czwartek, 15 grudnia 2022

Anatol Ulman - Dzieci (baśń o funkcji literatury)


Wabiłem właśnie muchę, kiedy zjawił się Bohater. Znajdowałem się w oknie, na parterze mojego mieszkania. On przystanął w wąwozie, gdzie kiedyś był chodnik wyrwany przez Dzieci. Szurnął stopami, pochylił w eleganckim ukłonie i powiedział przyjemnie: – Dzień dobry! 

Właśnie po tym poznałem, że to Bohater, młodzi oraz najmłodsi ludzie w okolicy tchórzliwie nie kłaniają się sąsiadom ani innym dorosłym. 

– Widzę, że jest pan bardzo zajęty – rzekł.

– Tak – potwierdziłem – Wabię muchę, żeby wleciała do mojego pokoju. To Jest Pierwsza Wiosenna Mucha i pragnę, żeby u mnie zamieszkała. 

– Zdaje się, że mógłbym się od pana o muchach tego i owego dowiedzieć! – zauważył Bohater. 

Utwierdziło mnie to w przekonaniu, iż jest Bohaterem. Dzieci z podwórka nie są ciekawe niczego. No, gdybym może wystawił w oknie bojową rakietę z tysiącami głowic nuklearnych, elektronicznym karabinem maszynowym oraz nożem używanym przez komandosów, spytałyby, ilu ludzi można tym zabić? 

– Muchy najlepiej kusi się owsianką gotowaną na holenderskim mleku, z rozpuszczającą się w środku talerza łychą miodu – powiedziałem. 

– Czy to jedyny sposób? – spytał, wdzięczny za zdradzenie tajemnicy. 

– Nie. Można wabić lekko parującą filiżanką słodkiej czekolady do picia. Jednak to metoda droga, dostępna jedynie miliarderom. 

– A nie wleci z własnej chęci? 

– Nie. Pięćdziesięciu moich sąsiadów w tym domu, bo ja jestem pięćdziesiąty pierwszy, dysponuje stu pięćdziesięcioma oknami, więc przed muchą jest duży wybór. Poza tym muchy mają okropne charaktery, chcą koniecznie przebywać tam, skąd są przeganiane. 

Właśnie teraz pięćdziesiąt moich sąsiadek macha zawzięcie pięćdziesięcioma ściereczkami, by muchę zabić. I to ją bardzo kusi. Moja z nią sprawa bardzo się więc źle przedstawia! 

– Współczuję panu – powiedział Bohater, co uznałem za naturalne. Wszyscy bohaterowie potrafią przejmować się cudzymi kłopotami, choćby malutkimi jak mucha. 

– Niesłychanie panu zależy na towarzystwie tej muchy? – rzekł. 

– No cóż – przyznałem. – Źle się mieszka w samotności. Nie ma kto pobzykać nad uchem lub doprowadzić do wściekłości porannym łażeniem po nosie. 

– Chętnie czasem utnę pogawędkę z panem – stwierdził Bohater. 

– Czas jednak wziąć się do roboty. Czy pozwoli pan, że działalność swoją rozpocznę od trawnika pod pańskim oknem? 

– Trawnika? – zdumiałem się. – Owszem, w zamierzchłych czasach był tu trawnik, ale potem pojawiły się Dzieci. 

– Ma pan na myśli hordy Hunów, zgraje Tatarów, dzikie tłuszcze niszczycielskich Wandalów, które w nierozumnej wściekłości połamały drzewka młodych klonów, wyrwały z korzeniami owocujące jarzębiny, wysiekły żelazem krzewy śnieguliczek ze ślicznymi białymi jagodami, wyorały trawy odłamami strzaskanych desek? 

– Nie mam na myśli żadnych Wandalów! – zaprzeczyłem zimno. 

– Więc chodzi panu o watahy straszliwych Kosmitów, co przyleciały na rozpalonych statkach międzygwiezdnych i neutronowymi laserami wypaliły metalowe huśtawki na placu zabaw, porozrywały stalowe lampy i do cna wyjadły nawet źdźbła malutkich roślinek przed domem? 

– Nie sądzę – rzekłem – aby działali tu jacyś przybysze ze Wszechświata. Byłem świadkiem i wiem. To wszystko zrobiły Dzieci! 

– Ten księżycowy krajobraz? – upewnił się Bohater ze zdziwieniem. 

– Ziemski krajobraz – poprawiłem go. – Na Księżycu są, owszem, kratery i zwietrzałe łańcuchy górskie, ale nie ma łupanego betonu, skruszonych cegieł, pogiętych rur oraz stosów śmieci! 

– Nie ma! – potwierdził Bohater. – Widziałem przez mikroskop. 

– Więc tutaj działały Dzieci – stwierdziłem ponuro. – A przez mikroskop nie można zobaczyć Księżyca. 

– Można, tylko trzeba patrzeć z odwrotnej strony. A co do Dzieci, to, proszę mi wybaczyć, nie zgadzam się! 

Był Bohaterem. Któż inny tak zawzięcie broniłby przekonania o dobrych obyczajach Dzieci. 

Łatwo zauważyć, że zwlekam z opisem Bohatera. Jak wyglądał, w co był ubrany i takie rzeczy. Gdyby chodziło o wyobrażenie, jak powinien się Bohater prezentować, to wiadomo. 

Duży, wyprostowany, z kilkoma rzędami orderów na mundurze. Głaskający dziecko po płowej łepetynie, bowiem uratował je przed innymi bohaterami. No i najlepiej na koniu. Ale koń nie wszedłby na podwórko przed moim domem, gdyż połamałby sobie wszystkie nogi w dziurach, jakie wydłubały Dzieci. Nie dałoby się też postawić Bohatera na pomniku przed moim oknem. Bo najpierw zostałby obrzydliwie pomalowany na więcej kolorów, niż w ogóle istnieje, a potem obłupany do stalowych kości, pogięty jak nowoczesna rzeźba. 

Wreszcie przysypany dokumentnie tymi odpadkami, które Dzieci z polecenia rodziców mają wynieść do pojemnika na śmieci, a wysypują przed domen. 

Żaden taki bohater nie wchodzi więc w grę. A najlepiej, jeśli się jeszcze powstrzymam z jego charakterystyką. Wystarczy powiedzieć, że wyglądał jak Chłopiec. 

II 

– Czy posiada pan może traktor z broną oraz pługiem? – spytał. Tylko Bohater mógł być tak naiwny, by sądzić, iż w pokoju, który zamierzałem dzielić z Pierwszą Wiosenną Muchą, posiadam ciężki sprzęt rolniczy.

– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. 

– W takim razie proszę mi pożyczyć duży widelec. 

Srebrny widelec z pięcioma, także srebrnymi, zębami jest przedmiotem bardzo mi drogim, gdyż nie służy tylko do posiłków, konkretnie do nadziewania brukselek, małych kapustek posypanych tartą bułeczką przysmażoną w maśle, ale także do sięgania pod szafę biblioteczną, kiedy coś się tam potoczy, na przykład ziarnko grochu albo tabletka polopiryny. Z ciężkim sercem przyniosłem pożyteczne narzędzie, gdyż Bohaterowi nie odmawia się niczego. 

– Tylko na jakąś godzinkę – uspokoił mnie. 

– Mam nadzieję – powiedziałem – że ząbki mu się zanadto nie wytrą? To stary widelec z niezbyt mocnymi już dziąsłami! 

Powiedziałem o dziąsłach, bo diabli wiedzą, jak się nazywa to miejsce, w którym kły widelca połączone są z resztą. 

– Praca jedynie go wzmocni – stwierdził Bohater i miał rację. Ja na przykład po ciężkim wysiłku wabienia Pierwszej Wiosennej Muchy czuję się znacznie silniejszy. 

Mucha, uparta niesłychanie, poleciała do okien na pierwszym piętrze, a potem, nic nie wskórawszy, dwa piętra wyżej. Od okien szło potężne furkotanie pięćdziesięciu ścierek do odganiania much, co miało tę dobrą stronę, że orzeźwiało ciepłe powietrze. 

Bohater nie tylko skopał widelcem metr kwadratowy ubitego na beton byłego trawnika, ale także pięknie wygrabił ziemię i rozdrobnił grudki. Wydłubał również ładne dołeczki w kształcie odwróconego stożka, jakie czynią w piasku mrówkołowy, żeby schwytać posiłek. 

– O – powiedziałem, próbując rozpoznać różne rzeczy, które przy okazji wygrzebał oraz starannie ułożył na zgrabnym stosie – jest tu nawet kadłub rozbitego przez Dzieci na szczątki lotniskowca „Saratoga”! 

– Bardzo mi przykro – wyjaśnił, bowiem, jak każdy Bohater, nie zamierzał się sprzeczać z dorosłymi. – Ale jest to pozostałość po emaliowanej wannie oraz meksykański kapelusz wypleciony z włókien kaktusa. 

– Więc nie koło sterowe okrętu wojennego Stanów Zjednoczonych? – upewniłem się. 

– Zapewniam pana, że nie. Choć wolałbym pana tak gorzko nie rozczarowywać. 

– Nie szkodzi – uśmiechnąłem się. – Przeżyłem już gorsze chwile w życiu. Natomiast to zardzewiałe żelastwo obok wanny jest niewątpliwie wrakiem lokomotywy parowej Ty 23, ogryzionym przez Dzieci z kół, reflektorów i blach? 

– Tym razem był pan blisko prawdy – powiedział uprzejmie Bohater. Po uprzejmości również się ich rozpoznaje. – Jest to kocioł parowy centralnego ogrzewania. 

– Ach! – wykrzyknąłem. – To dlatego było tak chłodno w mieszkaniu ostatniej zimy! 

Zamarzły nawet firanki i pokryły pięknymi kwiatami ze szronu. Te ozdoby artystyczne pozostały do dzisiaj! Ileż mocy musiały znaleźć w sobie Dzieci, żeby wytargać taki piec z kotłowni w piwnicy i potrzaskać przed domem na kawały żeliwa!? 

– Pan wybaczy! – zaprzeczył Bohater z przepraszającym uśmiechem – Dzieci nie dysponują taką siłą. I tu go dopadłem. 

– A ty nie jesteś dzieckiem? 

– Oczywiście, że jestem. 

– Przecież wygrzebałeś srebrnym widelcem i wannę i kocioł! Sam też odrzuciłeś złom na stos! 

Zarumienił się, potem zaczerwienił a następnie zupełnie zbordowiał, jakby zamienił chłopięcą głowę na duży burak ćwikłowy. Każdy bohater bowiem wstydzi się niezmiernie, kiedy coś pokręci w rozmowie lub życiu. 

– To dlatego, że pochłonięty pracą nie zastanawiałem się nad czynnościami. 

– Rozumiem – powiedziałem. Kiedy bohaterowie zapalą się do jakiejś roboty, nie zważają na takie głupstwa jak ciężar czy objętość unoszonych przedmiotów. 

Mucha, która znów przyleciała, musiała lekko oberwać ściereczką od którejś z sąsiadek, bowiem, stojąc nerwowo na parapecie, wytrwale prostowała nóżką skrzydełko. Bacznie jednak łypała na mnie swymi wielkimi oczyma, składającymi się z wielu małych oczek. 

– Ładne poletko – pochwaliłem Bohatera. Spulchniona srebrnym widelcem ziemia pachniała tak wiosennie, że wkrótce pojawił się nad nią skowronek miejski i począł wyśpiewywać najmodniejszy hit o którym dopiero miano mówić w Teleekspresie. W zrobionych dołeczkach Bohater zasadził siedem kępek ogrodowych fiołków i dziewięć leśnych konwalii. Potem poprosił o czajniczek z wodą i obficie podlał roślinki. Jeśli do tej pory można było mieć jakąś wątpliwość, czy jest rzeczywistym Bohaterem, teraz uzyskiwało się całkowitą pewność. Bohaterowie bowiem nie boją się być śmiesznymi, na przykład nie wstydzą się sadzić publicznie kwiatków, jak jakieś smarkate dziewczynki lub ich wiekowe babcie. 

Osobiście byłem wdzięczny Bohaterowi, iż nie twierdził, jak wszyscy, że muchy są niebezpieczne, bo przenoszą na łapach zarazki. Zaraz zresztą spytałbym go, czy Dzieci są bezpieczne i czy nie przenoszą na brudnych rękach różnych strasznych okropności? 

III

Wszystko to działo się przed południem. O tej porze Dzieci moich pięćdziesięciu sąsiadów oraz ich przyjaciele z bardzo dzikich okolic przebywają w szkołach, na wagarach lub oglądają filmy z kaset video. W szkołach uczą się historii wyrzynania jednych narodów przez drugie oraz innych bohaterskich zajęć. Na wagarach ćwiczą się w wyłamywaniu drzewek, a z filmów biorą wiedzę jak, przetrwać wśród ludzi rozdzielając ciosy.

Po południu Dzieci masowo wylegają przed dom. Wielokrotnie próbowałem je dokładnie policzyć, ale nie jest to możliwe. Nawet jeśli wyszarpują z ziemi kable elektryczne oraz wodociągowe rury czy wydłubują fundamenty spod bloku, czynią to niesłychanie szybko, jak w ruchliwym mrowisku. Oto jedno przed chwilą ogryzało stalową latarnię, która padła z grzmotem, a już swym zadartym noskiem ryje potężny rów tam, gdzie przed jego urodzeniem się rosły purpurowe róże i rozkwitały wysokie malwy. Moim zdaniem z samego tylko mojego domu jest tych Dzieci około jedenastu milionów. W każdym razie wykonują prace, do których niezbędne byłoby tyle osób. A dochodzą jeszcze ich koledzy z domów sąsiednich. 

Zagapiony w muchę nie spostrzegłem, kiedy Bohater zniknął. Bohaterowie właśnie potrafią ulatniać się tak elegancko, bez zawracania głowy. Przypuszczalnie udał się na obiad. W powietrzu unosił się przyjemny zapach kwitnących fiołków oraz konwalii. Na parapecie leżał mój srebrny widelec. Miał zęby dłuższe o dobrych kilkadziesiąt kilometrów. 

To jest niemożliwe, powie ktoś. Pewnie, że jest niemożliwe, ale czy na przykład Dzieci są możliwe? 

Na podwórku pojawił się chudy wściekły chłopak z chudym wściekłym psem. Chłopak ubrany był w różową bluzę, a pies miał na sobie czekoladowe futro. Obaj wgryźli się w oponę od traktora, z której dorośli zrobili kiedyś siedlisko huśtawki dla dzieci. Chłopak i pies zaciekle ćwiczyli kąsanie przydatne w dokuczaniu małym dziewczynkom grającym w gumy. 

Potem przybiegł grubas zwany Grubasem, z włosami tłustymi jak dwie kostki margaryny posmarowane smalcem i polane olejem. Wydłubał z ziemi potężną belkę, by za chwilę potrzaskać ją uderzeniami swych żołnierskich buciorów. Wkrótce też z leżącej wśród odpadków rynny, zerwanej uprzednio z dachu budynku, wylazło kilkanaście tysięcy mniejszych Dzieci. Wreszcie z krzykiem, podobnym do wycia huraganu, tylko trochę głośniejszym, wybiegła reszta pociech moich sąsiadów. 

Rozpoczęły się normalne zajęcia na podwórku. 

A to operacja Pustynna Burza wzniecająca potężne chmury kurzu. 

A to powalanie jednych Dzieci przez drugie Dzieci długą rurą żeliwną. 

A to gra w piłkę nożną, którą był stalowy garnek. 

A to kruszenie betonowych płyt. 

A to wyrywanie włosów oraz podbijanie oczek. 

Słowem wszelkie codzienne zabawy. 

Póki ten chłopak z psem nie zauważył pięknie skopanego srebrnym widelcem i pięknie zagrabionego srebrnym widelcem poletka z kwiatuszkami. W zasadzie poletko wykrył pies. 

Psy posiadają węch najlepszy na świecie. Więc ten pies ubrany w czekoladowe futro wśród ulubionych woni kurzu, cementu, smoły, benzyny oraz zupy fasolowej, bo tego dnia pięćdziesiąt moich sąsiadek gotowało zupę fasolową dla ukochanych Dzieci wywąchał przykry zapach fiołków oraz konwalii. Runął w tym kierunku, zatrzymał się w środku poletka wszystkimi łapami i głośno, z przerażeniem zawył. 

Co oczywiście gwałtownie wystraszyło już prawie moją muchę, która, a przysiągłbym, że miała taki zamiar, zdecydowała się wreszcie ze mną zamieszkać. Mucha zerwała się oszołomiona, podfrunęła na czwarte piętro i tam usiłowała schronić się u sąsiadki, która pracuje w fabryce cukierków, więc pachnie miętą oraz anyżkiem. Tam muchę dosięgła ściereczka, na której wyhaftowany był napis „Gość w dom. Bóg w dom”. Padła natychmiast trupem i za przyczyną przyciągania ziemskiego zleciała, wirując, prosto w pysk rozdzierającego się psa w czekoladowym futrze. Pies przełknął niespodziewany kąsek i umknął, ratując życie. 

Na poletku bowiem pędziło już w wielkim zgiełku, wśród tumanów kurzu, ze dwadzieścia, a może i więcej milionów Dzieci. 

Co podobne było do błyskawicznego, zmasowanego uderzenia wojsk rakietowych ze spiralnej galaktyki M 104 na galaktykę eliptyczną NGC6166. W ułamku sekundy wydrapane zostały nie tylko kępki fiołków a także konwalii lecz wszelka ziemia do ostatniej drobiny. 

Dokonawszy dzieła zniszczenia znudzone Dzieci wycofały się do przerwanych zajęć takich jak rozrywanie rączkami polodowcowych głazów wydobytych z dołów na podwórku, tłuczenie butelek, podstawianie nóg i nóżek koleżankom oraz kolegom. 

Najgorsze, że nie było już na świecie Pierwszej Wiosennej Muchy. 

IV

Gdyby kto odczuwał potrzebę rozpoznawania bohaterów, to warto wiedzieć i to, że nie marnują oni czasu na bezowocne rozpaczanie po stracie, tylko natychmiast biorą do pracy.

Uprzejmie przywitawszy się następnego ranka, kiedy Dzieci w różnych miejscach pobierały nauki jak żyć. Bohater niezwłocznie poprosił o wypożyczenie srebrnego widelca a także łyżki. 

– Nie mam nic przeciwko wydłużeniu zębów mojego widelca, bowiem srebro jest w cenie i można zań kupić chałwę oraz makagigi do wabienia much wiosennych, ale powiększenie czerpaka łyżki niezbyt by mi odpowiadało. Zbyt ogromną łychą nie da się spożywać codziennej porcji zupy z płatków kukurydzianych – powiedziałem z niechęcią. 

Bohater uśmiechnął się ładnie. Uśmiech Bohatera znacznie różni się od grymasów dzieci, które pragną coś dostać albo cieszą się, że kolega właśnie spadł z roweru i doznał wstrząsu mózgu. 

– Zamiast powiększania można ją zamienić na złotą – rzekł. 

– A trzeba? – spytałem. 

– Tak – potwierdził. – Nie jest to zagadnienie z dziedziny cudów, tylko zwyczajna sprawa ekonomiczna. Jeśli się pracuje, to przybywa wartości! 

– No cóż – zgodziłem się. – Niech będzie. 

– Udało się panu wczoraj z tą Pierwszą Wiosenną Muchą? – spytał grzecznie, zabierając się do roboty. 

– Padła na polu chwały – powiedziałem z goryczą. – Będę zmuszony wabić Drugą Wiosenną! 

– Czyżby pan uważał, że Druga albo inna z rzędu jest w jakimś sensie gorsza? – spytał zgarniając łyżką ziemię. 

– Do diabła, nie! – krzyknąłem i uświadomiłem sobie, iż trudno byłoby wykazać, że cokolwiek następne jest gorsze od pierwszego. To również cecha bohaterów: nie przywiązują wagi do kolejności, na mecie zawodów sportowych lub gdziekolwiek. 

Czyżbym też był trochę Bohaterem? 

– Będę bardzo zobowiązany – rzekł miękko – jeśli zechce się pan powstrzymywać od używania brzydkich zwrotów. Nawet jeśli związane są tylko z diabłami. 

– Człowieku! – wrzasnąłem nagle rozzłoszczony, bo mnie rozzłościł. Bohaterów rozpoznajemy również po tym, że nas denerwują, gdyż mają rację. – Czyżbyś nie słyszał, jakich wyrazów oraz zwrotów brzydkich używają Dzieci? 

– Jakie Dzieci? – spytał zdziwiony niepomiernie. 

– Chociażby te, które wczoraj jak dzikie bestie rzuciły się na twoje poletko i rozniosły je na wszystkie strony świata, a nawet jeszcze w innych kierunkach! 

– Proszę wybaczyć, ale w tej kwestii pozwolę sobie mieć zdanie odmienne. Dzieci podobnych rzeczy nie robią! 

– A kto? – głos mój był pełen ironii kwaśniejszej od zielonego agrestu gotowanego w octowej esencji. 

– Jeśli się pan nie pogniewa, to właściwsze byłoby pytanie: co ? 

– Więc co? Co dokonało tych gwałtownych spustoszeń pod moim oknem? – tym razem sformułowałem pytanie tak słodko, jakbym zrobił je z konfitur przekładanych miodem. 

– Tajfun na przykład. Trąba powietrzna. Wybuch wulkanu punktowego. Wielkie trzęsienie ziemi na niewielkiej powierzchni. Podziemny wybuch bomby wodorowej. Możliwości jest mnóstwo. 

– Przed moim oknem? 

– Nie zamierzam być niegrzeczny. Ale czy pana okno jest jakieś szczególne? Na tyle przynajmniej, by się nie mógł przed nim zdarzyć żaden z kataklizmów? Choćby upadek meteoru? 

Zawstydził mnie. Nigdy nie uważałem, żeby to moje okno, a także dwa pozostałe, były jakieś wyjątkowe. Zwłaszcza tak bardzo, by omijał je cyklon, gdyby miał akurat po drodze. 

To jest również właściwość Bohatera: ani siebie ani innych ludzi nie uważa za wyjątkowych. 

Patrząc jak szybko i zgrabnie śmiga łyżką oraz widelcem, powiedziałem: – Zgoda. Poletko kwiatowe mogła rozgarnąć ogonem wielka kometa albo twardą mordą nosorożec. W takim jednak wypadku poddana być musi w wątpliwość moja prawdomówność, nie mówiąc o zdolności postrzegania zjawisk na podwórku! 

– Czyżbym był aż tak źle wychowany? – zaniepokoił się Bohater, bowiem bohaterowie wad różnych szukają u siebie, a nie u innych. 

– Przecież – zauważyłem pojednawczo – łatwo to będzie sprawdzić. Wystarczy byś obserwował, co Dzieci dzisiaj uczynią z nowym kwietnym poletkiem! 

– Znakomity pomysł! – ucieszył się szczerze. Bo oni tak się cieszą, ci bohaterowie, szczerze i zwyczajnie. 

Tym razem poletko było większe, zajmowało bowiem siedem metrów kwadratowych. A powierzchnię taką jest bardzo trudno uzyskać, bo nie wiadomo, jaką liczbę należy pomnożyć przez nieznaną drugą, aby wyszło akurat równe siedem. 

V

Przez okno podałem mu taborecik, na którym w drewnianej misie trzymam mnóstwo zeszłorocznych kasztanów, co wspaniale chroni przed reumatyzmem oraz gdybym znalazł się na morzu przed atakiem rekinów ludojadów. Bohater właśnie posadził w siedmiu rzędach fiołki i konwalie, a ponadto zasiał powoje polne, kampanule a także maciejkę.

– Będzie miał pan przyjemnie pod oknem – powiedział bezinteresownie i usiadł na taboreciku, zwróciwszy mi przedtem srebrny widelec z niesłychanie teraz długimi zębami, które musiałem zwinąć w rulon jak plaster, oraz złotą łyżkę do jedzenia zup mlecznych. 

Czekaliśmy. Moim zdaniem na Dzieci. Według niego ewentualnie na piorun kulisty o średnicy siedmiu metrów. 

Nie pozostawałem bezczynny i wabiłem Trzecią Wiosenną Muchę. Trzecią, bowiem Druga przeziębiła się od siedzenia na kamieniu i latała teraz po okolicy w poszukiwaniu rumiankowej herbatki. 

Najpierw zjawił się czekoladowy pies we wściekłym futrze. Zaszczekał basem, aby było groźniej, bo choć wysoki, cieniutki był bardzo, karmiony jedynie złością oraz biciem. 

Szczerząc zęby podbiegł do Bohatera, aby go schrupać. Kiedy był już obok, Bohater bez słowa schwytał go za podobny do wystrzępionego wachlarza ogon, podniósł i niby plastykową figurkę ustawił głową w przeciwnym kierunku. Stało się to tak niezmiernie szybko, że pies zgłupiał, a jego nogi wykonały polecenie, jakie wcześniej wydała mu głowa, więc podbiegi i ugryzł swego właściciela w chudą jak patyk nogę. 

Bo ten właściciel również wściekły też szedł, już przeciwko poletku. Wściekle odkopnął swego wściekłego psa i krzyknął do Bohatera tak nieładnie, że nie warto tego wiedzieć, bo i po co? Potem nazwał Bohatera następująco: 

– Ty mizeroto! 

Nazwa była obraźliwa, ale trafna. Bohater bowiem nie prezentował się imponująco. 

Następnie wściekły nazwał Bohatera jeszcze raz: – Ty szpagacie pierdolony! 

Ta nazwa była przykra i niesłuszna. Szpagat jest długim sznurkiem. Bohater nie był długi. Raczej stosunkowo krótki. Wściekły rozpędził się przy tym. Moim zdaniem w tym celu, aby gwałtownie wskoczyć na fiołki i konwalie, a jednocześnie uderzeniem z rozbiegu zdjąć Bohatera z taborecika, nadać mu stosowną prędkość i rozsmarować na murze budynku, pod oknem mojego mieszkania na wysokim parterze. 

Zamiar nie powiódł się. Niewątpliwie dlatego, że nie uzyskał akceptacji bohatera, który powziął inne postanowienie. Takie mianowicie, aby złapać wściekłego za biegnącą nogę, unieść w powietrze i lekko odrzucić na stos żelastwa wydobytego w tym dniu z poletka, a był tam już autobusowy wrak, przęsło kolejowego wiadukt oraz ciężkie, przegryzione przez Dzieci na pół kowadło, żeby wymienić tylko niektóre trochę większe rzeczy. Wykonując swe postanowienie Bohater nie zadał sobie trudu powstania z taborecika, co było trochę nie w porządku. Uważam bowiem, że bohaterowie powinni walczyć w pozycji pionowej, z podniesionym czołem oraz piersią wystawioną śmiało na ciosy. Łapać znienacka przeciwnika za ogon lub nogę potrafi każdy. Z drugiej jednak strony nie da się powiedzieć, żeby Bohater cofnął taborecik choćby o centymetr. Bohaterów można identyfikować na takiej właśnie podstawie: nie cofają się nawet o centymetr. Natomiast cofnięcie się od jednego do dziewięciu milimetrów nie przynosi im ujmy. 

Wściekły wycofał się niepostrzeżenie ze złomu czołgając się na brzuchu, jakby był swoim własnym wściekłym psem. Dopiero będąc na środku podwórka skrzyknął Dzieci. 

