napotkaną śmiercią. To proces. Wanda też się zmienia. Tak, wie, że śmierć istnieje, ale Wandy nie dotyka. Nie dotyka? Ojciec i brat tragicznie zginęli. Podobnie we wspinaczce – to nie moja śmierć. To tak jak wypadek samochodowy – czy to znaczy, że mam przestać jeździć? Śmierć na wyprawie nie powinna powodować wstrzymania akcji. Albo, jak na K2 w 1982 roku, niech decydują członkowie wyprawy, a jeśli są w mniejszości, to mają prawo wybrać sami.
Kryzys? Depresja? Podobno nigdy ich nie miała. A jeśli pojawiał się problem czy zły nastrój, trwało to parę dni; podobno wypijała pół litra wódki (?), a potem szła dalej.
Podobno. Ale wraz ze śmiercią Kurta cała ta teoria legnie w gruzach. To osobista tragedia Wandy. Wraz ze zgasłym życiem Kurta gaśnie cała odnaleziona radość życia, ten płomień i radość w oczach, o których wspomina Anna Pietraszek.
Była twarda, ale otrzymała cios za ciosem: po Kurcie i klęsce planów na przyszłość przyszło pomówienie o oszustwo w górach. „Nie było nikogo, kto by jej pomógł” – powiedziała Anna Czerwińska, która na własnej skórze przekonała się, co znaczy konieczność udowadniania wejścia na szczyt. „Samotność Wandy musiała być ponad ludzkie siły”[32].
Atmosfera wokół niej oscyluje między sympatią, podziwem, szacunkiem a niechęcią i potępieniem. Tak to widzi, a raczej wyczuwa podczas dwudziestogodzinnego pobytu na Festiwalu Filmów Górskich w Katowicach w 1990 roku. „[...] w różnych kręgach to czy tamto przeważa” – pisze do Ewy Matuszewskiej z wyprawy na Makalu. „Tak zwana osoba kontrowersyjna. Jak zwykle coś się dzieje, o czym nie wiem, ale choć to w pierwszej chwili niemile dziwi, jest mi to najzupełniej obojętnie”[33]. Może i jest to jej obojętne, ale sama wyznaje, że coraz częściej milczy i już chyba nie potrafi opowiadać o górach radośnie i promiennie, a one przecież się nie zmieniły. „Moje własne słowa brzmią jakoś tak pusto, i bez oddźwięku, sama nie rezonuję na ich dźwięk tak, jak bym mogła”[34].
Poczucie osamotnienia i wyizolowania ze środowiska musiało się w niej pogłębiać. Miała wokół siebie coraz mniej ludzi, nawet tych najbardziej oddanych, ale, jak zauważa Ewa Matuszewska, w przyjaźni obie strony muszą coś sobie dawać i coś wzajemnie poświęcać, a Wanda nie miała na to czasu. Z drugiej strony – przy jej charakterze i osobowości – to wszystko jedynie wzmogło jej determinację w dążeniu do zdobywania kolejnych ośmiotysięczników. Po falstarcie na Kanczendzondze „Karawana do marzeń” toczyła się więc dalej, tyle że coraz wolniej. Na początku 1992 roku w grafiku planów i realizacji widniały, niestety, tylko trzy ośmiotysięczniki, z których wyprawa na Dhaulagiri okazała się organizacyjnym fiaskiem: skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Czas się kurczył, sił ubywało, a do końca „Karawany” było wciąż daleko.
Austriackie Centrum Telewizyjne. Pukała cicho do drzwi. Lekko uchylała. „Czy mogę wejść?” – pytała. „Za którymś razem odczekałem, powiedziałem «tak» dopiero za piątym razem” – wspomina Lutz Maurer[35]. Wchodziła. Jak dama z Londynu. Elegancki kostium, perły na szyi. Perfekcyjny niemiecki. Mówiła cicho. Wyważona w zachowaniu, spokojna, refleksyjna, wręcz wycofana. W jej oczach było coś nieuchwytnego, jakiś wewnętrzny, cichy smutek, który już nie znikał. Taką ją widział Maurer po 1989 roku w rozmowach nieoficjalnych i w telewizyjnym studiu. Tak, była samotna i ta samotność jej ciążyła, ale raczej nie przyczyniła się do jej śmierci, stwierdza Mirella Tenderini, włoska pisarka, tłumacz, wydawczyni i autorka wstępu do włoskiego wydania biografii Rutkiewicz.