Wszystkie dwadzieścia milionów, choć Bohater twierdził potem skromnie, że było ich zaledwie dwa miliony, a nawet o siedemnaście osób mniej. 

Dzieci, nawet te mniejsze i codziennie bite przez wściekłego oraz posypywane piaskiem, zjawiły się solidarnie. Każde z tym, co było pod ręką: z deską, palikiem, rurą albo rurką, anteną telewizyjną, prętem budowlanym, cegłą, kawałkiem betonu lub także z kupionymi od Rosjan materiałami wybuchowymi. Zupełnie jak na filmach wideo. Jak tu i teraz. Jak w Kosmosie i w przyszłości, według utworów science–fiction. 

Stanęły, choć zwykle nie uznają dyscypliny, w karnych szeregach niby hufce dzielnych, honorowych rycerzy przed ostatnią rozprawą ze znienawidzonym wrogiem. Roziskrzone oczy maluchów, starszaków a także dyszących mordem czternastolatków twardo wpatrzyły się w figurkę Bohatera. 

Bohater powstał z taborecika. Wiedziałem, że tak uczyni. Nie byłoby rzeczą honorową walczyć na siedząco. Po prostu głupio i uwłaczałoby przeciwnikom. 

Jednym rzutem oka oceniłem szansę obydwu stron. Pomyślałem też, że bohaterowie pojawiają się rzadko, a znikają często. Ja natomiast muszę tu nadal mieszkać na parterze, przechodzić codziennie przez góry oraz doliny na podwórku oraz mijać watahy uzbrojonych w żelastwo i kamienie Dzieci. Wyprężyłem się więc w oknie, by wygłosić krótkie, żołnierskie przemówienie. Jak arcykapłan błogosławiący idących na śmierć. Wzruszony powiedziałem: 

– Wszystkie Dzieci mają prawo do wolności. Wolność Dzieci oznacza prawo do przemieniania świata według ich pragnień. Dzieci nie życzą sobie babskich ogródków z idiotycznymi kwiatkami! Ogródków takich nigdy już na podwórku naszym nie będzie! 

Naprzód Dzieci, do ostatecznego zwycięstwa! 

A kiedy szeregi Dzieci ruszyły, szepnąłem do Bohatera, bo znam życie: – Żegnaj. 

VI

Chociaż na ziemi, ale nie na podwórku szalała wiosna, Dzieci poszły na przeciwnika nie jak pierwsza ciepła burza lecz jak jesienna dmąca wichrem gradowa nawałnica. Taka, co zmiata po drodze stalowe bunkry, ciężkie czołgi i liście z drzew.

Dojdą w siedem sekund, pomyślałem. W sekundzie ósmej rozerwą samymi pazurkami kwiatowe poletko, a Bohatera rozetrą na suchy proch. W dziewiątej rozproszą wszystko na atomy. W sekundzie dziesiątej będzie po wszystkim! Kiedy opadnie kurz, a głosy bitwy ucichną, zobaczę przez okno dobrze znany, księżycowy krajobraz. 

Tymczasem rzeczy poszły inaczej. 

To znaczy od sekundy ósmej, bo od pierwszej do siódmej wszystko było tak, jak pomyślałem. W ósmej natomiast, kiedy idące w awangardzie Dzieci już prawie dotykały Bohatera swymi brudnymi łapkami oraz ciężkim uzbrojeniem przeciwpancernym. Bohater uniósł rozwarte dłonie na wysokość ramion. Zupełnie jakby się poddawał tchórzliwie. 

Potem pchnął lekko. 

Od tego lekkiego pchnięcia wywróciło się około siedmiu milionów Dzieci, jakby były nieważkimi figurkami z plastyku, a nie dzielnymi zwierzętami wściekłego chłopaka oraz jego czekoladowo wściekłego psa. Wywracanie bardzo było podobne do uginania się pod wiatrem wysokich, letnich traw. Najpierw padły na plecy te najbliżej Bohatera, potem następne i tak dalej. 

Bohater wyprostował ręce w bok i stał podobny do stracha na wróble, takiego niedużego zresztą. Pochylił się i znów pchnął. Każda z jego rąk również wywróciła siedem milionów. 

Trzy razy siedem daje dwadzieścia jeden. Z czego wynika, że Bohater przewrócił o jeden milion Dzieci więcej, niż ich było w ogóle. Piorunujące, zdecydowane zwycięstwo! 

Bohaterowie zawsze tak zwyciężają: zdecydowanie oraz stanowczo! 

– Niech żyje Bohater! – krzyknąłem przez okno. 

Dzieci są w tym podobne do dorosłych, że chętniej popierają silniejszych niż słabszych. 

Kilkoro, leżąc jeszcze w kurzu, podjęło moją inicjatywę. 

– Niech żyje! – wrzasnęły. 

Entuzjazm nie udzielił się reszcie. Dzieci mają swój honor i wiedzą, że kiedy duża grupa ludzi zabiera się, bo tak jest wygodniej, do bicia pojedynczego osobnika, to nie może on mieć szans. Dlatego zwycięstwo Bohatera nie było w porządku. Co innego, gdyby był Super, na przykład Batchildem lub Spiderchildem czyli Nietoperzo albo Pająkodzieckiem. A nie był. Nie posiadał nawet odpowiedniego stroju: obcisłego kombinezonu z elektronicznymi skrzydłami, czarnych rękawic po pachy i miotacza małych, bardziej dokuczliwych niż rozeźlone osy, bomb neutronowych. Przede wszystkim zaś nie posiadał maski na twarzy. Dlatego Dzieci krzykaczy popierających Bohatera wyrzuciły na zupełnie inne podwórko znajdujące się na półkuli południowej. Same zaś zwołały naradę. W jej wyniku najpierw zagrożono Bohaterowi gromkim, zbiorowym okrzykiem: – Jeszcze zobaczysz! Jeszcze oberwiesz! No, chodź cwaniaku! 

Bohaterowie jednak nie dają się judzić takimi chytrymi stówkami. Dzieci podjęły więc następującą uchwałę: 

– To wszystko nie jest możliwe! Żeby taki smarkacz! Ktoś mu pomaga: wiatr albo nawet Telewizja! Potrzebny jest sposób! 

Wśród zbiorowiska dwudziestu milionów Dzieci, nawet uszczuplonego przez wyekspediowanych na półkulę południową, zawsze znajdzie się takie, które czyta książki, więc zna starożytne obyczaje. I to jest całe nieszczęście. Gdyż jeden w okularach, co miał od tego męczącego czytania, zawołał: 

– Zobaczymy, czy popchnie kobietę!? 

Bo dawniej mężczyźni, nawet w wieku trzech lat, nigdy nie podnosili ręki na płeć niewieścią. 

Do przedostatecznej rozprawy z Bohaterem wydelegowano słodką, pięcioletnią kobietę z różową pyzatą buźką pomazaną proszkiem do robienia seledynowej lemoniady. Za skompromitowanie Bohatera to znaczy osłabienie jego woli, obiecano jej pół puszki orzeszków ziemnych solonych lub zdrowy wycisk. A to jest bardzo wiele. Myślę o orzeszkach, bo wycisk można dostać bez powodu. 

Kobietka szła powoli kołysząc się w biodrach jak kowboj, któremu opadają skórzane spodnie. Minęła Bohatera i z rozmachem wskoczyła na poletko kwietne, by je porządnie stratować. 

– Nieznośna z ciebie dama! – zauważył Bohater, Ale nie powstrzymywał przed dokonaniem dzieła zniszczenia. Bohaterowie są bardzo wyrozumiali wobec dam w każdym wieku. 

– Hurra! – wrzasnęło około dwudziestu milionów Dzieci, około, bo trzeba odjąć te, których do wspomnianej liczby w ogóle brakowało, a także odesłano na półkulę południową. Nadaremny był to krzyk i szkoda wysiłku włożonego w jego wykonanie. 

Dziewczynka bowiem nie deptała poletka lecz pracowicie miesiła stopkami powietrze nad powierzchnią załyżeczkowanej i zwidelcowanej ziemi. Albo była za lekka, gdyż marudziła przy jedzeniu, albo unosił ją w górę zielony gaz lemoniadowy, co wytworzył się w brzuszku po spożyciu proszku. 

– Niemniej – rzekł do mnie Bohater – musimy dać się jej wyżyć bo się jeszcze gorzej wścieknie. Dlatego zmuszony jestem prosić pana o wypożyczenie kompletu talerzy głębokich. Mogą być też płytkie. 

Żal mi się zrobiło zastawy, z której w dobrych czasach jadałem pierogi z jagodami a nawet szparagi z chrzanem. Emerytowi jednak wystarczy jedna cynowa miska do kartofli w mundurkach, plus szczypta soli oczywiście. Przyniosłem żądane naczynia. 

Spotkała mnie nagroda: kobietka włożyła tak wiele damskiej pasji w tłuczenie talerzy, że patrząc doznałem olbrzymiej przyjemności. Rzadko dziś bowiem obserwuje się przejawy tak naturalnych i mocnych uczuć. 

– Jesce! – poprosiła dziewczynka po stłuczeniu ostatniego. Bohater pochylił się, podniósł kilka ostrych skorup, zetknął ze sobą i podał kobietce nowy, calutki talerz bez jednej prawie rysy. Nie spodobało się Dzieciom, że bohaterowie wolą tworzyć aniżeli niszczyć. Przez zwarty tłum, ciągnący się aż do horyzontu, przeszedł groźny pomruk wielkiego niezadowolenia. 

– Będę musiał zrobić coś absolutnie głupiego – powiedział Bohater. – Niechże mi pan uprzejmie doradzi! 

Chciał pomocy, gdyż bohaterowie są w stanie zrobić wszystko prócz wymyślania choćby najzwyklejszych głupot. Chociaż miałem zaszczyt poznać w życiu całą głupotę dorosłych a do tego dysponowałem jeszcze własną, nie byłem w stanie na poczekaniu wypocić nic głupiego. Tak głupiego, by zdumieć tym Dzieci, wybornych w tej dziedzinie specjalistów. 

Na szczęście wybawił mnie chłopak z czekoladowym wściekłym psem. Krzyknął bowiem donośnie do Bohatera zza pleców niezliczonych Dzieci: – Udało ci się, szczeniaku! 

I teraz chodziło tylko o to, aby krzyknął jeszcze, że po raz trzeci Bohaterowi na pewno się nie uda! I krzyknął: 

– Ale teraz ci się już nie uda! 

Byłem zadowolony, bo łatwo jest ryzykować cudzym życiem, szczególnie bliżej nieznanych bohaterów. Nie pomyślałem, że każdy kiedyś przestaje zwyciężać. 

Sytuacja bez wyjścia. Gdyby Bohater twierdził, że znów wszystko pójdzie po jego myśli, byłby pyszałkiem. Jeśli by przyznał, iż zostanie pokonany, byłby tchórzem. Mógł powiedzieć, że nie wie, kto po trzecim starciu ostoi się jako zwycięzca. Wtedy zostałby uznany za tchórza i pyszałka jednocześnie. Milczał więc, patrząc smutno. 

To również był dobry powód do ostatniej bitwy. 

Wściekły na pierwszej linii ustawił malców i niewielkie dziewczynki, gdyż najmniejsze Dzieci najbardziej nie znają strachu. Potem wściekły wdrapał się na najwyższy zawleczony tu blok betonu, oskarżycielsko wskazał Bohatera brudnym palcem, i mocno powiedział na głos tak, jak dorośli, kiedy wzywają innych na wojnę: – To wróg! 

Następnie posłał przeciwko Bohaterowi swego psa. Za psem ruszyły szalone, zażarte Dzieci. 

Bohater był bardzo blady. 

Nabrał jednak powietrza do płuc i dmuchnął. Małe Dzieci uniosły się do góry i fruwały tam powolutku jak owocniki ostów oraz mleczy. Dmuch poderwał też wściekłego psa, wzniósł go pod niebo i zaniósł do wsi w Chinach Środkowych, gdzie go natychmiast zjedzono. 

Na Dzieci starsze Bohater zwyczajnie tupnął. Zadrżało jak diabli! Co tu dużo gadać: drgania skorupy ziemskiej powaliły wszystkich co do jednego. Prócz tej pięcioletniej kobietki. Ona nadal przebywała w powietrzu nad poletkiem i czekała na dalsze talerze do tłuczenia.

EPILOG

W kilka minut później całe podwórko, to jest dwadzieścia milionów Dzieci, według Bohatera tylko dwa miliony, a nawet o trzydziestkę mniej, skandowało głośno: – Bo – ha – ter! Bo – ha – ter!

Kiedy się znudziły tym wiwatowaniem, zażądały grzecznie, aby Bohater wyjawił tajemnicę swej siły, a to dlatego, żeby brać dobry przykład i szybko nauczyć się powalania dwudziestu milionów przeciwników trzema pchnięciami ramion albo zdecydowanym dmuchem oraz tupaniem. 

Bohater zgrabnie wskoczył na taborecik, dzięki czemu stał się widoczny ze wszystkich miejsc podwórka. Uciszył publiczność bohaterskim spojrzeniem i bez wdawania się w historyczne wstępy wyjaśnił: 

– Drodzy słuchacze. To sprawa ćwiczeń podczas zwyczajnej pracy. Na przykład podczas robienia poletka kwietnego. 

Nie zdążył nawet wytłumaczyć, że do tego, lub innego, pożytecznego zajęcia trzeba się twardo przypiąć, jak leśny kleszcz do skóry i uprawiać z wytrwałością mrówki, kiedy dwadzieścia milionów Dzieci niecierpliwie rzuciło się do roboty. 

Jeszcze nie zaszło wiosenne słońce, a już podwórko było zniwelowane do postaci równiutkiej płaszczyzny, skopane łyżkami, zagrabione widelcami i obsiane nasionami kwiatów. Dzieci są jak otaczający je świat: Kiedy świat kąsa, kąsają. I odwrotnie. 

– Tak czy owak – powiedziałem do Bohatera, który właśnie odniósł mi talerze – zostało dowiedzione, że poprzednio poletko zniszczyły Dzieci! 

– Jakże to zostało dowiedzione? – spytał ze zdziwieniem. – Czy zniszczono jakieś poletko na moich oczach? 

– Nie, boś dał bohaterski odpór! 

– Czy jednak zniszczono w mojej obecności, żebym się przekonał? 

– Nie. 

Nie musiał powtarzać rzeczy oczywistej dla niego, że Dzieci niczego nie niszczą. Dzieci bowiem nie są nierozumnym kataklizmem przyrody. 

– Lecz co będzie jutro? – spytałem pełen niejasnych przeczuć. 

– Jutro Dzieci będą dorosłe. 

Na pożegnanie, odchodził bowiem, wręczył mi prezent. Prostokątną szklaną skrzynkę wypełnioną igliwiem, patyczkami oraz ziemią. Było to terrarium. Uwijało się w nim pracowicie dwadzieścia milionów mrówek. Wiem, bo później policzyłem. 

– Zamiast Pierwszej Wiosennej Muchy – powiedział Bohater. 

– A także zamiast Drugiej oraz Trzeciej. Musiałem je wziąć, bo dorośli betonowali pewien ogród, gdzie mieszkały. W towarzystwie dwudziestu milionów mrówek nie będzie pan samotny. 

I dodał: 

– Bardzo mi pan pomógł. 

Bąknąłem, że niezbyt sobie przypominam. 

– Pożyczył mi pan talerze do tłuczenia. 

Zaczerwieniłem się. 

EPILOG II 

Zawsze są dwa epilogi. Jednego się nie zapisuje.

W moich żyłach płynie cmentarna próchnica. 

Na czole mam wypalone haniebne piętno świadka. 

Bohater był chyba Jankiem Muzykantem, bo w kieszeni jego bluzy tkwił flet prosty zwany dawniej fujarką. Przechodząc przystanął i uśmiechnął się do mnie, gdy stojąc w oknie usiłowałem zabić pierwszą wiosenną muchę. Napadła go wówczas wataha dzieci, które zajmują się niszczeniem. 

Mogłem wziąć siekierę z długim styliskiem, wyskoczyć przez okno i zabić te dzieci. 

Potem, gdyż były bardzo szybkie. Tymczasem potem przerobiłem tę krwawą historię w baśń o Bohaterze i nędznych kwiatkach. Tak jak kiedyś ślepol przerobił rzeź trojańską w epicki poemat. 

Bez takich przeróbek mielibyśmy cywilizację bez kultury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.