Marian Sajnog, wyrzucony z szefostwa sudeckich goprowców po konflikcie z Zakopanem, przyjął pracę we wrocławskiej telewizji. „Co roku himalaiści zjeżdżali do Komarna na takie sympatyczne opilstwa. Szef mnie pyta: gdzie jedziesz? Mówię gdzie i że będzie tam Wanda Rutkiewicz. To bierz kamerę – mówi szef. Zrobimy wywiad, cały cykl. I tak powstał ten wywiad. Nikt nie przypuszczał, że to będzie ostatni. Umówiliśmy się z Wandą, że jak wróci, to zrobimy kolejny”. W jakim nastroju była? „W bardzo dobrym, była taka... napakowana...!” Podobne wrażenie odnosi Zbigniew Piotrowicz, wieloletni szef Przeglądu Filmów Górskich. Spotyka Rutkiewicz na krótko przed wyjazdem na Kanczendzongę. Choć, jak sam mówi, jest „nietańcujący”, tym razem ruszają razem w tan. Atmosfera jest świetna, Wanda jest roześmiana, rozluźniona, wręcz radosna.
„Po tym wywiadzie – wspomina dalej Marian Sajnog – długo rozmawialiśmy, o wszystkim. Tłumaczyliśmy, żeby dała sobie spokój z wysokimi górami. Bo ona przyjechała na to spotkanie, żeby nas, mnie, namówić na organizację jej wyjazdów na miejscu. Uważano mnie za jednego z lepszych organizatorów tej zabawy, a ona chciała te szczyty zrobić w jednym sezonie i przenosić się z jednej bazy pod drugą; mielibyśmy zakładać jej bazy; ona miała przyjechać, wejść na szczyt i jechać do kolejnej bazy. Oczywiście powiedzieliśmy, że nie. Dlaczego? Z tysiąca powodów; mnie to już nie interesowało, a poza tym ona miała wtedy pięćdziesiąt lat, uważaliśmy, że to jest moment, kiedy już powinna skończyć. Tłumaczyłem jej, nie tylko ja i Fereński, i pozostali: Wandziu, zrobiłaś swoje. To, że nie zrobisz tych czternastu ośmiotysięczników, kij im w oko, ale jesteś wielka, zajmij się pracą naukową... Popatrzyła na nas dosyć wrogo... I pojechała”.
„Patrzą na mnie rozjaśnione utajonym blaskiem ciemne źrenice. Widoczne już zmarszczki w kącikach bizantyjskich oczu, ciemne włosy, wąskie policzki i nieśmiały, trochę stłumiony uśmiech na ustach. Wanda Rutkiewicz mówi przyciszonym, spokojnym głosem. Cała jej postać tchnie takim, jakby z daleka gdzieś płynącym spokojem. Mówi do telewizyjnej dziennikarki oszczędnie i niemal każde jej słowo, zwłaszcza te, które dotyczą świadomości ryzyka, natury przypadku, a nawet czegoś więcej, pełne są mądrego wahania”[36].
Wahania? Wanda się nie waha. Po Annapurnie pozostaje jej sześć ośmiotysięczników. Zegar bije i liczy się tylko jedno: wyprawa na kolejny szczyt. Stara się zacierać w pamięci obrazy, które są dla niej nieprzyjemne, tak mówi matka. Prze naprzód, nawet planuje jakieś wspólne przedsięwzięcie z Wielickim na jesień 1992 roku, ale teraz już nie ma zbyt wiele czasu, przecież przygotowuje się do kolejnej wyprawy. „Ale ja jednego jestem pewna – kończy Maria Błaszkiewicz, podciągając pod brodę kraciasty pled – w Wandzie po Annapurnie chęć odgrodzenia się od wszystkiego zaczęła dojrzewać... A potem nadszedł maj 1992 i Kanczendzonga...”
Elżbieta Sieradzińska
Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt.