środa, 30 listopada 2022

O mentalności czarnego człowieka - obserwacje filozoficzne


„Dlaczego potrzebujesz słownika?” Języki pisane a języki mówione

Mój pierwszy wgląd w natuę języków afrykańskich zrodził się podczas rozmowy ze studentami w Nigerii na temat kokosa na drzewie. Jak powiesz, gdzie jest kokos – np. że jest mniej więcej w połowie wysokości drzewa? Nie możesz tego powiedzieć; wszystko, co można powiedzieć, to to, że „jest u góry!”. Tuż na górze? Nie; po prostu „u góry!”. Innymi słowy, brak stopniowania.

Kilka lat później w Nairobi dwie kobiety wyraziły zdziwienie, że mam słownik języka angielskiego. Czy angielski nie jest twoim językiem? Tak, powiedziałem; to mój jedyny język. Więc po co ci słownik? Były zdziwione, że potrzebuję słownika języka angielskiego, a ja byłem zdziwiony ich zdziwieniem. Powiedziałem, że zawsze są chwile, kiedy natrafisz na słowo, którego nie jesteś pewien, więc je sprawdzasz. Ale jeśli twoim językiem jest angielski, odpowiedzialyy, jak mogą istnieć słowa, których nie znasz? Co? Nikt nie zna wszystkich słów w swoim języku!

Ale znamy wszystkie słowa Kikuju; każdy Kikuju zna! Co? (jeszcze bardziej zaskoczony). W końcu do mnie dotarło: będąc całkowicie ustnym, ich język istniał tylko w umysłach jego użytkowników. Ale biorąc pod uwagę brak intelektualnej dociekliwości u czarnych i brak jakiegokolwiek zewnętrznego wkładu, ogólny rozmiar takiego języka pozostanie mniej więcej stały – i raczej w stagnacji. A ponieważ taki język istnieje tylko w umysłach jego użytkowników, muszą znać wszystkie jego słowa, bo jeśli ich nie znają, to gdzie indziej miałyby być? Z drugiej strony język pisany, istniejący częściowo w słowie pisanym, może wyrosnąć poza zdolność kogokolwiek do poznania go w całości.

Ważne konsekwencje

Ale jeśli rozmiar języka jest ograniczony, oznacza to, że liczba pojęć również będzie ograniczona, a zatem zarówno język, jak i myślenie ulegną zubożeniu. Języki afrykańskie były z konieczności wystarczające w swoim kontekście przedkolonialnym i są zubożone tylko w przeciwieństwie do języków zachodnich i w Afryce, która chce żyć jak Zachód – do czego, na dobre i na złe, z pewnością ona dąży. Chociaż opracowano wiele słowników między językami europejskimi i afrykańskimi, niewiele jest słowników wewnątrzafrykańskich, właśnie dlatego, że tubylcy ich nie potrzebują. (Kiedyś miałem słownik zulusko-zuluski – bardziej przypominający leksykon; był to mały format w miękkiej oprawie, liczący 252 strony).

Pojęcie precyzji

Moje zapytania o Zulu zaczęły się, gdy zadzwoniłem do Wydziału Języka Afrykańskiego na Uniwersytecie Witwatersrand i rozmawiałem z białym facetem. Zapytałem go, czy „precyzja” istniała w języku Zulusów przed kontaktem z Europą. „Och”, powiedział, „to bardzo eurocentryczne pytanie!” i odmówił odpowiedzi. Zadzwoniłem ponownie, rozmawiałem z innym białym, z identycznym skutkiem.

Zadzwoniłem więc do University of South Africa (UNISA), dużego uniwersytetu korespondencyjnego w Pretorii, i rozmawiałem z młodym czarnoskórym mężczyzną. Jaki był wpis Zulu dla „precyzji”. „Zrobić jakby linię prostą”, powiedział. Czy była to część rdzennego języka? Nie; to zostało dodane.

Podobnie jak z wieloma moimi doświadczeniami w Afryce, porozumieliśmy się bez problemów. Wyjaśniłem moje zainteresowanie językiem Zulu. Rozumiał to i uznał moje pytania za bardzo interesujące.

Natura bytów abstrakcyjnych

Zanim przejdziemy dalej, rozważmy naturę bytów abstrakcyjnych. Po pierwsze, są zazwyczaj niematerialne i nie mogą być postrzegane przez zmysły. Liczba siedem jest liczbą pierwszą; tej pierwszości jednak nie można zobaczyć, poczuć ani usłyszeć; można to dostrzec tylko umysłem. Ponadto byty abstrakcyjne to często rzeczy, które nie istnieją. „Co by się stało, gdyby wszyscy wszędzie wyrzucali śmieci?” odnosi się do czegoś, co może się wydarzyć, ale miejmy nadzieję, że się nie wydarzy. Niemniej jednak możemy o tym pomyśleć.

Wszystko, co obserwujemy, dzieje się w czasie i wszystko, co widzimy, istnieje w przestrzeni; jednak nie postrzegamy czasu zmysłami, lecz tylko umysłem. Precyzja jest również czymś abstrakcyjnym; chociaż możemy zobaczyć i dotknąć rzeczy wykonanych z precyzją, sama precyzja może być uchwycona tylko przez umysł.

Nabywanie abstrakcyjnych pojęć wymaga samoświadomości

Jak przyswajamy abstrakcyjne pojęcia? Czy wystarczy np. zrobić coś z precyzją, żeby mieć o tym pojęcie? Afrykanie wykonują doskonałe rzeźby, wykonane z precyzją. Dlaczego więc to słowo nie występuje w ich języku? Cóż, aby mieć pojęcie precyzji, musimy nie tylko zajmować się precyzją, ale musimy uświadomić sobie, że coś takiego istnieje, a następnie nadać mu nazwę.

Jak np. przyswajamy sobie takie pojęcia, jak wiara i wątpliwość? Wszyscy mamy przekonania; mają je nawet zwierzęta. Kiedy pies macha ogonem, słysząc kroki swojego pana, wierzy, że nadchodzi. Ale nie ma pojęcia wiary, ponieważ nie ma świadomości, że ma to przekonanie, a więc nie ma świadomości przekonania per se; krótko mówiąc, nie ma samoświadomości.

Szczur przyzwyczajony do oczekiwania na jedzenie po naciśnięciu przycisku, który potem stwierdzi, że czasem to nie działa, zacznie wątpić, czy naciśnięcie przycisku przyniesie jedzenie; ale nie ma koncepcji "wątpliwość", ponieważ brakuje mu samoświadomości potrzebnej do uświadomienia sobie stanu umysłu, który nazywamy wątpliwością.

Koncepcja obiecywania w Zulu: „Spróbuję”

Po przedyskutowaniu „precyzji” (z czarnym facetem z UNISA) zapewnił mnie, że inaczej jest w przypadku „obietnicy”. Hmmm? A „zobowiazanie”? Sprawdziliśmy to. Odpowiadające hasło Zulu oznacza „jakby związać sobie nogi”. Nie, powiedział; to zostało dodane. Ale jeśli Zulu nie zawierało pojęcia zobowiązania, jak mogło zawierać pojęcie obietnicy, skoro obietnica jest po prostu ustnym zobowiązaniem? Dla niego było to doświadczenie „zajarzenia”. Zainteresowałem się tym, powiedziałem, ponieważ Afrykanie tak często nie dotrzymują obietnic i nigdy nie przepraszają – jakby to nie było takiej potrzeby.

Tak, powiedział; w rzeczywistości zuluskie słowo oznaczające obietnicę – isithembiso – nie jest właściwym słowem. Kiedy czarnoskóry „obiecuje”, ma na myśli „może to zrobię, a może nie”. Powiedziałem jednak, że takie obiecywanie jest bezsensowne, ponieważ raison d'être polega na tym, by obietnica wiązała się z działaniem. Kiedy ktoś nie jest pewien, czy może coś zrobić, powie: „Spróbuję, ale nie mogę obiecać”. Powiedział, że słyszał, jak biali tak mówili, i do tej pory nigdy tego nie rozumiał. Innymi słowy, jak trafnie podsumował to młody rumuński przyjaciel, kiedy czarnoskóry „obiecuje”, ma na myśli „spróbuję”!

Problem tutaj wyraźnie nie jest językowy. Gdyby tak było, czarni już dawno nauczyliby się właściwego znaczenia; nie może też być przypadkiem, że dokładnie ten sam „problem” występuje w Nigerii, Kenii i Papui-Nowej Gwinei. O wiele bardziej prawdopodobne jest to, że brakuje im samego pojęcia, a zatem nie mogą nadać temu słowu jego właściwego znaczenia. A to prawie na pewno odzwierciedla niezdolność intelektualną.

FW de Klerk odnosi się do tego właśnie problemu

W swojej książce The Last Trek (1998) ostatni biały prezydent Republiki Południowej Afryki, FW de Klerk, dobitnie wspomina o konsekwentnym niedotrzymywaniu przez AKN uroczystych zobowiązań i porozumień. Odnosząc się do przemówienia wygłoszonego podczas negocjacji przed 1994 r., mówi:

… Mandela był zimno wściekły z powodu mojego ostrego ataku na AKN za nieprzestrzeganie przez niego umów, i nalegał na drugą turę, aby zabrać głos. Jego przemówienie, nazwane przez prasę tyradą, było jednym z najbardziej zaciekłych osobistych ataków na przeciwnika politycznego, jakie większość obecnych … kiedykolwiek słyszała. Oskarżył mnie o to, że jestem szefem nielegalnego, zdyskredytowanego reżimu mniejszościowego i że nie jestem w stanie utrzymać norm moralnych… podkreślenie dodane].

Mandela odpowiada w typowy afrykański sposób: BDO i arogancja

Zauważmy, jak powyższe ilustruje jawny brak zrozumienia samej koncepcji zobowiązania i towarzyszących mu zobowiązań. Mandela zachowuje się tak, jakby nie zdawał sobie sprawy, że w ogóle zawarł jakieś umowy i nie wykazuje żadnych oznak zrozumienia ich znaczenia. Nigdy jednak nie zaprzecza, że ​​takie umowy zostały zawarte, ani nie twierdzi, że były (w jakiś sposób) dotrzymywane; wszystko to jest nieważne. Ani też – oczywiście – nie przyznaje się, że ich nie zachował. Zamiast tego atakuje, pokazując, że najlepszą obroną jest atak (BDO -the best defense is an offence)

Nieumiarkowany wybuch Mandeli ilustruje arogancję czarnej elity: Jestem ważną osobą i nie wolno mnie krytykować! Jeśli taka jest postawa akademickich tyranów w zaściankowych afrykańskich uniwersytetach, to czego można się spodziewać po człowieku, o którym mówi się, że pochodzi z królewskiego rodu, który ma zostać prezydentem najpotężniejszego kraju w Afryce? Wreszcie – i zgodnie z formą (i jako następstwo BDO) – Mandela oskarża De Klerka właśnie o to, czego on sam wydaje się winny, a mianowicie o „niezdolność do przestrzegania norm moralnych”!

„Dobry-policjant-zły-gliniarz”: psychologiczna przebiegłość czarnych

Następnego dnia Mandela zachowuje się tak, jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło. Zamiast tego, jak dzieci ze swoim zmiennym temperamentem i krótką pamięcią, Mandela [zaczął] ponownie przyjmować pojednawczy ton. Przedstawił swój atak na mnie jako coś, co trzeba było powiedzieć, ale w końcu już było po wszystkim. Następnego ranka on i Ramaphosa w szczególny sposób przeszli przez korytarz, aby uścisnąć mi dłoń (s. 224), ilustrując, jak sądzę, nie wielkoduszność, ale przede wszystkim brak prawdziwego gniewu, a zamiast tego typowo przebiegłą czarną manipulację psychologiczną przez udawany gniew. Podejrzewam, że ta rutyna „ciepła i zimna” ma (instynktownie) na celu zmylić przeciwnika, trochę jak technika dobry glina-zły glina, sprawiając, że „ofiara” jest żałośnie wdzięczna za każde zachowanie, nawet choć trochę rozsądne.

Tworzenie abstrakcyjnego betonu

Zwróć uwagę na ogromne znaczenie Zulusowskiej definicji „obowiązku” — jak gdyby krępowanie sobie nóg. Zobowiązanie cię wiąże, ale robi to moralnie, a nie fizycznie. Jest abstrakcyjne: nie można go zobaczyć, usłyszeć ani dotknąć – i oczywiście właśnie dlatego nie ma takiego słowa w języku zuluskim. Co więc zrobili autorzy słownika? Wzięli abstrakcyjną koncepcję i uczynili ją konkretną: stopy, lina i wiązanie są namacalne i obserwowalne – a zatem rzeczy, które (wszyscy) czarni (w pełni) zrozumieją, dokładnie tak, jak nie (wszyscy) zrozumieją, czym jest obowiązek. Fakt, że musieli to zdefiniować w ten sposób, jest zatem sam w sobie przekonującym dowodem na moją tezę, że w myśleniu Zulusów brakuje abstrakcyjnych pojęć, a pośrednio na moje twierdzenie, że czarni nie mają zdolności do abstrakcyjnego myślenia.

Kobieta pracująca z dziećmi upośledzonymi w stopniu głębokim wspomniała bez żadnej zachęty, że myślenie tych dzieci jest niezwykle „namacalne”: aby coś zrozumieć, trzeba to zobaczyć i dotknąć – innymi słowy, to musi być obecne dla ich zmysłów – czyli że nie są w stanie myśleć o rzeczach, które nie istnieją.

Ale jeśli te dzieci z ilorazem inteligencji równym 50 są mniej zdolne do abstrakcyjnego myślenia niż dzieci z ilorazem inteligencji równym (powiedzmy) 70, to wynika z tego, że te drugie byłyby mniej zdolne niż dzieci z ilorazem inteligencji równym 100; itd. A ponieważ koncepcje czasu i przyszłości należą do najbardziej abstrakcyjnych, ludzie o niższym IQ będą mieli mniejsze pojęcie o przyszłości niż ci o wyższym IQ, i że musi istnieć znacząca korelacja między IQ a zdolnością do zrozumienia natury czasu i przyszłości. Stąd, jeśli czarni mają niższe średnie IQ niż biali, wynikałoby z tego, że mają mniejsze zrozumienie czasu i przyszłości.

Czarni i czas

Moje myślenie o tym zaczęło się w 1998 roku. Kiedy wjeżdżałem do garażu (za moim budynkiem mieszkalnym), kilku frankofońskich Afrykanów podjechało i zatrzymało się tuż przed moim garażem. „Hej”, powiedziałem, „nie możesz tu zaparkować!” W pełni po przyjacielsku i z szacunkiem zapytali: „Och, czy wyjeżdżasz [teraz]?” „Nie”, powiedziałem, „ale” (stwierdzając to, co można by pomyśleć, że jest całkowicie oczywiste) „Mogę później”. „Zaparkujcie tam” – i tak zrobili.

Chodzi o to, że ich myślenie wydawało się obejmować tylko tu i teraz: jeśli wyjeżdżasz [teraz], rozumiemy; ale poza tym, w czym problem? Miałem kolejne takie spotkania i zawsze kluczowe pytanie brzmiało: „Wyjeżdżasz [teraz]?”

Przyszłość, czas i przestrzeń to samo słowo w języku zuluskim

Przyszłość nie istnieje; będzie istnieć, ale teraz nie istnieje. Ludzie, którzy mają trudności z myśleniem o rzeczach, które nie istnieją, będą ipso facto mieli trudności z myśleniem o przyszłości.

Wygląda na to, że zuluskie hasło oznaczające przyszłość – isikhati – jest tym samym słowem, co słowo oznaczające czas, a także słowo oznaczające przestrzeń. Innymi słowy, żadna z tych koncepcji nie istnieje w myśli Zulusów, koniec kropka. Wydaje się również, że nie ma słowa na określenie przeszłości – czyli czasu poprzedzającego teraźniejszość. Nie powinno to dziwić, skoro przeszłość już nie istnieje, tak jak nie ma jeszcze przyszłości. Dlatego ludzie, którzy mają trudności z myśleniem o rzeczach, które nie istnieją, będą mieli trudności z myśleniem zarówno o przeszłości, jak i przyszłości. Ma to oczywisty wpływ na takie rzeczy, jak wdzięczność i lojalność – które są zauważalnie rzadkie u czarnych.

Czytelnik może się zastanawiać, dlaczego zauważenie tych rzeczy zajęło mi ponad dwadzieścia lat. Krótko mówiąc, myślę, że dzieje się tak dlatego, że nasze założenia dotyczące czasu są tak ugruntowane, że nawet nie jesteśmy świadomi ich posiadania, a więc równie nieświadomi tego, że ktoś może ich nie mieć. W związku z tym ta możliwość po prostu nie jest na naszym radarze – i oczywiście nie widzimy jej nawet wtedy, gdy patrzy nam w twarz.

Metafizyczny argument dotyczący czasu

Wyobraźmy sobie wszechświat jako absolutną pustkę nie zawierającą ani jednej cząstki materii, w której zatem nic się nigdy nie wydarzyło i w której nie byłoby żadnych zmian (ponieważ nie było nic do zmiany). W takim wszechświecie (to oczywiste) nie byłoby czasu, ponieważ czas wymaga zmiany.

Rozważmy teraz tradycyjne społeczeństwo afrykańskie, jakie istniało przez tysiąclecia przed jakimkolwiek kontaktem z zewnątrz. Zasadniczo było ono statyczne: na poziomie makro niewiele się wydarzyło, jeśli w ogóle, i było niewiele, jeśli w ogóle, zmian. Gość powracający po setkach lat prawie nie zauważyłby różnicy: nawyki, zwyczaje, jedzenie, ubiór, lekarstwa, język, (brak) technologii, nauka i literatura byłyby takie same. Jeśli chodzi o rozwój człowieka, byłaby pustka.

Ale jeśli brak zmian oznacza brak upływu czasu, to w takim stopniu, w jakim społeczeństwo afrykańskie pozostawało statyczne, można by uczciwie powiedzieć, że w rzeczywistości nie było ani przeszłości, ani przyszłości. Bez prawdziwej historii i bez powodu, by przewidywać przyszłość, takie koncepcje miałyby niewielkie lub żadne poparcie, a zatem byłoby mało prawdopodobne, aby pojawiły się w ich umysłowym repertuarze. Jak to jest nadal w większości przypadków, byłoby tylko tu i teraz.

Gdzie czarni zwracają uwagę na czas

Co ciekawe, są obszary, w których czarni zauważają czas. Widzą uprawę, sadzenie, rośnięcie a następnie zbieranie; widzą rodzące się dzieci, ktore starzeją się i umierają; i planują swoje pogrzeby, ponieważ śmierć jest pewna, a zły stan zdrowia to tylko ryzyko. (Hasła zuluskie oznaczające „ryzyko” oznaczają „niebezpieczeństwo” i „śliską powierzchnię”). Ponadto śmierć jest konkretna i obserwowalna. Krótko mówiąc, czarni mają tendencję do bycia świadomymi czasu, kiedy przejawia się on w konkretnych, obserwowalnych obiektach i zdarzeniach.

Matematyka i geometria: problem dla Murzynów z RPA i Ameryki

Cytat z artykułu opisującego problemy, jakie czarnoskórzy z RPA mają z matematyką („Finding New Languages ​​for Maths and Science”, The Star [Johannesburg]; 24 lipca 2002, s. 8): 

 [Xhosa] to język, w którym wielokąt i płaszczyzna mają tę samą definicję; … gdzie pojęcia takie jak trójkąt, czworokąt, pięciokąt, sześciokąt są zdefiniowane tylko jednym słowem.

Innymi słowy, jest to język, w którym te pojęcia po prostu nie istnieją. W Ameryce mówi się, że czarni mają „tendencję do przybliżania przestrzeni, liczb i czasu, zamiast dążyć do całkowitej dokładności”. Innymi słowy, są też słabi z matematyki. Zwróć uwagę na identyczny triumwirat abstrakcyjnych pojęć – przestrzeni, liczb i czasu – z których żadnego nie można zobaczyć, usłyszeć ani dotknąć. Czy to przypadek, że właśnie z tymi pojęciami czarni – wszędzie – wydają się mieć takie trudności?

Nawiasem mówiąc, zuluskie hasło „liczba” – ningi – oznacza liczne, co nie jest tożsame z pojęciem liczby. Jest zatem jasne, że w Zulu nie ma pojęcia liczby.

Konserwacja

Białe rządy w RPA skończyły się w 1994 roku. Mniej więcej dziesięć lat później zaczęły się przerwy w dostawie prądu, które obecnie (2007) osiągnęły rozmiary kryzysu. Część problemu polega na tym, że rząd nie zbudował więcej elektrowni, mimo że został o konieczności tego wyraźnie poinformowany w 1999 roku. Mówiąc bardziej ogólnie, jest to awaria istniejących elektrowni z powodu braku konserwacji. Konserwacja jest zorientowana na przyszłość, a hasło Zulusów to ondla, co oznacza: „1. Odżywiają, tylne; wychować; 2. Miej oko na; obserwuj (swoje plony)”.

Krótko mówiąc, w myśli Zulusów nie ma czegoś takiego jak konserwacja i trudno byłoby argumentować, że brak tego pojęcia nie ma nic wspólnego z faktem, że w całej Afryce wyrażenie „nic nie działa” jest tylko przesadą.

Motywacja i ambicja

Artykuł w The New York Times („Schools Plan to Pay Cash for Marks”, Jennifer Medina, 19 czerwca 2007) ujawnia, że ​​Nowy Jork rozważa plan (już wdrożony) mający na celu skłonienie czarnych do „dobrych wyników w standardowych testach i stawiania się na zajęcia”, dzięki któremu mogliby „zarobić nawet 500 dolarów rocznie”. Dorośli byliby nagradzani za „utrzymywanie pracy na pełny etat… posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego… i uczestnictwo w konferencjach rodziców i nauczycieli”. Studenci otrzymywaliby wynagrodzenie za dobre wyniki na testach, a czasem tylko za ich zdawanie, a także za regularne uczęszczanie na zajęcia i każdą przeczytaną książkę.

Wyraźna implikacja jest taka, że ​​czarni nie są zbytnio zmotywowani. Motywacja polega na myśleniu o przyszłości, a więc o rzeczach, które nie istnieją. Biorąc pod uwagę braki Czarnych w tym względzie, nie jest zaskakujące, że ich tak brakuje, a konieczność ich motywowania jest kolejnym dowodem na to.

Wpis Zulu dla „motywować” to banga, pod którym znajduję „1. Sprawiać, powodować, wytwarzać coś nieprzyjemnego; …sprawiać kłopoty…. 2. Spór o roszczenie; … walka o spadek; … 3. Udaj się, celuj, podróżuj w kierunku …:”. Ale kiedy pytam czarnych, co oznacza banga, nie mają pojęcia, co mówi mi, że cokolwiek to znaczy, nie oznacza motywacji. Najwyraźniej jest to definicja zastępcza – wybór „najbliższego” słowa zuluskiego – w przeciwieństwie do definicji skonstruowanej („jakby skrępować sobie stopy”).

W rzeczywistości żadne słowo w języku zuluskim nie może odnosić się do motywacji z tego prostego powodu, że w języku zuluskim nie ma takiego pojęcia; a jeśli nie ma takiego pojęcia, nie może istnieć słowo określające „to” – właśnie dlatego, że w Zulu nie ma „tego”. Stąd potrzeba nakłaniania czarnych do zachowywania się tak, jakby byli zmotywowani.

Wpis dla „ambicji” to langazela, co oznacza po prostu „pragnienie” lub „tęsknotę”. Porównaj to ze słownikiem Encarta: „pragnienie sukcesu: silne poczucie chęci odniesienia sukcesu w życiu i osiągnięcia wielkich rzeczy” [w przyszłości], co jest dobrym opisem tego, czego dokładnie brakuje czarnym.

Ewolucyjne wyjaśnienie

Jednym z wyjaśnień tego braku abstrakcyjnego myślenia, w tym zmniejszonego rozumienia czasu, jest to, że czarni ewoluowali w klimacie, w którym mogli żyć z dnia na dzień bez konieczności myślenia z wyprzedzeniem; nigdy nie rozwinęli zdolności myślenia o rzeczach, które nie istniały, bo nie było takiej potrzeby. Z drugiej strony biali ewoluowali w warunkach, w których musieli rozwinąć tę umiejętność – na przykład zastanawiając się, co by się stało, gdyby nie zbudowali mocnych domów i nie zgromadzili wystarczającej ilości paliwa i żywności na zimę – bo inaczej po prostu by nie przeżyli.

Moralny bezwstyd

Ten sam artykuł w New York Times wspomina Darwina Davisa z „Ligi Miejskiej” jako „przestrogę, że… oferowane pieniądze [pamiętaj, to jest za uczęszczanie na zajęcia] były stosunkowo marne… zastanawiałem się… ile testów uczniowie będą musieli zrobić by mieć na zakup najnowszej gry wideo!

Zamiast zawstydzić się potrzebą takiego planu, narzeka, że ​​to za mało! Jeśli nie zdaje sobie sprawy z tego, jak obrzydliwa jest jego uwaga, jest moralnie otępiały. Mimo to nadal spodziewałbyś się, że będzie wiedział, że większość ludzi uzna to za obraźliwe. W rzeczywistości jednak właśnie w ten sposób czarni często „rozumieją” moralność – jako to, co inni im mówią lub czego od nich oczekują. Jednak dla wielu czarnych nawet ta zewnętrzna moralność nie przyjęła się – co ma sens, ponieważ ta „moralność” jest zależna od egzekutorów, a ponieważ ci zniknęli, nie pozostało nic, ani zinternalizowana moralność („prawdziwa” ) ani przymus z zewnętrz. Jednym z rezultatów jest moralna ślepota.

MAKSYMALNE Okrucieństwo DOWÓD CZARNEJ MORALNEJ ŚLEPOTY

Drwiny, kpiny i śmiechy z agonii i śmierci

W recenzji książki Driving South (David Robbins [Johannesburg: Southern Books], 1993) „Pracownik socjalny z Cape widzi tendencję do upajania się przemocą…

„To jak kult, który objął wielu ludzi, którzy poza tym wydawali się normalni. Młodzi ludzie w szczególności. Przy najmniejszej prowokacji [uwaga: zmienność czarnych emocji] budzi się w nich żądza krwi. A potem chcą zobaczyć śmierć, szydzą i drwią z cierpienia, które się z tym wiąże, zwłaszcza z cierpienia powolnej i bolesnej śmierci”. [Recenzja znajduje się w The Citizen, 12 lipca 1993, s. 6.]

Autor listu opisuje ‘necklacing’ (The Citizen; „SA's New Nazis”, 10 sierpnia 1993, s. 18):

„Opona napełniona benzyną zakleszczyła się na twoich ramionach, a zapalniczka znajduje się w zasięgu ręki. Masz połamane palce, igły wbite w nos i jesteś torturowany, dopóki sam nie włożysz zapalniczki do benzyny.

W maju 2008 r. w czarnych miasteczkach Johannesburga wybuchł chaos i morderstwa. Nagłówek brzmiał: „PŁOMIENIE NIENAWIŚCI: Miejscowy Reiger Park śmieje się po „necklacingu”:

Jedna pulchna kobieta w robionej na drutach czapeczce i w kombinezonie nie mogła powstrzymać śmiechu, wskazując na barbarzyńską scenę i relacjonując wydarzenia miejscowym. [The Star, 19 maja 2008, s. 1.]

To wszystko jest tak niewymownie podłe i odrażające, że ludzki mózg wzdraga się przed taką deprawacją. To nie tylko brak ludzkiej empatii, ale pozytywne czerpanie przyjemności z ludzkiego cierpienia, tym bardziej, gdy jest ono „powolne i bolesne”. Czy możesz uwierzyć – drwić, kpić i śmiać się z tego?

Rwanda: „Ekstaza zabijania poza moim zasięgiem”

Z Chicago Tribune („Zabójcy Hutu tańczyli we krwi ofiar, pokaz kaset wideo”, 14 września 1995, s. 8, sek. 1) to od śledczego ONZ Alaina Siggsa dotyczącego masakry Tutsi w Rwandzie w 1994 r.: „Ekstaza zabijania, żądza krwi; to jest najstraszniejsza myśl. To jest poza moją możliwością pojmowania” (podkreślenie dodane); i nie ma powodu sądzić, że byli to „nienormalni” Afrykanie. Jako kolejny dowód ich braku świadomości moralnej, mordercy nagrali swoje zbrodnie na wideo, „najwyraźniej chcąc utrwalić swoje czyny dla potomności”. To naprawdę aż trudno uwierzyć. W przeciwieństwie do (np.) nazistowskich zbrodniarzy wojennych, którzy starali się ukryć swoje czyny, wskazując, że przynajmniej zdawali sobie sprawę z tego, co pomyślą inni, nawet tego murzynom brakowało.

Przypadek Amy Biehl: „Śmianie się z kobiety jęczącej z bólu, coś czego racjonalny umysł nie potrafi wytłumaczyć”

Poniższy fragment, zaczerpnięty z książki emerytowanego prawnika z RPA, Rexa van Schalkwyk, opisuje niezwykle zgodne zachowanie (One Miracle Is Not Enough [Johannesburg: Bellwether Publishers], 1998 (s. 188-89):

… Amy Biehl, amerykańska stypendystka Fulbrighta brutalnie zamordowana w Guguletu [niedaleko Kapsztadu] – za to, że była biała, kiedy chciała tylko pomóc w przejściu do demokracji – zostanie zapamiętana z powodu tragicznej ironii swojej śmierci. …niemożliwe jest wyjaśnienie w sposób przystępny dla racjonalnego umysłu tego fragmentu protokołu z procesu…: „Zwolennicy trzech mężczyzn oskarżonych o zabójstwo… [jej] wybuchnęli śmiechem na sali publicznej Sądu Najwyższego dzisiaj, kiedy świadek opowiedział, jak maltretowana kobieta jęknęła z bólu” [The Star, 25.11.1993; moje podkreślenie].

Te incydenty – i wywołane przez nie reakcje, .. dodatkowo potwierdzają moje twierdzenie, że czarnym brakuje świadomości moralnej.

z książki RACISM, GUILT, SELF-HATRED AND SELF-DECEIT
Gedaliah Braun

O klasyku rosyjskiej poezji Fiodorze Tiutczewie

 Nikt nie odgadnie, nikt nie zbada,

Z jakim się echem słowo spotka...

Twórczość Fiodora Tiutczewa (1803–1873), rosyjskiego poety i dyplomaty jest od lat niewyczerpanym źródłem inspiracji i obiektem zainteresowania badaczy. Jak zauważa Walery Briusow: „Do poezji Tiutczewa można podchodzić z trzech punktów widzenia: można zwracać uwagę na wyrażanie w niej myśli, można starać się o odkrycie jej zawartości filozoficznej, można w końcu zatrzymać się na czysto artystycznych zaletach. Ze wszystkich trzech punktów widzenia poezja Tiutczewa zasługuje na ogromną uwagę”2. Do zainteresowania spuścizną literacką rosyjskiego klasyka przyczyniła się niewątpliwie zarówno wartość artystyczno-filozoficzna jego dzieł, jak i osobowość samego twórcy.

Lata życia wielkiego poety, myśliciela i dyplomaty przypadają na niezwykle interesujący okres w historii i literaturze Rosji, spinając żywą klamrą epoki romantyzmu i realizmu. Pisarz przyszedł na świat na początku XIX wieku, kiedy w Rosji żywe były jeszcze prądy oświeceniowe i sentymentalne. Pierwsze, wczesne próby literackie Tiutczewa oddają ducha tamtego okresu. Kolejny etap jego twórczości (lata 1820–1844) pokrywał się z epoką romantyzmu. Następny okres pracy twórczej trwał od końca lat czterdziestych XIX wieku do śmierci poety, a więc pokrywał się z epoką realizmu, kiedy rosyjska literatura i krytyka literacka rozwijały się szczególnie silnie i szybko. Z jednej strony był więc Tiutczew przedstawicielem pokolenia o kilka lat młodszego od Aleksandra Puszkina i dekabrystów, z drugiej zaś działał w tym samym okresie, co Iwan Turgieniew, Iwan Gonczarow, Afanasij Fet, Mikołaj Niekrasow, Lew Tołstoj, Fiodor Dostojewski. Postać Fiodora Tiutczewa zajmuje w literaturze rosyjskiej miejsce z wielu powodów szczególne. Ten rosyjski dyplomata, który spędził dwadzieścia dwa lata poza Rosją, głównie w Monachium i Turynie, który tak mocno pogrążony był w kulturze zachodniej dzięki swej pracy oraz życiu rodzinnemu3, pisał głównie po rosyjsku i żywo reagował na wszystko, co z Rosją związane. Droga twórcza poety rozpoczęła się stosunkowo wcześnie, ponieważ już w wieku dwunastu lat Tiutczew napisał odę На новый 1816 год. W roku 1819 Towarzystwo Miłośników Literatury Rosyjskiej4, doceniając talent młodego poety, opublikowało w swoich „Pracach” wolny przekład Послания Горация к Меценату. W 1836 roku za namową przyjaciół Tiutczew oddał do publikacji dwadzieścia cztery utwory liryczne, które pojawiły się w redagowanym przez Puszkina czasopiśmie „Sowriemiennik” jako Wiersze przysłane z Niemiec5.

Utwory te były podpisane jedynie inicjałami i tylko mały krąg przyjaciół Tiutczewa i literatów wiedział, kto jest ich autorem. Właściwy, naszym zdaniem, debiut poety przypada dopiero na 1854 rok. Wtedy to został opublikowany pierwszy tom wierszy autora Uranii (w charakterze załącznika do „Sowriemiennika”). Stało się to dzięki zabiegom Iwana Turgieniewa, ponieważ sam Tiutczew nie przywiązywał większej wagi do losów swoich utworów.

Przez długi czas był więc nieznany szerokiej publiczności jako poeta i w pamięci wielu współczesnych zapisał się głównie jako błyskotliwy salonowiec oraz autor artykułów politycznych. Spuścizna literacka Tiutczewa jest stosunkowo niewielka, składa się z jednego tomu wierszy, kilku traktatów historiozoficznych i korespondencji. Jednak mistrzostwo dzieł, oryginalność obrazów poetyckich i olbrzymi ładunek myśli zawarty w tej poezji pozwala zaliczyć Tiutczewa do koryfeuszy rosyjskiej literatury, takich jak Aleksander Puszkin, Michaił Lermontow czy Lew Tołstoj. Jak już wcześniej wspomnieliśmy, o poezji Tiutczewa początkowo wiedział jedynie wąski krąg literatów i bliskich poety. Kunszt jego poezji wysoko cenił Aleksander Puszkin i jego otoczenie, a nieco później Mikołaj Niekrasow i Iwan Aksakow, którzy jako pierwsi podjęli się próby analizy liryki Tiutczewa6. Jednak lata 60-te i 70-te XIX wieku, gdy zaznaczyła się dominacja prozy i realizmu w literaturze, na ogół nie były sprzyjające dla odbioru twórczości Tiutczewa.

Dopiero rosyjscy symboliści, którzy uważali tego dziewiętnastowiecznego twórcę za jednego ze swych prekursorów, naprawdę odkryli wielką poezję Tiutczewa i przyczynili się do jej popularyzacji. Szczególnie interesująca interpretacja jego poezji filozoficznej wyszła spod pióra Włodzimierza Sołowjowa, który poddał analizie Tiutczewowską wizję przyrody i świata oraz główne motywy jego poezji7. O poecie pisali także Walery Briusow i Wiaczesław Iwanow8. Krytycy epoki postrzegali Tiutczewa przede wszystkim jako mistyka, poetę, którego dręczyły problemy egzystencji człowieka, metafizyczne zagadnienia duszy i tragiczna wizja miłości.

Poezja rosyjskiego klasyka jest oczywiście znana także w Polsce. Przekład pierwszego wiersza Fala i myśl, dokonany przez Leo Belmonta, pojawił się w 1900 roku33. Polską recepcję twórczości Tiutczewa można podzielić na kilka okresów, zróżnicowanych pod kątem zainteresowania czytelników i badaczy.

Pierwszy okres przypada na lata przed drugą wojną światową. Po ukazaniu się pierwszego przekładu przez kilkanaście lat nie pojawił się żaden nowy utwór ani praca krytycznoliteracka na temat tego poety. Sytuacja zmieniła się w latach dwudziestych XX wieku. Zainteresowanie twórców Młodej Polski i dwudziestolecia międzywojennego dorobkiem artystycznym rosyjskich symbolistów zaowocowało zwróceniem uwagi na tego, którego rosyjscy twórcy uważali za jednego ze swoich prekursorów – Tiutczewa. W 1917 roku Miriam (Zenon Przesmycki) przetłumaczył i opublikował trzy wiersze rosyjskiego klasyka.

Z kolei w 1922 roku Aleksander Brückner zamieścił w Historii literatury rosyjskiej omówienie liryki autora Pożarów i notę biograficzną o nim34. Jednak, jak zauważa Ryszard Łużny, za najbardziej znaczący w tym okresie uznać należy odczyt wygłoszony w 1923 roku przez Karola Wiktora Zawodzińskiego – nader dociekliwego znawcę poezji rosyjskiej. Prelekcja poświęcona Tiutczewowi i wygłoszona w pięćdziesięciolecie śmierci poety została później (w 1926 roku) opublikowana w „Przeglądzie Współczesnym” i wydana jako oddzielna broszura35.

Karol Zawodziński kreśli w swej pracy krótką biografię poety, podkreśla jego związki z klasykami i romantykami niemieckimi: Goethem, Heinem, Schellingiem; wyprowadza „rodowód poetycki” Tiutczewa z niemieckiej szkoły poetów. Zajmuje się również analizą jego wierszy, dzieląc je na dwie grupy: utwory o charakterze politycznym i pozostałe. Badacz surowo ocenia polityczną, prorządową i procarską postawę poety. Uważa, że wiersze o charakterze politycznym nie dorównują pod względem artystycznym tym, które poruszają tematy filozoficzne. Dużo miejsca poświęca Zawodziński omówieniu stylistyki i kompozycji wierszy. Mówi o nowatorstwie autora, polegającym na nasyceniu liryków niezwykłymi przenośniami, różnorodnymi środkami artystycznymi i neologizmami. Według niego, poezja Tiutczewa jest poezją elitarną, a jednocześnie bardzo „czytelną” i dostępną dla wnikliwszego czytelnika, posiadającego pewną erudycję i filozoficzno-kulturowe oczytanie.

Praca Zawodzińskiego z roku 1926 została w 1948 roku poszerzona i uzupełniona, a następnie opublikowana jako Wstęp do zbioru wierszy Tiutczewa36.

Rola tego studium, jednego z najpełniejszych i najbardziej wnikliwych w polskich badaniach nad twórczością autora Silentium! jest istotna, ponieważ wpłynęło ono na rozumienie tej poezji, ukształtowało sposób myślenia o niej, wyznaczając kierunki badań polskich literaturoznawców.
Przed wojną pojawiły się również opracowania dwóch innych znanych rusycystów tego okresu – Rafała Marcelego Blütha i Wacława Lednickiego37.

W 1928 roku Blüth opublikował artykuł, w którym przedstawił – i starał się uzasadnić – tezę o osobistej znajomości Mickiewicza i Tiutczewa. Lednicki natomiast w trzech artykułach dokonuje analizy porównawczej poezji Puszkina, Tiutczewa, Lermontowa, Mickiewicza i Byrona38.

Jeśli chodzi o tłumaczenia, rokiem przełomowym był 1933, kiedy to w antologii Wielkiej literatury powszechnej zamieszczono siedem wierszy Tiutczewa w przekładzie Juliana Tuwima, Tadeusza Stępniewskiego, Włodzimierza Słobodnika i Alfreda Toma39. Od tego roku wciąż pojawiały się nowe tłumaczenia, publikowane na łamach prasy. Druga wojna światowa zamyka pierwszy okres recepcji Tiutczewa w Polsce, ale nie stanowi drastycznej cezury w ciągłości badań nad jego poezją.

Lata 1947–1949 to, według Ryszarda Łużnego, okres „burzy i naporu” w zainteresowaniu Tiutczewem. Charakterystyczna dla tego etapu była wciąż rosnąca liczba tłumaczy żywo zainteresowanych twórczością tego rosyjskiego poety. Wśród nich byli (oprócz już wspomnianych Tuwima, Słobodnika i Stępniewskiego) Kazimierz Andrzej Jaworski, Józef Waczków, Mieczysława Buczkówna, Seweryn Pollak, Anna Kamieńska. W tych latach wiersze Tiutczewa często pojawiają się na łamach prasy zarówno naukowej, jak i literackiej, zamieszczane są także w antologiach poetyckich. W 1948 roku zostaje wydany wspomniany wcześniej pierwszy polski zbiór wierszy Fiodora Tiutczewa pod redakcją Kazimierza Andrzeja Jaworskiego i Karola Wiktora Zawodzińskiego (opatrzony wstępem tegoż badacza)40. Pierwsza połowa lat pięćdziesiątych nie wnosi wiele do polskiej recepcji autora Konia morskiego, natomiast pewne ożywienie następuje w 1957 roku, kiedy kończy się okres stalinizmu w Polsce. Wtedy właśnie zostaje wydany kolejny tom utworów poety. Wstęp pióra Anny Kamieńskiej (redaktorki tego wydania) i Jana Śpiewaka zawiera notę biograficzną, a także analizę stylistyczną, wersologiczną oraz omówienie problematyki tej poezji41. Krytycy podkreślają – wcześniej nie zauważoną w polskich opracowaniach – fatalistyczną koncepcję losu ludzkiego, interpretują symboliczne znaczenie kategorii przestrzeni, w tym kontrastowe opisy krajów Północy i Południa. Interesuje ich symbolika nocy i mroku. Kładą też nacisk na to, iż Tiutczew opiewa zatruty urok śmierci i zagłady na trzydzieści lat przed Kwiatami zła Charlesa Baudelaire’a. Kamieńska i Śpiewak jako pierwsi piszą o trudności przekładu poezji rosyjskiego klasyka: „Jakże łatwo popaść tu w pseudopoetycki język Młodej Polski jako swoisty odpowiednik języka rosyjskiego symbolizmu. Jakże łatwo o manierę i poetyzowanie tak obce precyzyjnym wierszom Tiutczewa. Jest on niemal tak nieprzetłumaczalny jak język Heine, gdyż jest w swoim języku – doskonały”42.

Wydaje się jednak, że polscy tłumacze poezji autora Silentium!, wśród których było wielu znakomitych ludzi pióra, świetnie sobie poradzili z tym wyzwaniem. Pojawienie się wyżej wymienionych edycji wywołało wiele wystąpień w prasie literackiej. Poruszano kwestie poglądów Tiutczewa na sprawy polskie i sztukę poetycką, analizowano jego wiersze.

Wystąpienia te, oprócz funkcji naukowych, spełniały także funkcję popularyzatorską. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku nastąpiła swoista stabilizacja w polskim „tiutczewoznawstwie”. Przekłady utworów poety były wznawiane w kolejnych antologiach, na przykład w zbiorze przekładów Juliana Tuwima Z rosyjskiego (1954)43, w tomie tłumaczeń Kazimierza Andrzeja Jaworskiego Od Łomonosowa do Jewtuszenki (1972)44, w almanachu opracowanym przez Seweryna Pollaka Przybliżenia. Od Tiutczewa do współczesności (1973)45 czy w zbiorze zredagowanym przez Bazylego Białokozowicza i opatrzonym jego przedmową Dźwięki kruszonych oków. Polska w poezji rosyjskiej lat 1795–1917 (1977)46. Pojawiają się kolejne prace krytyczne, omawiające poszczególne aspekty twórczości rosyjskiego poety. Wśród nich zasługuje na uwagę artykuł z roku 1973 autorstwa Kseni Kostenicz Nieznany odzew na „Prelekcje paryskie” Mickiewicza. Wiersz Teodora Tiutczewa z 1842 roku47.

Polska badaczka odkryła w Muzeum Mickiewicza w Paryżu nieznany wcześniej wiersz Tiutczewa. Artykuł oprócz tłumaczenia tego utworu prozą zawiera nową interpretację panslawistycznego stosunku poety do Polski. Kostenicz podkreśla żywą reakcję rosyjskiego klasyka na prelekcje Mickiewicza o literaturze Słowian i stwierdza, że Tiutczew, jak wielu innych mu współczesnych, odczytywał wystąpienia Mickiewicza jako nawoływanie do jedności Słowian.

Z okazji 175-lecia urodzin wielkiego poety rosyjskiego w 1978 roku zostaje wydany przez Bibliotekę Narodową kolejny Wybór poezji Fiodora Tiutczewa, opracowany przez Ryszarda Łużnego i opatrzony wstępem jego autorstwa.

Wstęp ten nosi tytuł Fiodor Tiutczew: zarys monografii. Zawiera on biografię poety, rys historyczny dwóch epok literackich, w których żył i tworzył Tiutczew, a także wieloaspektową i wnikliwą analizę jego dorobku artystycznego48. (...)

Ze wstępu do pracy Joanny Dziedzic
FIODOR TIUTCZEW I JEGO DZIEŁO

Zdrada stanu - pojęcie wciąż aktualne

 [Morgoth omawia trudność, jaką zwykli ludzie mają w zaakceptowaniu faktu, że byli i są zdradzani przez rząd, (((system))) poprzez niekończącą się i systematycznią destrukcję demograficzną ich kraju spowodowaną inwazją nie-białych. [ Albo białych Ukraińców w przypadku Polski]  Zwykłym ludziom trudno pojąć, że rządzą nimi zdrajcy pragnący ich zniszczenia!

„Nie widzę żadnego argumentu,* aby powiedzieć, że to nie jest po prostu jawna zdrada, i to do tego stopnia, że ​​chcą cię po prostu zniszczyć! Bo jeśli to jest gra w szachy, to co robią, to usuwają wszystkie figury z szachownicy i zostawiają twojego króla osaczonego i po prostu otoczonego. Więc to nie jest obojętność! To nie niekompetencja, to jest zła wola“

— KATANA ]

*Jest dobry argument odpierający zarzut zdrady. Żydzi rządzący w Polsce, nie powinni być oskarżani o zdradę, gdyż każdy żyd w każdym kraju jest przede wszystkim lojalny wobec swojej rasy, i jeżeli w ogóle odczuwa jakiś sentyment wobec państwa, to jest to państwo Izrael.  Oczywiście to argument czysto formalny,  i sprowadza się do tego czy premier danego kraju np Niemiec [realizujący plany tak zwanych globalistów] jest rzeczywiście Niemcem, czy Żydem,  - (o ile pamiętam kiedyś inaczej traktowano zdrajcę a inaczej szpiega czy wrogiego agenta, zatem rozróżnienie to determinowałoby rodzaj egzekucji. )

To ważny argument, podkreślający odrębność etniczną Żydów i absurdalność dawania im praw obywatelskich. Dawniej było to oczywiste, rozumiał to choćby Schopenhauer 
***

Dziś przczytałem artykuł w The Guardian. Właściwie dwa artykuły. A jeden z nich mówił, że kryzys mieszkaniowy osiąga wyjątkowe rozmiary. Po prostu nie ma już wolnych domów, nigdzie. A wszystko, co mieli do powiedzenia to fakt, że więcej ludzi niż zwykle umiera teraz na ulicach.

Więc możesz połączyć te dwie rzeczy i jest tak, masz obecnie chroniczny stan wyjątkowy, brak mieszkań. To spowoduje, że więcej osób zostanie bez dachu nad głową.

Jest oczywiście trzeci czynnik, a mianowicie fakt, że rząd zezwala obecnie na przyjmowanie miliona imigrantów rocznie. Zrobili to w zeszłym roku, a w tym roku mają zamiar pozwolić sobie na jeszcze więcej, rząd torysów. Więc możesz dodać, że dzieją się trzy rzeczy. Za dużo ludzi przyjeżdża do kraju. Nie ma wystarczającej liczby mieszkań, aby sobie z tym poradzić. Powoduje to, że więcej Brytyjczyków, a żeby być uczciwym, także niektórzy imigranci znajdą się na ulicy i  zamarzną na śmierć. Ale przepływ imigrantów nadal trwa.

Dla mnie jest to akt najbardziej zdumiewającej zdrady, jaką można sobie wyobrazić! W rzeczywistości, kiedy doda się to do innych praktyk rządu i innych problemów, które mamy, energii, żywności, całej reszty, inflacji, idea by rząd celowo sprowadził do kraju milion nowych ludzi, rodzi wiele pytań. Są to bolesne pytania, stawianie ich moim zdaniem sprawia, że ​​​​ludzie czują się niekomfortowo, ludzie nie są nawykli do stawiania takich pytań.

I to właśnie uważam za interesujące. Bo w końcu to akt zdrady! Zauważyłem jednak, że ludzie mają z tym problem. Nawet słowa „zdrada” czy „zdrada stanu” mają posmak starego świata. I teraz w naszym nowym postmodernistycznym świecie nie rozmawiamy, nie używamy tego rodzaju moralizującego języka. Myślę, że to także kształtuje ludzką psychikę, ponieważ nie wiąże się z żadnymi kosztami, uprzednio związanymi z przestrzeganiem trwałych i jasnych wartości moralnych. Po prostu myśl sobie, rób, co chcesz! Wszyscy są wolni! Każdy kształtuje swój własny zestaw moralności! Z wyjątkiem dyktatu politycznej poprawności, narzucanej nam za pośrednictwem mediów.

Kolejna rzecz, Guardian, sprzyja i popiera politykę rzadu od samego początku. I to powoduje ich pewną nerwowość, teraz mówią:

"O nie! Spójrzcie na te problemy, które mamy z powodu tych rzeczy, które chcieliśmy, aby się wydarzyły: Ale myślę, że to interesujące, jeśli powiesz to:

„Myślę, że rząd próbuje nas zniszczyć! Lub przynajmniej materialnie ograbić i z jakiegokolwiek powodu uczynić nasze życie tak trudnym, jak to tylko możliwe!”

Z powodów, które wydaje mi się, że znam. Ale jeśli chodzi o rozmowę z ludźmi w pubie, normalny tok rozmowy będzie taki. Mówisz:

„Nie wiem, dlaczego tak jest, ale myślę, że rząd próbuje nas zniszczyć”.

A oni patrzą na ciebie jak na wariata! I pewnie będą się śmiać! Ponieważ to twierdzenie ma wiele implikacji. I jest taki moment, kiedy trzeba wziąć pod uwagę fakt, że rząd robią to, czego narmalni ludzie nie robią. I too jest coś, z czym ludzie czują się niekomfortowo.

A wszystko to, moim zdaniem, ma na celu nałożenie na nich pewnego rodzaju psychologicznego koca komfortu, którym się  mentalnie owijają. I już nie muszą stawiać czoła problemowi egzystencjalnemu. A kiedy na to spojrzysz, mam na myśli, że jednym z powodów, dla których lubię sci-fi, takie jak Warhammer i Herezja Horusa, jest to, że odkrywają te aspekty w zabawny i łatwy do strawienia, fantastycznej formule.

Albo myślisz o tym, z czym więcej ludzi będzie zaznajomionych, to coś takiego jak Revenge of the Sith w Gwiezdnych Wojnach, która na końcu ujawnia gigantyczne oszustwo i zdradę, i zdrada  zostaje ujawniona.

I przekonasz się, że jest coś, co dzieje się z ludźmi raz po raz, kiedy myślą, że zostali zdradzeni przez polityków.  Możesz pomyśleć:

„Och, cóż, zagarniają kasę dla siebie, czy coś takiego”.

Lub możesz powiedzieć:

„Cóż, są lepsi niż Partia Pracy i tak dalej”.

Ale w końcu to, z czym musisz się zmierzyć, to odkrycie, że oni wcale nie są niekompetentni! I że nie robili tego przez przypadek! I że nie tylko lewacy są osadzeni w służbie cywilnej. I nie chodzi tylko o prawa człowieka. Cokolwiek jeszcze, cokolwiek jeszcze zechcesz wymyślić. I że w rzeczywistości patrzysz prosto w twarze ludziom, którzy chcą cię zniszczyć!

Czy to nie idzie za daleko? Bo nie jestem pewien, czy tak jest. Jak to możliwe, że wszystkie te nieszczęścia mogły się wydarzyć? Jak mogą być tak niekompetentni, aby to robić? A ludzie znajdą różne sposoby, aby je usprawiedliwić. Bo nie chcą przyznać się do tego, że politycy są wrogami! Bo to wiele implikuje. Bo wtedy trzeba pomyśleć:

„Cóż, jeśli taka jest skala zdrady, to kim są lojaliści?”

I znowu wracamy do tego rodzaju archaicznego języka, kiedy mówi się w kategoriach lojalistów, przyjaciół i wrogów w ten sposób:

„Mamy to za sobą! To jest współczesna liberalna demokracja. Wszystko jest wynegocjowane. Dochodzimy do kompromisów. Mamy też think tanki, grupy i ludzi, którzy badają opinię publiczną. I w końcu czy my rządzimy? Czy nie możemy po prostu na nich głosować?

I to jest jak ten niekończący się rodzaj bzdur na stosie bzdur, że ludzie po prostu nie chcą stawić czoła temu, co patrzy im prosto w twarz! Ponieważ takie postępowanie spowodowałoby swego rodzaju egzystencjalny kryzys.

Pamiętam, jak czytałem książkę o Józefie Stalinie. Teraz powiem od początku, że było to trochę zbyt sympatyczne jak na mój gust! Mniejsza z tym. Nie wdając się w wszelkiego rodzaju problemy i kwestie II wojny światowej, wyraźnie pamiętam, opis jak Niemcy grupowali miliony ludzi, materiały, sprzęt i broń. Rozsyłali ich po całej Europie Wschodniej. I on został poinformowany, Stalin został poinformowany, że tak się dzieje. I ciągle to bagatelizował. Ciągle powtarzał, że oni robią jakieś ćwiczenia, bo on ma pakt z Niemcami, z Hitlerem.

I w końcu nie mógł już sobie poradzić z tym, co się działo, kiedy najechali Rosję. I pamiętam tę książkę opisującą to, że w pewnym sensie wpadł w ogromną depresję. Miał coś w rodzaju kryzysu. Że po prostu nie mógł zrozumieć skali i wielkości zdrady, ponieważ ktoś, z kim sądził, że jest w dobrych stosunkach, właśnie najechał jego kraj i zamierzał go zniszczyć,  ot taki przykład,  nie chce ugrzęznąć zbytnio w całej tej sprawie II wojny światowej. Interesujące jest to, że nawet w człowieku takim jak Stalin widać niechęć do stawienia czoła temu, co patrzy ci prosto w twarz.

I to właśnie widzimy. Jest coś o zdradzie. W akcie zdrady jest coś, co ma swoją energię, która ma w sobie coś w rodzaju ciemnej energii, która wywołuje u ludzi dreszcze. 

Co sprawia, że ​​​​ludzie czują się nieswojo, ponieważ dywan wyciągnięto spod twoich stóp przez grupę lub byt, ​​o którym myślałeś, że w najgorszym razie żywi do ciebie obojętność. Robili te wszystkie rzeczy i to nie miało sensu. I zacząłeś się drapać po głowie.

I myślę, że w końcu musisz dojść do wniosku, że toczą z tobą wojnę! To nie przypadek! To nie dlatego, że są niekompetentni, czy jakiekolwiek inne wytłumaczenia, które można wymyślić. To dlatego, że chcą cię zniszczyć! I to jest ciemność! To mrok i myślę, że to oszustwo i oszustwo jest najmroczniejszą częścią tego wszystkiego.

Naprawdę, pozostaje nam tylko kilka opcji. Pierwszy to ta, którą zwykle słyszymy, ta bardziej normie. A to oznaczałoby, że rząd jest po prostu niekompetentny! Są po prostu kretyni, zbyt głupi, by rządzić.

Nie wierzę w to. Ponieważ rząd faktycznie ułatwia coś, co równa się lądowaniu w Normandii w D-Day ,..., po prostu idąc w odwrotnym kierunku. Zamiast lądować na plażach Europy, ułatwiają inwazję na naszym brzegu. I oni to organizują. Jest to jakby zakodowane w biurokracji. Istnieje system i procedura radzenia sobie z ogromną liczbą osób, które wpuszczają! Nie robisz tego, kiedy jesteś niekompetentny. Więc od razu to wykluczam.

Po drugie, że rząd jest obojętny. Innymi słowy, po prostu ich to nie obchodzi. Cóż, problem polega na tym, że wiemy, że im zależy, ponieważ wiedzielibyśmy dziesiątki tysięcy ludzi z różnych krajów, po prostu chodzących sobie po ulicach. Nie byłoby tej całej psychologii stosowanej, “Nudge Units”, całej tej propagandy, aby przekonać do tego rdzennych mieszkańców i kształtować opinie ludzi na ten temat za pomocą pewnych zasad, wychodzących z think tanks i propagowanych przez media, takie jak The Guardian i tak dalej.

Więc pozostaje ci opcja trzecia! I to jest zła wola! Obawiam się. Sam zdecyduj która opcja jest prawdziwa.

A ludzie mogą powiedzieć:

„Cóż, teraz trochę cię poniosło! To brzmi trochę zbyt niewiarygodne, prawda? Więc chcesz powiedzieć, że są one rzeczywiście, umyślnie ze złą wolą dążą do naszego zniszczenia! I robią to świadomie, że to klucz to tego co się obecnie dzieje?”.
 
Co na to mogę odpowiedzieć:

„Dlaczego miałbym dawać im  tak zwany przywilej wątpliwości? ( the benefit of the doubt? )

Co zrobili, żeby zdobyć moje zaufanie?
 

Dlaczego jest tak, że de facto nasze stanowisko a priori, jakie mamy w stosunku do rządu, polega na przyznaniu im przywileju wątpliwości, że są po prostu niekompetentni lub że ich to nie obchodzi? Dlaczego nie zadamy pytania:

„Robicie to, bo wiecie, że to nas rani? Robicie tę politykę nie dlatego, że jesteście obojętni, nie dlatego, że jesteście głupi, ale dlatego, że chcecie nas zniszczyć, prawda?”
 
To jest sposób, w jaki to musi to być ujete! Jeśli tak nie jest, mogą udowodnić, że się mylimy. Niech udowodnią, że się mylimy. Ucieszę się, jeżeli to potrafią! Ale nie widzę powodu, dla którego miałbym dawać tym ludziom przywilej wątpliwości. Pomyślisz sobie:

„Cóż, nie jest tak źle!”

Naprawdę? Wcale tak nie myślę. Myślę, że to zła wola! I traktuję ich z należną pogardą. I to do nich należy udowodnienie, że się mylę.

A bardziej prawdopodobne jest, że spróbują usunąć z internetu taki film jak ten za pomocą   “Online Harms”, ...

Powtórzę, co widzicie, to wrogość, nienawiść do nas, do ludzi, którzy oglądają ten film. I mam dość radzenia sobie z sytuacją przez odmowę spojrzenia prawdzie w oczy.

Spójrz na sam Online Harms Bill. Ostatni punkt w tej sprawie. Dlaczego to istnieje? Czy to niekompetencja? Czy to niekompetencja, kiedy przez długi czas starannie planujesz, szkicujesz, zastanawiasz się, ... Tłumaczenie:

„Och, tu nie chodzi o cenzurowanie heretyckich idei czy dysydentów. Chodzi o ochronę dzieci! O to chodzi.
 
Tak się składa, że ​​większość stron alt-right zostanie przez to zniszczona:

„Ale to tylko niekompetencja! Oni po prostu nie wiedzą, co robią!”
 
To też nie jest obojętność, prawda? Ponieważ mają zasady, mają plany, które nie są obojętne ani zdystansowane! Więc zostało ci tylko jedno wytłumaczenie.

 Ponownie, aby wrócić do zdrady, powod dla którego wiesz, że to ich zła wola, powod, dla którego wiesz, że są twoimi wrogami, i że dzieje się najgorsze, to fakt, że podejmują te kroki.

Jednym co wskazuje że ta politykia jest zdradą! Że to jest zdrada stanu! Że są wrogami! Jest to, że podejmą kroki w celu ograniczenia twojego kontrataku. Innymi słowy, neutralizują twoją reakcję na to, co robią. A potem uniemożliwią ci obronę. Zamierzają odciąć cię od źródeł, zatruć wodociągi. Będą robić takie rzeczy. To zła wola, przezorność! to zaplanowane!

Nie widzę żadnego argumentu, by twierdzić, że to nie jest jawna zdrada, i to do tego stopnia, że ​​chcą cię zniszczyć! Bo jeśli to jest gra w szachy, to co robią, to usuwają wszystkie figury z szachownicy i zostawiają twojego króla osaczonego i po prostu otoczonego. Więc to nie jest obojętność! To nie niekompetencja, to zła wola!

Oryginalny tekst (zmodyfikowany tu na potrzeby czytelnika)
https://katana17.com/2022/11/27/morgoths-review-its-malice-not-incompetence-nov-26-2022-transcript/

Ryszard Przybylski i Rosja


Przywiązanie Przybylskiego do tradycji demokratycznej szczególnie silnie uwidacznia się w rusycystycznych pracach eseisty, czy – szerzej – w tych z jego szkiców, w których mowa o Rosji. Autor często posługiwał tu bowiem dychotomicznym ujęciem, zgodnie z którym wolność polityczna łączona była z Zachodem, Rosję zaś kojarzono z jednowładctwem. Twórczość Przybylskiego przynosi złożony i niejednoznaczny obraz Rosji oraz ujawnia ambiwalentny, pełen napięć i sprzeczności, stosunek eseisty względem ojczyzny Puszkina. Fascynuje go ona i odpycha zarazem, wzbudza czułość i pogardę, jest czymś bliskim i rozumianym, a jednocześnie obcym i nieprzenikalnym. Postawa ta jest oczywiście wypadkową biograficznych doświadczeń Przybylskiego z czasów około- i powojennych.

Dlatego też porachunki eseisty z Rosją mają zawsze charakter głęboko osobisty, są żarliwe i emocjonalne; naznaczone bolesnymi wspomnieniami prywatnych krzywd i urazów, ale i ciepłą pamięcią lektur i ludzi. Gdybym nie miał osobistych porachunków z państwem rosyjskim, od dnia 17 września 1939 roku do dnia dzisiejszego; gdybym nie spędził części swego życia ze wspaniałymi Rosjanami, od zwykłych sołdatów zaczynając, na Annie Achmatowej kończąc, nie zdołałbym pojąć znaczenia twórczości i zachowań Osipa Mandelsztama w wyrocznym roku 1917 (OR, 5).
– wyznawał Przybylski w cytowanym już fragmencie otwierającym szkic Odwieczna Rosja.

Cytat ten jest bardzo znamienny, wręcz symboliczny dla całej „okołorosyjskiej” twórczości autora Cienia jaskółki. Doskonale ukazuje bowiem, którędy wiodła linia podziału pomiędzy tym, co, było mu w Rosji bliskie, a tym, co odległe. Z jednej strony pisarz żywo interesował się rosyjską kulturą i sztuką, a także duchowością wschodniego chrześcijaństwa i teologią ikony. Był miłośnikiem i znawcą literatury rosyjskiej a dwudziestowieczni bohaterowie jego rusycystycznych prac, to właściwie wyłącznie pisarze sprzeciwiający się sowieckiemu reżimowi, prześladowani i represjonowani przez komunistyczne władze: Mandelsztamowie, Achmatowa, Pasternak. We wczesnych latach pracy w IBL PAN zabiegał o wyjazdy stypendialne w głąb ZSRR, chętnie podróżując za wschodnią granicę. Rosja, której był orędownikiem i emisariuszem, to – jak powtarzał za Gustawem Herlingiem-Grudzińskim – Rosja „głęboka”, która „trwa w milczeniu pod lodem i odzywa się rzadko”182.

Rosja dysydencka i antysowiecka, otwarta i uniwersalistyczna, a także, a może nawet przede wszystkim, Rosja „domowa” – kryjąca się w mieszkaniach i listach przyjaciół. Z drugiej strony Przybylski pozostawał głęboko niechętny wobec Rosji postrzeganej jako ciało polityczne. W twórczości autora Krzemieńca państwo rosyjskie konsekwentnie ukazywane jest jako imperium zaborcze i ekspansywne, rządzone twardą ręką autokraty, opresywne i niebezpieczne nie tylko dla innych państw i narodów – zwłaszcza ościennych – lecz również dla własnych obywateli. Biskie były zatem Przybylskiemu te elementy rosyjskiej rzeczywistości, które wpisać można w ramy szerszej, ekumenicznej, śródziemnomorskiej wspólnoty. Daleka natomiast pozostawała ta część rosyjskiej kultury, która ciążyła ku biegunowi nacjonalizmu, mocarstwowości i słowianofilskiego szowinizmu religijno-etnicznego. Pomimo iż aura intelektualna panująca w powojenne Polsce nie sprzyjała zwracaniu się ku „przyjaciołom Moskalom”, Przybylski nie był w swych poszukiwaniach Rosji „głębokiej” odosobniony. Przeciwnie – szedł tą samą drogą, którą kroczyli inni pisarze, artyści i uczeni będący wielkimi miłośnikami i krytykami Rosji. Podążał za Czesławem Miłoszem, wymienionym już Gustawem Herlingiem-Grudzińskim (który zresztą pochlebnie wypowiadał się na temat rusycystycznych prac Przybylskiego183), Jerzym Nowosielskim, Andrzejem Walickim czy Zbigniewem Podgórcem. Dzieje poszukiwań „innej” Rosji w polskim powojennym życiu literackim i kulturalnym są zresztą dużo bogatsze, o czym przekonywał chociażby Tadeusz Sucharski184.

Podczas audycji radiowej poświęconej Przybylskiemu Zbigniew Mikołejmo powiedział:

Tak naprawdę mówiąc o Rosji, Ryszard rachuje się jakoś z polskimi problemami z Rosją. Mam wrażenie, że […] przedstawiając inną Rosję – Rosję cierpiącą i Rosję szlachetną także – Ryszard chce nam coś powiedzieć coś o nas samych i naszym zdrożnym nieraz, bolesnym stosunku do Rosji185.

Rzeczywiście, wydaje się, że ilekroć eseista pisał o Rosji, zawsze opowiadał jednocześnie o polsko-rosyjskim uwikłaniu w historię: we wzajemne walki i antagonizmy, ale też we wspólne cierpienie, w którym przejawia się paralelność losów polskich i rosyjskich ofiar historycznych katastrof. Taką perspektywę w znacznym stopniu wyznaczały teksty literackie, które Przybylski omawiał: literatura polskiego porozbiorowego klasycyzmu i romantyzmu oraz krajowa liryka powojenna z jednej strony, z drugiej zaś – twórczość rosyjskich poetów-dysydentów, szykanowanych przez sowieckie władze. (...)

Z pracy Agatay Lewandowskiej
Historia – kultura – wiara. Wokół eseistyki Ryszarda Przybylskiego

wtorek, 29 listopada 2022

Czapski w Starobielsku

 Nadawano również programy muzyczne, przynosiły one niespodziewaną ulgę, pozwalały na chwilę oderwać się od obozowej rzeczywistości. Szczególnie silnie oddziaływały utwory Fryderyka Chopina, zawsze utożsamiane z niezłomnym polskim duchem. Były wykorzystywane zarówno przez nazistowską, jak i bolszewicką propagandę, jednak do różnych celów. Niemcy chcieli pozbawić mieszkańców Polski wszelkiej nadziei, jaką mogłyby im przynieść uwodzicielskie Chopinowskie melodie. Granie i słuchanie Chopina było surowo zabronione Polakom w całej Rzeszy, a zakaz ten egzekwowano szczególnie brutalnie w okupowanej Polsce. Sowieci natomiast nie mieli skrupułów, by regularnie nadawać takie koncerty. Utwory Chopina, w równej mierze kojące, co przygnębiające, głęboko poruszały jeńców, czyniąc ich bardziej podatnymi na manipulację psychologiczną. Tak w każdym razie uważały sowieckie władze. W rzeczywistości, wnikając w serca i dusze uwięzionych żołnierzy, muzyka Chopina, niczym modlitwa, na ogół wzmacniała determinację w obliczu zniewolenia.

W tym samym obozie starobielskim, gdyśmy brnęli po śniegu z wiadrami zupy dla kolegów albo dźwigali belki, nagle w twarz rzucało nam chrypiące radio strzępy Etiudy rewolucyjnej, Poloneza As-dur i zdawało się nam, jakby ta muzyka docierała tu tylko dla nas, tylko przez nas tu tajnie usłyszana, że nam na pomoc została napisana, byśmy się na nowo odnaleźli poprzez tę scalającą nas wszystkich jedyną wibrację i jedyny rytm[68].

Bolszewicy byli sumiennymi archiwistami. Po przybyciu do obozu od każdego jeńca pobierano odciski palców i robiono mu zdjęcie; jedno en face, następne z profilu, lewego i prawego. Wszyscy musieli wypełnić drukowany formularz, podając wymagane dane dotyczące swojego życia, pracy i rodziny. Lęk przed przesłuchaniem, na który nikt nie był uodporniony, stanowił jedną z najokropniejszych stron obozowego życia. Ponieważ Stalin lubił pracować do późnej nocy, ogromna sowiecka biurokracja musiała się odpowiednio dostosować; jeńcy byli wzywani przez strażników w środku nocy. Wyrwani ze snu, wyciągnięci z łóżka, zmuszeni ubrać się w pośpiechu, prowadzeni z baraków do pokoju przesłuchań, popychani przez strażników z bagnetami – wszystko po to, żeby manipulować jeńcem, wzmagając w nim poczucie bezbronności i strach. Przesłuchania ciągnęły się godzinami, często do chwili, kiedy na niebie świtał poranny brzask. Stosowano rozmaite metody; każdy przesłuchujący miał własny styl. Bywało, że proszono jeńca, by usiadł, albo kazano mu stać. Przesłuchujący palił – mógł poczęstować jeńca papierosem bądź nie, zaproponować herbatę albo nie. Wyszukana grzeczność stanowiła jedną z póz, jakie mógł przybrać śledczy, uznając człowieczeństwo jeńca. Inną były krzyki, groźby, ostentacyjne wymachiwanie rewolwerem i walenie nim w biurko. Pytania dotyczyły głównie poglądów politycznych jeńca, jego przynależności partyjnej i stosunku do ZSRR.

Prowadzący przesłuchania funkcjonariusze NKWD dysponowali bardzo zróżnicowanymi umiejętnościami. Zdolni do zadawania tortur fizycznych, często ledwie umieli czytać i pisać we własnym języku, większość nie znała polskiego. Wielu nie miało pojęcia o świecie, z którym polscy oficerowie byli obeznani. Często prowadziło to do nieporozumień. Niektórzy po mistrzowsku wywierali presję psychologiczną na przestraszonych więźniów, sondując ich gotowość do współpracy w roli informatorów. Śledczy zazwyczaj próbowali zdezorientować jeńca, zadając mu pytania o sprawy na pozór z niczym niezwiązane, w nadziei, że podstępnie wydobędą z niego wyznanie czegoś, o czym w ogóle nie myślał, że może mu zagrażać. Niektórzy żołnierze byli wzywani na przesłuchania kilka razy w ciągu długich miesięcy, innych przesłuchiwano co noc przez dwa lub trzy kolejne tygodnie. W pokoju niemal zawsze obecny był milczący podwładny śledczego. Za każdym razem procedura przesłuchiwania zaczynała się od nowa. Sporządzano obszerne protokoły. Dla każdego jeńca prowadzono, aktualizowane po każdym przesłuchaniu, akta z zarejestrowanymi uwagami śledczego oraz datami i godzinami spotkań. Przesłuchania te uważano za ściśle tajne. Jeńców przestrzegano, że w żadnych okolicznościach nie mogą zdradzać ich treści.

Wszyscy przechodziliśmy przez liczne, przeważnie nocne, badania, bardzo różne w natężeniu i formie. Próby szantażu, nawet przekupywania, były na porządku dziennym. Styl badania był nadzwyczaj różnolity, od uprzejmego indagowania o wojskowe poglądy na ówczesną sytuację militarną przez przybyłych z Moskwy wyższych urzędników NKWD, aż do badań, które trwały trzy doby z rzędu, prawie bez odpoczynku, do rozczulania się: „ach, biedna wasza młoda żona, nigdy już was więcej nie zobaczy, jeżeli nie powiecie... jeżeli nie zobowiążecie się...”. O ile wiem, podczas badań w Starobielsku nie bito i nie katowano jak w więzieniach we Lwowie, w Kijowie, w Moskwie i w tylu innych miejscach.

Ja osobiście nie byłem specjalnie męczony podczas badań ani fizycznie, ani nawet moralnie. Parogodzinne badania prowadzone przeważnie późno wieczorem, które przeżyłem, miały również elementy humorystyczne. (Zresztą humorystyczne dla mnie dzisiaj, nie wtedy, kiedy wiedziałem dobrze, że od jednego niebacznego słowa wypowiedzianego przeze mnie, od jednego odruchu humoru mego rozmówcy zależy cały mój los). Badało mnie trzech NKWD-zistów. Dowiedzieli się ode mnie, że w przeciągu ośmiu lat pracowałem w Paryżu jako malarz. Było to dla nich podejrzane.

„Jakie wskazówki dał panu Minister Spraw Zagranicznych, kiedy pan wyjeżdżał do Paryża?” – pytał mnie badający.

Odpowiadałem, że minister nie wiedział nawet, że wyjeżdżam.

„A więc co nakazał panu zastępca ministra”.

„Ależ i on nie wiedział o moim wyjeździe” – odpowiadam, przecież jechałem jako malarz, nie jako szpieg.

„Czy pan myśli, że my nie rozumiemy, że pan właśnie jako malarz mógł narysować plan Paryża i ten plan przesłać ministrowi do Warszawy?”

Nie mogłem w żaden sposób wytłumaczyć mojemu rozmówcy, że plan Paryża można dostać za kilkadziesiąt centymów na każdym rogu ulicy w Paryżu i że malarze polscy jeżdżący do Paryża nie byli szpiegami rysującymi tajne plany. Do końca nikt z badających mi nie uwierzył, by można było wyjeżdżać za granicę w innych celach niż szpiegowskie.

Nie miałem zaszczytu być badany przez wytrawnych speców[69].

Dość rozbrajająca relacja Czapskiego z takiego spotkania brzmi beztrosko, niemal uroczo. Nie pisał, w jak poważnym był wtedy niebezpieczeństwie. Jego komentarz, że „badania [...] miały również elementy humorystyczne”, brzmi nonszalancko. Śledczy sprawiali, że jeńcy wili się jak w ukropie. Bez względu na to, w jak fatalnym położeniu znalazł się cudzoziemski wróg w ZSRR, jego sytuacja zawsze mogła się pogorszyć, i to zdecydowanie. Czapski nie próbuje wypowiadać się w imieniu innych jeńców obozu, opisuje tylko własne przeżycia. Ale wie, co pisze. Opisana scena wydaje się błazenadą, lecz jest klasyczną sceną orwellowską – jeniec mógł się zetknąć na przemian z porażającą głupotą i czymś w rodzaju złośliwego uporu.

Z innej perspektywy pozwala nam spojrzeć na życie obozowe autor wspomnień z obozu w Starobielsku, człowiek, który był Czapskiemu przyjacielem i współwięźniem, Bronisław Młynarski. Był on synem kompozytora Emila Młynarskiego, współtwórcy, dyrektora i pierwszego dyrygenta Filharmonii Warszawskiej. Porównanie opisów życia w Starobielsku u Czapskiego i Młynarskiego równie dużo mówi o ich autorach, co o wydarzeniach, w których uczestniczyli. Czapski, którego książka ukazała się wkrótce po wojnie, starał się obiektywnie patrzeć na świat oczami malarza, a Młynarski, pisząc wspomnienia wiele lat po wojnie, w centrum opowieści umieszcza siebie. Wspomnienia Młynarskiego potwierdzają relację Czapskiego i pozwalają ocenić jego obiektywizm. Sprawozdanie z odwiedzin u Czapskiego w obozowej izbie chorych jest bardziej drastyczne i niepokojące niż jakiekolwiek napomknienia samego malarza na ten temat.

Odwiedzałem tam mego drogiego przyjaciela J., gdy w gorączce, trawiącej go od kilku tygodni, pluł gruźliczą krwią. Cieszył się na mój widok. Unosił głowę z poduszki, różowe plamy barwiły jego zapadnięte policzki, długie nogi wyłaziły daleko za pręty małego łóżka. [...] – kościstymi długimi palcami tkliwie gładził żółtawe gładkie płótno i szorstki koc [...] – „Ze strachem myślę o powrocie tam do was na te opluskwiałe prycze, gdy, da Bóg, wyliżę się z choroby. Rozstać się z łóżkiem..., a przede wszystkim z ciszą, tą rozkoszną ciszą! I wpaść znowu w ten wieczny potworny zgiełk i hałas – gorszy chyba od wszystkiego!”

Uspokajam go, trzymam jego wychudłe drżące ręce; staram się go pocieszyć [...].

Głowa opadła na poduszkę, przymknął powieki, leżał tak chwilę cichutko. Jedynie uśmiechem na spieczonych ustach wyrazić chciał, że nie śpi. Czuję się przykuty wzrokiem do tej głowy, jakbym ją po raz pierwszy widział. Co za bajeczne malarskie studium! Tylko że on jest malarzem, nie ja. Czaszka wielka, podłużna, o wyniosłym czole, suchy, orli nos wysoko wyrasta z zapadniętych oczodołów i wklęśniętych skroni. Rudosiwe gęste i długie włosy zrastają się na policzkach z kilkutygodniową brodą. Wyglądał jak święty...

„Nie odchodź jeszcze – wyszeptał – posłuchaj:

Je sens vibrer en moi toutes les passions

D’un vaisseau qui souffre;

Le bon vent, la tempête et les convulsions

Sur l’immense gouffre

Me bercent. D’autre fois, calme plat, grand miroir

De mon désespoir!...

To z Baudelaire’a La Musique. Posłuchaj jeszcze...”.

Gorączka go trawi. Dodaje jeszcze strofę z Apollinaire’a, potem ledwo dosłyszalnie maluje obrazek z dzieł Prousta, którego uwielbia.

Nagle wypręża się, prawie unosi się cały. Wydaje się olbrzymem. Straszny kaszel go porywa i dusi. Tłumi go, przykładając do ust zsiniałych zakrwawioną szmatę. Spazmy trwają jeszcze długą chwilę[70].

Młynarski opuszcza przyjaciela, przegnany od łóżka chorego przez wrzaskliwą pielęgniarkę. Znalazłszy się z powrotem na zlodowaciałym śniegu, wspomina głos Czapskiego recytujący fragmenty francuskich wierszy, ale gdy wraca do wyziębionego baraku, ich magia się rozwiewa, zostaje tylko przygnębienie. We własnym opisie czasu spędzonego w obozowym szpitalu Czapski nie cofa się przed stwierdzeniem, że jego stan był poważny, szybko jednak przechodzi do zjadliwej pobocznej uwagi o wyposażeniu szpitala, kończąc optymistycznym podsumowaniem swojego przedłużonego pobytu:

Bardzo prędko po przybyciu do obozu zachorowałem na płuca. Z 40-stopniową gorączką, plując krwią, dostałem się do izby chorych. Opowiadano mi jak w bajce, że jest tam wanna, że można się wykąpać. Rzeczywiście zaprowadzono mnie do pokoiku z wanną. Wanna jednak była dziurawa, a na jej dnie stała miska z zaledwie ciepłą wodą. To było wszystko. Niemniej jednak otrzymałem czystą koszulę i kiedy położono mnie w malutkim pokoiku z 5 ludźmi chorymi na suchoty, miałem wrażenie, że jestem prawie w raju.

Leczyli nas koledzy, polscy lekarze, i jedna młoda lekarka bolszewicka, troskliwa, inteligentna, którą wszyscy pacjenci wspominają z wdzięcznością.

Dziwnie to brzmi, ale muszę przyznać, że te trzy czy cztery tygodnie spędzone w szpitalu zaliczam do prawie szczęśliwych. [...]

Po nieustającym, gwałtownym napięciu nerwów, po dniach sponiewierania i życia w gęstym, zawszonym tłumie ludzi w rozpaczy, mogłem leżeć bez ruchu w czystej koszuli, w pokoiku, gdzie nas było pięciu, a nie stu. Wpływało to również bardzo na ten stan „szczęśliwy”.

Potem gorączka zaczęła spadać, wracały siły. Wówczas postanowiłem się ratować od rdzewienia umysłowego, próbowałem wieczorami, gdy koledzy już spali, pisać historię malarstwa z pamięci, od Davida do naszych czasów[71].

[68]Idem, Na nieludzkiej ziemi, Instytut Literacki, Paryż 1949; cytat za wyd.: Czytelnik, Warszawa 1990, s. 249.

[69]Idem, Wspomnienia starobielskie, op.cit., s. 37–38.

[70] Bronisław Młynarski, W niewoli sowieckiej, Gryf, Londyn 1974, s. 145–146.

[71] Józef Czapski, Wspomnienia starobielskie, op.cit., s. 32, 33.

Z książki: Prawie nic. Józef Czapski. Biografia malarza

Autor Eric Karpeles

O świadomości niewerbalnej i nie tylko ...

Ryszard Przybylski: To ciekawe - takie raptem zapadanie się w siebie. Bardzo to jest interesujące. Zacząłem to obserwować: człowiek chodzi, chodzi, i nagle stanie, i stoi. Ockniesz się - co myślałeś? Stojąc, zatrzymując się. Nie wiem! Właśnie zaczynam zastanawiać się nad tym, że człowiek istotnie może mieć świadomość i nie myśleć. Muszę ci powiedzieć, że to dość rzadki przypadek, bo na ogół świadomość oznacza, że ciągle myślisz, że ciągle się gdzieś w tym łbie kotłują jakieś myśli. A w takich wypadkach nie. Ale to dopiero na starość przyszło. [Jak komu] Bardzo mnie to zastanawia. Miewasz też takie momenty? Wstajesz, położysz nogę na podłodze i nagle zamierasz. I tak sobie stoisz, po chwili dalej możesz... A jak się zapytasz, coś myślał wtedy, stojąc? Spuszczając tę nogę? - Nie wiem, pojęcia nie mam. Nie myślałem. A przecież to trudne dla człowieka - mieć świadomość i nie myśleć. Starość ma jakieś te dziwne... Objawiają się różne rzeczy, których wcześniej nie było.

Tadeusz Różewicz: Ale ty, nie myśląc, mając stan - jak mówisz - zapadania się w siebie, masz jednak świadomość, że zapadłeś się w siebie. Czyli niemyślenie jest jednak jeszcze rodzajem myślenia, czy chcesz czy nie. Albo czucia.

RP: Bogiem a prawdą, niektórzy to już przebadali, muszę ci powiedzieć. To jest ten moment, w którym istnieje świadomość niewerbalna. Bo myślimy przy pomocy języka, a tutaj raptem...Jest cały artykuł Einsteina o tym. Jego największe odkrycia powstały, kiedy przestał myśleć przy pomocy słów. [I plagiatował niewerbalnie?] Wystarczały mu tylko i wyłącznie równania. On nie myślał już w naszym naturalnym języku, ale odkrywał, myślał przy pomocy samej czystej matematyki.

TR:  A ponieważ taki osobnik jak ja, z matematyką to w ogóle, szkoda gadać! Okres tego, co ty nazywasz niemyśleniem, jest chyba najbardziej intensywnym dotknięciem problemu, którego prawdopodobnie nigdy nie rozwiążesz. Prawdopodobnie masz wtedy próbkę nicości.

RP: To się dzieje tam w środku i potem może ci to wyrzucić na powierzchnię świadomości. No niestety, to jest takie przedziwne pogranicze. Trochę jak ze snem, prawda?

TR: Ale to pogranicze coraz częściej zamienia się tam w wielką fizyczność, która staje się chwilami bardziej dotykalna.

RP: Wiem, wiem, takie wydobywanie się jak gdyby. Nie, to jeszcze nie można mówić o nicości.

TR: Ja mówię, że to jakby drobne przeczucie, zetknięcie się z nią gdzieś na bardzo małej przestrzeni, właśnie nie przy pomocy słowa.

RP: Właśnie, onże Kuzańczyk, i paru innych mistyków, właśnie to mieli na myśli, rozumiesz? Dlatego ja ich tak kiedyś czytałem, chciałem się dowiedzieć: co się dzieje ze świadomością, kiedy przestaje ona działać przy pomocy słów? Wszystko jedno, czy wypowiedzianych, czy tylko pomyślanych.

TR: Mówisz, bo mówisz, prawda? A w tle masz jakieś niemówione uczucie. W tym samym czasie, kiedy mówisz.

Z książki Ryszard Przybylski Tadeusz Różewicz
Listy i rozmowy 1965-2014

Co prawda podczas snu świadomość ulega jakby wycofaniu ze zmysłowego doświadczenia, ale wciąż jest obecna, gdyż hałas czy dotknięcie powodują że śpiący się budzi. Strata świadomości spowodowana bólem, sugeruje nam jej zależność od uczucia, tak jak fizyczny ból przerywa sen,  tak i jest on w stanie sprowokować wycofanie się świadomości z doświadczenia zmysłowego. Skoro jednak ciało nadal oddycha, jest to raczej tylko jej wycofanie się z odczuwania bodźców, a nie pełne opuszczenie ciała.

Królestwo Jezusa jest nie z tego świata. Ten świat jest światem świadomości, gdzie każde doświadczenie jest nietrwałe. Króluje w nim Demon Nietrwałości. Jak wiemy z formuły współzależnego powstawania świadomość jest determinowana przez trzy podstawowe determinacje. Zatem możemy uciec z tego świata. Takie stopniowe uchodzenie możemy zaobserwować w stopniowym pogłębianiu się doświadczenia medytacyjnego. W drugiej jhanie zanika myślenie, co jest determinacją werbalną, w czwartej, wdech-i-wydech, co jest determinacją cielesną, zatem ciało znika z pola świadomości i przestajemy go doświadczać. W osiągnięciu wstrzymania percepcji i uczucia, co jest determinacją mentalną wreszcie upada sama świadomość, która nie może istnieć bez postrzegania i odczuwania (w fenomenologii jak i w Dhammie, każda świadomość jest świadomością czegoś.

Viññana anidasana, świadomość bez żadnego determinowanego obiektu, w terminach fenomenologii jest wstrzymaniem świadomości. Nie da się już nic o niej powiedzieć. Nawet nie można powiedzieć, że jednak można tego "doświadczyć", gdyż doświadczenie w takim znaczeniu w jakim zwykle używamy tego słowa także nie ma ty zastosowania.

Można tym być? I znów, w sensie fenomenologicznym słowo być znaczy być postrzeganym, manifestować się w czasie i przestrzeni. I tak, o czym nie można mówić, należy milczeć, nie zapominając że niemożność opisania obejmuje także opis wskazujący na nie-istnienie.

Na pytanie kim jesteś? - człowiek może wskazać ten czy inny aspekt doświadczenia, ciało, myślenie, uczucie... Cokolwiek w polu świadomości. Zatem udana podróż w głąb umysłu poprzez coraz głębsze stany medytacji, daje mu wiedzę, wiedzę o tym czym nie jest. Przestaje się identyfikować z myśleniem, a skoro dalej jest świadomy, ale nie doświadcza ciała, także i z ciałem, by wreszcie ze wstrzymaniem percepcji i uczucia zniknęły wszystkie możliwe obiekty identyfikacji. Dlatego też dopiero to osiągnięcie gwarantuje prawdziwy wgląd, ignorancja może przetrwać wszystkie osiem kolejnych stanów medytacyjnych, gdyż bez zrozumienia medytujący co najwyżej zmieni to z czym identyfikuje swój byt, na bardziej subtelny obiekt.

Ci którzy z tych czy innych względów nie są w stanie osiągnąć tak subtelnego stanu jak wstrzymanie percepcji i uczucia oczywiście nie są na straconej pozycji. Nawet jeżeli obiekt jest w polu świadomości, np ciało, to identyfikowanie się z nim nie jest czymś z czego nie można by się wycofać poprzez odwrotną postawę: "to nie moje, tym nie jestem, to nie moje ja". W skrócie: gdziekolwiek jesteś, zaprzyj się siebie, to najlepsze co możesz zrobić". Nauka Jezusa jest bardziej głęboka niż się to współczesnym jego wyznawcom wydaje, niestety tak jak i w Dhammie jednym z problemów jest rozróżnienie co pochodzi od samego nauczyciela, a co jest późniejszą interpretacją jego słów przez zwykłych ludzi, bez żadnej głębszej wiedzy.

 Nanamoli Thera:

Jakakolwiek koncepcja czystego Istnienia jest zawsze narażona na obiekcje, że jeżeli ogłaszamy jej absolutność to nie może ona być poznana, gdyż jeżeli jest poznawana, jest dostępna dla świadomości i już dłużej nie czysta; w konsekwencji Czyste Istnienie i nie-istnienie nie mogą być rozróżnione. Jeżeli absolutność jest ogłaszana dla jakiejkolwiek koncepcji Czystej Świadomości, podobna obiekcja powstaje, gdyż jeżeli świadomość jest czysta, to musi nie być lub będzie zanieczyszczona przez istnienie. Konsekwentnie czysta świadomość nie może mieć istnienia co równoznaczne jest z powiedzeniem, że jej nie ma.

Czyniąc świadomość jak i istnienie w jakiejkolwiek formie podmiotem w/p Budda zarówno zamyka wejście do tego logicznego labiryntu, jak i oferuje nam obraz, który jeżeli się tylko mu uważnie przyjrzymy to dostrzeżemy, że koresponduje on z naszym doświadczeniem, tak jak je przeżywamy. Tylko my wciąż zapominamy tego czego się nauczyliśmy. A zapominanie jest ignorancją. A ignorancja najbardziej reprezentacyjnym ze wszystkich ogniw w/p. To jedna ze skaz (asava) i tak jest istnienie.

Nie jest więc tak, że buddyzm nie ma ontologii, ale raczej tak, że Budda przejrzał przez to co współczesny pisarz nazwał „ontologicznym mirażem”i ustawił istnienie na jego odpowiednim miejscu. Nibbana jest wstrzymaniem ontologii - bhava-nirodho-nibbanam. Nie jest to jednakże „otchłań nie-istnienia” gdyż to wymaga świadomości do poznania tego jako takie. To absolutne wstrzymanie, które włącza nie-przypisywanie ani istnienia ani nie-istnienia.

I teraz podczas gdy w/p jawi się i jest kompletnym opisem świata, to jednakże gdy nibbana jest opisywana w terminach pozytywnych, nie jako wstrzymanie, pojawia się paradoks. Atthi...abhutam lub sabbato pabham opisuje jako poznawane bycie (przez świadomość) w terminach istnienia. Czym nibbana jest poznawana w terminach świadomości, to anidassanam: akt poznawania bez „ukazania”, „uczynienia widocznym” jakiegokolwiek determinowanego obiektu. To jest w opozycji do istnienia i wydaje się możliwe i nienonsensowne (paradoks), również wskazuje na „niekompletność” opisu.

niedziela, 27 listopada 2022

Rosyjski pisarz Dmitrij Mereżkowski i Czapski


W marcu car abdykował. Korpus Paziów Jego Imperatorskiej Wysokości szybko przekształcono w szkołę oficerską. Czapski ukończył ją we wrześniu 1917 roku i jako oficer kawalerii wstąpił do 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Po kilku tygodniach wybuchła następna rewolucja, październikowa. Czapski, posłany do walki przeciwko oddziałom bolszewików, był przerażony tym, co widział. Przesiąknięty Tołstojowskim pacyfizmem, podszedł do swojego dowódcy i powiedział mu, że nie jest w stanie strzelić, by zabić człowieka. Gotów był położyć głowę za swe antymilitarystyczne przekonania, bo musiał się spodziewać, że stanie przed sądem wojennym i najprawdopodobniej zostanie rozstrzelany za niesubordynację. Tymczasem dowódca oddziału cierpliwie wysłuchał jego żarliwych słów protestu, po czym, rzecz niezwykła, stwierdził, że nie wątpi w czystość jego przekonań i intencji. „Kiedy byłem młody – wyznał dwudziestojednoletniemu kadetowi – też chciałem zmieniać świat. Idź. Próbuj”. Tę zaskakującą wyrozumiałość dla nieposłuszeństwa w trakcie wojny trzeba rozpatrywać, biorąc pod uwagę tytuł szlachecki młodego mężczyzny, jego prezencję i znaczenie rodowego nazwiska. W nakręconym w 1937 roku przez Jeana Renoira filmie Towarzysze broni, którego akcja toczy się podczas pierwszej wojny światowej, niemiecki baron, nadzorujący obóz jeniecki, podejmuje wystawną kolacją równie szlachetnie urodzonego francuskiego pilota, wroga, którego samolot niedawno zestrzelił. Nawet w czasie wojny błękitna krew znaczy więcej niż przynależność do narodu; dwaj arystokraci znajdują większą przyjemność w swoim towarzystwie aniżeli w obcowaniu z pospolitymi żołnierzami z własnej armii. Być może podobne poczucie wspólnoty krwi uchroniło Czapskiego od represji.

Szeregi wojskowe opuścił w styczniu 1918 roku, dołączając do dwóch swoich przyjaciół, braci Antoniego i Edwarda Marylskich. Kierując się antymilitarystycznymi nakazami Tołstoja i Ewangelią, połączyli siły, by na tyle, na ile to możliwe, ulżyć umęczonej ludności. Wspierany przez siostry, Karlę i Marynię, które przybyły do Piotrogrodu, żeby zamieszkać z rodzeństwem, Czapski z pomocą braci Marylskich i błogosławieństwem swojego krewnego, Gieorgija Cziczerina, stworzył w centrum miasta prowizoryczny falanster. Kartki żywnościowe, uprawniające ich okaziciela do jednego kawałka chleba tygodniowo, zbierano do wspólnego użytku. Czapski podjął się gromadzenia żywności we wczesnych godzinach porannych, kiedy chłopi przywozili cenne ziemniaki i mleko z okolicznych gospodarstw. Zapotrzebowanie było wielkie, często wracał z pustymi rękami. Niebawem mleko zupełnie zniknęło z targowisk. Młodzi zapaleńcy sami z trudem bronili się przed głodem, o niesieniu pomocy innym nie mogło być mowy. Mimo najlepszych chęci i gotowości do ciężkiej pracy ich plan spalił na panewce. Po pięciu miesiącach w mieście zapanowała anarchia. Transport został sparaliżowany. Szerzył się głód. Ich nadzieje legły w gruzach. W maju 1918 roku wrócili do Polski.

*

 Poznawszy szczegóły potwierdzające tragiczny los zaginionych oficerów, nerwowo oczekiwał na wyjazd z Piotrogrodu. Władze wielokrotnie zapewniały, że może jechać, po czym okazywało się, że jednak nie może. Trwało to wiele dni. Wędrował po mieście, obserwując bolszewickie gwałty i terror. Opóźniany wyjazd zaowocował też pomyślnym zdarzeniem: Czapski natknął się przypadkiem na grupę myślicieli, którzy mieli zaważyć na jego rozwoju duchowym. Odwiedzając znajomego w kamienicy przy ulicy Siergiejewskiej, spostrzegł na drzwiach innego mieszkania nazwisko „Mereżkowski” (Dmitrij Mereżkowski był jednym z najwybitniejszych żyjących rosyjskich pisarzy. Czapski czytał jego powieść Leonardo da Vinci, drugi tom trylogii zatytułowanej Chrystus i Antychryst, w której autor zgłębiał, jak w średniowieczu humanizm zakorzenił się i rozkwitł na gruncie barbarzyństwa). Pod wpływem impulsu, mając dużo czasu, zadzwonił do drzwi. Otworzył mu niski mężczyzna o jasnych oczach, z ciemną kozią bródką. Z powodu panującego w mieszkaniu zimna owinięty był aksamitnym płaszczem, lamowanym futrem, który, jak Czapski miał się niebawem dowiedzieć, należał do żony pisarza. Mereżkowski zaprosił młodego polskiego żołnierza do środka; Czapskiego zawsze zachwycała łatwość, z jaką Rosjanie przyjmowali nowych znajomych. Pełen podziwu dla religijnych pism Mereżkowskiego wyznał, że czuje się uczniem Tołstoja i sprzeciwia zabijaniu jako sposobowi zwalczania zła; jak jednak ma wytrwać w tym przekonaniu, pytał, kiedy wokół niego ginie tylu ludzi? Wobec tego, co widział w ostatnich kilku latach w Rosji, wobec okrucieństw, których był świadkiem, skamieniało mu serce. Jego wrodzony pacyfizm stanął pod znakiem zapytania. Jak pogodzić ducha Ewangelii z wojenną przemocą?

Zawoławszy żonę, Mereżkowski słuchał w zamyśleniu zrozpaczonego nieznajomego. Uspokoił go słowami, które pomogły ukoić ból i zawierały radę: „Pan jest chrześcijaninem – zabijać to grzech – wiadomo – ale należy pamiętać, że Pan nie jest sam, że Pan należy do historii, do dziejów świata, ludzie się biją, o coś walczą, popełniają grzech, niech pan przyjmie na siebie ten grzech i razem walczy o lepszy świat”[16]. Po czym przytoczył przypowieść o świętym Kasjanie i Mikołaju:

Obaj zdążali do nieba w białych szatach wzdłuż zabłoconej drogi, aż spotkali chłopa, co wraz z wołem ugrzązł w tym błocie i błagał o ratunek. Kasjan minął chłopa, a Mikołaj nie wytrzymał, poszedł wyciągać wóz i potężnie się ubabrał. Tak doszli obaj do nieba. Święty Piotr wpuścił obu na sąd Boży, a Bóg oświadczył Kasjanowi: masz niepokalane szaty i będziesz miał święto raz do roku, ale tylko co cztery lata, bo w rok przestępny 29 lutego, a ty, Mikołaju, zapomniałeś o swoich szatach, ratowałeś bliźniego, dlatego twoje święto będzie obchodzone cztery razy do roku[17].

Trafił tą przypowieścią w sedno. Przed Czapskim rysowała się droga Mikołaja.

Mereżkowski i jego żona, poetka Zinaida Gippius, wielkie postacie rosyjskiej literatury, współpracowali z pisarzem, krytykiem i wydawcą Dymitrem Fiłosofowem. Wszyscy troje zbliżyli się do siebie najpierw jako przeciwnicy caratu po rewolucji 1905 roku, a potem jako antykomuniści po rewolucji październikowej. Wierzyli w „trzecią Rosję”, Rosję demokratyczną, ani bolszewicką, ani carską. Liczyli na pojednanie katolicyzmu z rosyjskim prawosławiem, marzyli o połączeniu inteligencji z Cerkwią w swobodnym związku wiary i rozumu. Szlachetne zamiary obojga przemówiły do Czapskiego w krytycznym momencie młodego życia. Ich dom stanął dla niego otworem. Przebywał u nich kilka dni. Twierdził później, że ten tercet skutecznie wyleczył go z chrześcijańskiego ekstremizmu i paraliżu moralnego. Mereżkowski „stworzył dla siebie własny świat – napisała Nina Berberowa. – Wiele tam było braków, jednakże to, co było mu niezbędne, zawsze się tam znajdowało”[18]. Zaopatrzył Czapskiego w stos dzieł Dostojewskiego, Nietzschego oraz rosyjskiego filozofa Wasilija Rozanowa.

Z tym darem w ręku Czapski rozpoczął okres intensywnych studiów. Odruchowa chęć zapukania bez zapowiedzi do drzwi, na których widniało nazwisko podziwianego pisarza, zaowocowała wyjątkowym postępem w kształtowaniu jego charakteru i ośmieliła go do tego, by zawsze odtąd polegać na spontanicznych odruchach. Lektura książek, które otrzymał, sprawiła, że zrzucił ciężar z serca i przełamał długotrwały impas; pomogła mu też wyzwolić się i stać człowiekiem, jakim pragnął być. Niewiele ponad rok później Mereżkowski, Gippius i Fiłosofow mieli udać się do Warszawy, gdzie Czapski i jego siostra Marynia pomogli przystosować się tym inteligenckim uchodźcom do życia kulturalnego i politycznego stolicy Polski.

Z książki Prawie nic. Józef Czapski. Biografia malarza

autor Eric Karpeles

Koszerne szalbierstwo opisane przez Suzanne Bousquet

Andrew Joyce o bardzo interesującej książce odsłaniającej szalbierstwo tak zwanych certyfikatów koszerności.

Cztery lata temu pewien Żyd zapytał mnie w mediach społecznościowych, dlaczego uważam się za eksperta od narodu żydowskiego. Pytanie było oczywiście pomyślane jako preludium do kłótni lub awantury i przyzwyczaiłem się do takich podejść. „Ależ nie sądzę nic takiego” — odpowiedziałem. „Istnieje duża ilości informacji o Żydach, ich religii i historii, którymi nie jestem zainteresowany nawet w najmniejszym stopniu. Na przykład Talmud jest dla mnie za nudny by przeczytać go w całości. Uważam jednak, że posiadam pewną wiedzę na temat antysemityzmu. Interesuję się Żydami tylko o tyle, o ile wpływają i wpływali na Europejczyków. Możesz zacząć od zbiorczej bibliografii moich esejów, obejmującej setki tekstów, jeśli chcesz argumentować inaczej”. Mój żydowski korespondent nie miał na to odpowiedzi i nigdy więcej nic już nie napisał.

Kwestia żydowska jest oczywiście rozległa pod względem swojego historycznego i geograficznego rozprzestrzenienia, a moje twierdzenia o ekspertyzie były nieco żartobliwe. Tak, czytałem bardzo dużo literatury historycznej. Czasami moje recenzje najlepszych książek omawiających to zagadnienie sięgały nawet 12 000 słów, napisałem ponad 200 esejów oryginalnego materiału na różne aspekty tego tematu. Ale zawsze są obszary, w których najlepiej zdać się na innych. Przypomniało mi się to czytając niedawno opublikowaną książkę Suzanne Bousquet From Kosher to Halal, która bardziej niż jakakolwiek inna książka, którą czytałem w ostatnich latach, uświadomiła mi, jak wiele jeszcze nie wiem o kwestii żydowskiej. Wiele z moich wcześniejszych opinii na temat koszernego uboju zostało opartych na broszurze z lat 20, “The Legalised Cruelty of Schechita” ekscentrycznego brytyjskiego weterynarza i zadeklarowanego faszysty, Arnolda Spencera Leese. Ale ta broszura, choć zachowuje spore znaczenie, ma już sto lat i nie ma nic do powiedzenia na temat nowoczesnego przemysłu masowej certyfikacji. Niezwykle dobrze opracowana, dobrze napisana i porządnie uargumentowana książka Bousquet wnosi zupełnie inny i nieskończenie bardziej profesjonalny poziom szczegółowości i kontekstu do tego dość zawiłego tematu, łącząc ze sobą kwestie, o których istnieniu ledwo co wiedziałem. W poniższym omówieniu chcę przedstawić podsumowanie tego, co obecnie uważam za podstawowy tekst w badaniu wpływu Żydów na współczesny  Zachód.

„Od koszerności do halal ” Bousquet to fascynujące połączenie studiów religijnych, historii i współczesnego komentarza politycznego. Mówiąc słowami urodzonej w Quebecu autorki:

Ta książka stara się wypełnić niezwykłą lukę, a mianowicie brak w katalogu któregokolwiek kanadyjskiego wydawcy jakiegokolwiek rygorystycznego wyjaśnienia działalności certyfikacji koszernej i halal z punktu widzenia osób postronnych. Tę nieobecność można wytłumaczyć na kilka sposobów, w tym pewną wrażliwością na samo zajmowanie się tematem, jedynie napomknięcie o nim budzi kontrowersje — tak jakby istniały dziedziny, które muszą pozostać tabu ze względu na sam fakt ich religijnych konotacji.

Bousquet jest wnuczką byłego właściciela jednej z największych piekarni przemysłowych w Kanadzie, i w From Kosher to Halal łączy instynkty rodzinne związane z przemysłem rolno-spożywczym z doświadczeniem edytorskim i komunikacyjnym zdobytym w życiu zawodowym. Obawy Bousqueta polegają przede wszystkim na tym, że chociaż żyjemy w epoce „oświeconego konsumpcjonizmu”, certyfikacja koszerności i halal jest owiana prawie całkowitą tajemnicą i jest niejako tematem tabu, poza dozwolonym dyskursem społecznym. Autorka komentuje, że chociaż

na prawie 80% produktów w sklepie spożywczym znajduje się dyskretne logo koszerności, a producenci coraz częściej odczuwają delikatną presję, aby uzyskać certyfikat halal, te dwie etykiety nie są nagłaśniane: dla wielu pozostają tajemnicą. A mięso ze zwierząt ubitych w sposób koszerny lub halal nadal nie podlega systematycznej, ścisłej identyfikacji i etykietowaniu.

Agencje, które sprzedają usługi certyfikacji religijnej oraz firmy czerpiące zyski z produktów oznaczonych jako koszerne lub halal, nigdy nie były przedmiotem obiektywnej lub krytycznej naukowej analizy odnośnie ich praktyk. Dzięki lekturze tej książki dowiadujemy się, jak potrzebne jest takie badanie. Bousquet twierdzi, że agencje te naciskają na firmy, aby przyjmowały wysokie koszty certyfikacji, które następnie są przerzucane na konsumenta, rodzaj „podatku koszernego”, a pozyskane fundusze są kierowane do społeczności żydowskiej i muzułmańskiej. Bousquet proponuje przeanalizowanie praktyki agencji i podążenie ścieżką pieniędzy, „skromnie stawiając pierwszy kamień milowy w kierunku lepszego zrozumienia rzeczywistości dotąd nieznanej opinii publicznej”.

Pierwszy rozdział książki “From Kashrut to Kosher Industry,” zaczyna się od historycznego przeglądu rozwoju kashrut, zbioru praw żywieniowych dotyczących żywności, którą Żydom wolno spożywać i tego, jak ta żywność musi być przygotowywana zgodnie z żydowskim prawem. Bousquet wskazuje, że przepisy żywieniowe były środkiem, za pomocą którego Żydzi mogli zaakcentować partykularyzm etniczny, argumentując, że „naród wybrany wyróżnia się w szczególności sposobem jedzenia”. Bousquet demonstruje wszechstronną znajomość żydowskich tekstów religijnych w tej dziedzinie, w tym Miszny, i jest bardzo jednoznaczna co do ich implikacji:

Rabin David Bar-Hayim z Merkaz HaRav Yeshiva potwierdza w badaniu, że judaizm wprowadza rozróżnienie między jednostkami w oparciu o religię. Mięso określane jako „koszerne”, a co za tym idzie, absolutny obowiązek, aby uboju dokonywał tylko wierzący Żyd, wywodzi się z koncepcji, która figuruje w prawie hebrajskim (halakha), zgodnie z którym nie-Żydzi (goje) są uważani za zwierzęta. Ziemska dusza nie-Żydów ma ten sam rodzaj animy, co nieczyste zwierzęta (takie jak świnie czy małpy): Goje są stworzeniami ocenianymi jako zdecydowanie gorszego rodzaju i dlatego mięso z zabitego przez nich zwierzęcia nie może być koszerne.

Tekst następnie przechodzi do analizy podstawowych zasad kashrutu, po czym dostarcza bardzo interesującego i dla mnie całkowicie nowatorskiego opisu początków certyfikacji koszerności w Ameryce Północnej. Dowiadujemy się, że certyfikat koszerności jest wynalazkiem Nowego Jorku z początku XX wieku, bez precedensu w historii. Praktyka, ujawniona tutaj jako niewiele więcej niż wymyślne oszustwo, została stworzona w 1919 roku przez nowojorskiego Żyda Josepha Jacobsa. Jacobs był nauczycielem w szkole na Bronksie, dopóki nieudana próba uzyskania awansu nie zaowocowała przejściem do branży reklamowej. Po objęciu stanowiska w jidysz-języcznej gazecie Daily Forward (Forverts), Jacobs „wpadł na pomysł oferowania swoich usług w celu ułatwienia sprzedaży niektórych produktów społeczności nowojorskiej mówiącej  jidysz, liczącej wówczas 1,5 miliona osób i niezdolnej do zrozumienia angielskiego”. W 1919 roku Jacobs założył agencję reklamową Joseph Jacobs, Inc., która istnieje do dziś. Na początku istnienia firmy certyfikacja koszerności ograniczała się mniej więcej do koszernego marketingu – przekonywania Żydów mówiących jidysz, że żywność, którą uważali za zabronioną, była w rzeczywistości dozwolona w kashrut. Bousquet posługuje się przykładem kawy:

Aby zilustrować, jak działał Jacobs, weźmy przykład kawy. W tym czasie religijni Żydzi uważali tę roślinną substancję za fasolę, a zatem niekoszerną na Paschę. Żydowscy sklepikarze klasyfikowali kawę jako hamets (zabronioną na Paschę) pod błędnym przekonaniem, że ziarna kawy to kitniyot, podczas gdy w rzeczywistości są to nasiona owocu – a nie ziarna. Dlatego Jacobs rozpoczął kampanię reklamową, aby wyjaśnić, że ziarna kawy to nie warzywa strączkowe, ale owoce, a co za tym idzie koszerne. Znalazł gotowego do współpracy rabina, który potwierdził jego punkt widzenia i publikował ogłoszenia w gazetach jidysz. W ten sposób Maxwell House stał się koszerny: bez inspekcji i błogosławieństwa.

 Jacobs wkrótce połączył ten rodzaj koszernej kampanii marketingowej z bardziej formalnym stylem certyfikacji koszerności, zakorzenionym w żydowskich przepisach dotyczących mięsa. Ten ostatni kontekst jest szczegółowo badany przez Bousquet, która ujawnia, że ​​cały temat jest zakorzeniony w żydowskim gangsterstwie, przemocy i próbach zabójstw. Przemoc miała swoje źródło w pragnieniu rabinów, aby zwiększyć swoje dochody poprzez nadzorowanie szechity, czyli koszernej rzezi. Rabini tworzyli małe komisje certyfikacji koszerności, a jeśli miasto lub miasteczko miało dwóch lub więcej rabinów, wybuchała gwałtowna rywalizacja między frakcjami, ponieważ każda z nich dążyła do monopolu na fundusze uzyskanie z szechity. W ramach tej rywalizacji każda frakcja umieszczała własną markę na produktach koszernych (np. „U” od Union of Orthodox Jewish Congregations) i zachęcała do bojkotu produktów oznaczonych marką konkurencyjną.

Joseph Jacobs dostrzegł możliwość wykorzystania idei oznaczania produktów w swoich własnych działaniach marketingowych i systematycznie udawało mu się przekonać coraz większą liczbę nieżydowskich firm do oznaczania swoich produktów literą „K” oznaczającą koszerność, a później dowolnym z szerokiej gamy innych logo lub inicjałami reprezentującymi różne frakcje certyfikacji koszerności. Konkurencja między Żydami utrzymywała się do pewnego stopnia, ale ponieważ celem był teraz bardziej lukratywny rynek grup obcych, przemoc zelżała.

Maxwell House (1923) i Coca-Cola (1937) były jednymi z pierwszych produktów na rynku masowym, które uzyskały certyfikat koszerności, ale sprawy zaczęły przyspieszać dopiero od lat 60. XX wieku, wraz z żydowskimi kampaniami reklamowymi, które sprzedawały koszerne hot dogi i żyto dla nie-Żydów jako „zdrowszej, lepszej żywności”. [Bousquet omawia to w dalszej części książki.] Pomimo stosunkowo niewielkiej liczby ortodoksyjnych żydowskich konsumentów, w ciągu następnych sześciu dekad przemysł certyfikacji koszerności rozprzestrzenił się na Zachodzie, obejmując wszystko, od papieru toaletowego, mydła domowego i pieluch, po karmę dla zwierząt i czopki. W Ameryce do 50% produktów spożywczych ma obecnie certyfikat koszerności, a ich szacowana roczna sprzedaż wynosi 500 miliardów dolarów.

W tym momencie książka Bousqueta naprawdę wchodzi w sedno sprawy. Najbardziej kontrowersyjnym aspektem certyfikacji koszerności, poza metodami uboju, jest kwestia kosztów. Jakie wydatki związane są z certyfikacją i jaki ma to wpływ na ceny detaliczne? Tutaj Bousquet ujawnia zdolności detektywistyczne połączone z wnikliwą logiką. Autorka zwraca uwagę na mafijne milczenie w tej sprawie, wskazując na „rodzaj omertà dotyczący tego, ile pieniędzy osoby certyfikujące zarabiają na swojej działalności, jednocześnie posuwając się nawet do zaprzeczenia wszelkiej rentowności”. Center for Israel and Jewish Affairs na przykład potępia „błędne przekonania”, że certyfikacja koszerności jest przemysłem nastawionym na zysk, argumentując, że koszty pokrywają jedynie kontrolę, a certyfikacja przynosi korzyści tylko certyfikowanym firmom. Inne zainteresowane strony argumentowały, że „dodatkowe koszty zakładane przez konsumentów są minimalne, ” i że „rabini nie czerpią zysków z certyfikacji”. Bousquet natomiast wskazuje na szereg badań, w tym pracę doktorską z 2011 r., pokazującą, że certyfikacja koszerności przynosi wystarczające zyski, aby można je było rozproszyć nie tylko w jednostkach certyfikujących, ale także w żydowskich szkołach, instytucjach kultury i innych żydowskich organizacjach gminnych. Krótko mówiąc, dość łatwo wywnioskować, że certyfikacja koszerności jest nie tylko bardzo opłacalna, ale wiąże się ze znacznym transferem bogactwa od ogółu populacji do społeczności żydowskiej.

Bousquet szczegółowo opisuje ten „lukratywny proceder”, który obejmuje masową certyfikację nawet produktów uznawanych już za z natury koszerne (np. oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia, mrożone jagody, kawa, detergent, mydło do naczyń, papier toaletowy, sól i pieprz). W ojczystej Kanadzie Bousquet rynek z certyfikatem koszerności wzrósł o 64% od 2003 roku. Dowiadujemy się, że sytuacja w Kanadzie osiągnęła tak absurdalne rozmiary, że Paul Lungen, dziennikarz śledczy z Canadian Jewish News, przeprowadził ośmiomiesięczne śledztwo w sprawie praktyk certyfikacji koszerności w Kashrut Council of Canada (COR), które ujawniło liczne nieprawidłowości i nadużycia. Obejmowały one arbitralne ustalanie cen i fałszywe deklaracje tego, co jest, a co nie jest koszerne. Ujawniono również, że COR odnotował roczne przychody w wysokości ponad 5 milionów dolarów, ale pomimo tego, że jest zarejestrowaną organizacją charytatywną, przeznaczył tylko 2500 dolarów na cele charytatywne. Jedna z firm zajmujących się olejami roślinnymi poinformowała, że ​​musiała anulować swój certyfikat koszerności po tym, jak dowiedziała się, że COR będzie pobierać 45 000 dolarów tylko za to, aby rabin, nie posiadający żadnych znaczących kwalifikacji w produkcji żywności, uczestniczył w corocznej inspekcji ich procesów produkcyjnych. Za jego wysiłki w zgłaszaniu tych faktów, Lungen został szybko potępiony przez swoich rodaków za popełnienie grzechu chillul HaSzem, co tłumaczy się jako „profanacja imienia Boga”, ale w rzeczywistości oznacza, że ​​Żyd poinformował nie-Żydów o żydowskich występkach. Innymi słowy, Lungen został uznany za zdrajcę rasy.

Oszustwo sięga głęboko i często ma powiązania z żydowskimi wpływami w rządzie. Co najmniej jedna kanadyjska firma zajmująca się certyfikacją koszerności, Canadian Kosher Food Safety Initiative (CKFSI), została założona dzięki dotacji w wysokości 763 650 USD od ministra rządu Christiana Paradisa, który ma na swoim koncie historię zarzutów przekupstwa. Rząd zezwolił również rabinom z takich organizacji jak CKFSI na czerpanie korzyści z przeprowadzania ogólnych inspekcji sanitarnych w zakładach produkujących żywność, pomimo przytłaczającego braku kwalifikacji zawodowych lub edukacyjnych w tej dziedzinie. To skłoniło ekonomistę Davida MacDonalda z Canadian Centre for Policy Alternatives do stwierdzenia: „Nie leży w kompetencji organizacji religijnej określanie bezpieczeństwa spożywanej żywności. … Nie możemy tu mieć takiego samego poziomu zaufania. … Będziemy mieli gorzej wyszkolony, mniej doświadczony personel.” Ponieważ Żydzi łączą swoje wątpliwe „inspekcje zdrowotne” z kosztowną certyfikacją koszerności, oczekuje się, że koszty produkcji wzrosną o 5-7%, a dodatkowe koszty zostaną przeniesione na konsumentów.

Będąc mniej niż 1% populacji w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, z podobną reprezentacją na całym Zachodzie, jasne jest, że Żydzi przenoszą koszty ogromnego przedsiębiorstwa certyfikacji koszerności na całość społeczeństwa, obejmuje to od 60% do 80% artykułów spożywczych handlu i „koszeryzuje” całe łańcuchy produkcyjne. Żydowscy apologeci branży certyfikacji koszerności twierdzili, że nie-Żydzi doszli do wniosku, że koszerna żywność jest najwyższej jakości i że koszerne dla wielu konsumentów oznacza „dobre jedzenie”. Twierdzą, że certyfikacja koszerności jest pożądana przez ogólnego konsumenta i że różne logo koszerności są zatem atrakcyjnym atrybutem każdego produktu. Bousquet wskazuje, że takie twierdzenia stoją w ostrym kontraście z badaniami uniwersyteckimi, które wykazały, że te koszerne etykiety „przechodzą prawie niezauważone przez ogół społeczeństwa", którego większość nie ma najmniejszego pojęcia, co dane logo właściwie znaczy.

Dla tych, którzy wiedzą, co oznaczają etykiety i sprzeciwiają się hurtowej koszeryzacji przemysłu spożywczego, Żydzi mają bezpośrednią odpowiedź. Książka ma bardzo interesującą rozdział o tym, jak Żydzi, zwłaszcza ADL, wykorzystali oskarżenia o antysemityzm, aby uciszyć krytykę certyfikacji koszerności i uniemożliwić sensowne badanie tych praktyk. W 1991 roku ADL skutecznie stworzyła szablon odpowiedzi na oskarżenia o „podatek koszerny”, który od tego czasu jest stosowany przez prawie każdą jednostkę certyfikującą koszerność. Cechami charakterystycznymi tej odpowiedzi szablonu są:

· Uznaj ideę „koszernego podatku” za „mistyfikację” wymyśloną przez „prawicowych ekstremistów”.

· Zapewnij, że wszelkie insynuacje, o rabiniach wzbogacających się przez certyfikowanie koszerności, są „teorią spiskową” zależną od „stereotypów dotyczących Żydów”.

· Zaprzecz, że tylko niewielka część ogólnej populacji pragnie takich oznaczeń.

· Wielokrotnie wspominaj, że ideę podatku koszernego promują „różne grupy Ku Klux Klanu”, co uczyni kłopotliwym dzielenie się tymi informacjami.

Bousquet wykonuje świetną robotę, sprawdzając twierdzenie ADL, że koszty certyfikacji koszerności są „tak znikome w praktyce, że praktycznie nie istnieją”. W odpowiedzi Bousquet pyta, jeśli są one tak niskie, dlaczego żadna firma nigdy nie ujawniła dokładnych liczb i dlaczego społeczności żydowskie, które żądają certyfikacji, nie mogą same pokryć kosztów. Ponadto, pyta Bousquet, jeśli jest to branża o tak niskich dochodach, dlaczego w Stanach Zjednoczonych są 273 agencje certyfikacji koszerności, z których wszystkie konkurują zaciekle o kawałek tego, co rzekomo jest bardzo skromnym ciastem? Autor następnie wskazuje, że przychody COR w 2013 roku wyniosły 5,4 miliona dolarów, przy czym dziewięciu jego pracowników zarabiało od 80 000 do 119 000 dolarów, a jeden od 120 000 do 159 000 dolarów. Wszystko to z „praktycznie nieistniejącego” dochodu!

Pomimo faktycznej intelektualnej kompromitacji szablon ADL jest używany z niepokojącą regularnością. Kiedy Louise Mailloux, profesor filozofii i kandydatka Partii Quebeckiej, mówiła o „podatku religijnym” podczas kampanii wyborczej w kwietniu 2014 r., oddział the Center for Israel and Jewish Affairs w Quebecu wydał oświadczenie oskarżające Mailloux o powtarzanie „teorii spiskowej stworzonej i rozpowszechnianej przez Ku Klux Klan” i podkreślając że certyfikacja nie wiąże się z żadnymi kosztami i że firmy uzyskują certyfikację w celu „otwarcia nowego segmentu rynku i zwiększenia sprzedaży”. Kiedy dziennikarz Pierre Lacerte próbował bronić Mailloux i uszczegółowić swoje twierdzenia, rabin Zvi Hershcovich wydał oświadczenie, w którym oskarżał oboje o „przywoływanie mitu stworzonego przez Ku Klux Klan i grupy neonazistowskie. … Koszt certyfikacji jest minimalny. … Uzyskanie certyfikatu koszerności to mądra decyzja biznesowa.” Wszystko to pokazuje, że chociaż Żydzi nie są narodem kreatywnym, to, czego im brakuje w oryginalności, nadrabiają zwykłą powtarzalnością. W związku z tym ich krzyki są nie tyle dramatyczną, co złowieszczą monotonią brzęku zbliżającego się roju szerszeni. Niezrażeni oczywistą słabością kłamstwa, pobiją cię nim tysiąc razy, zamiast otworzyć księgi rachunkowe.

Bousquet nie ulękła się tego roju i bardzo skutecznie kontratakuje. Nieustannie śledzi pieniądze i znajduje wiele przykładów dużych firm i organizacji (a nawet jednego rabina), którzy są gotowi na potwierdzenie, że certyfikacja koszerności jest droga i że koszty są przerzucane na konsumenta. Kiedy żydowska presja była wywierana na Girl Guides, aby zrobiły swoje ciastka koszernymi, Girl Guide Cookies odpowiedziała publicznie: „Chociaż składniki są koszerne; Sprzęt Dare nie jest. Certyfikacja koszerności jest bardzo kosztowna, przewyższa roczny koszt wymagany do jej utrzymania. Powstrzymujemy się od certyfikacji tych produktów, ponieważ koszty znacznie przewyższają korzyści. Przykro nam, ale koszerność tych ciasteczek nie jest dobrą decyzją biznesową.” Czyż ci bigoci z Girl Guide ze swoimi uprzedzonymi ciasteczkami, nie zdawali sobie sprawy, że taka argumentacja świadczy o ich głębokim upadku moralnym, do poziomu Ku Klux Klanu? Najwyraźniej nie. Później jednak, dzięki „wielkiej wytrwałości”, lobbing żydowski był w stanie osiągnąć pożądany rezultat. Ilu jest ortodoksyjnych żydowskich konsumentów ciasteczek Girl Guide? To nie ma znaczenia. Liczy się to, że Girl Guide nie są teraz jak Ku Klux Klan, I obecnie możesz być pewien, że jesz lepsze i droższe jedzenie.

Opisane w książce podejście do halal jest nie mniej fascynujące i irytujące. Chociaż istnieje bogactwo szczegółów, głównym motywem, który się tutaj pojawia, jest to, że muzułmanie zasadniczo podążali za żydowskim wzorem, wymyślając system certyfikacji, który kieruje napływ pieniędzy do ich społeczności, i jednocześnie rozszerza ich niekontrolowany wpływ na system produkcji żywności. Jak powiedział Hadżdż Habib Ghanim, prezes Izby Handlowej Halal USA:

Wprowadzenie certyfikacji halal do Stanów Zjednoczonych wiele zawdzięcza certyfikatorom koszerności, którzy prowadzą podobną, dobrze ustanowioną działalność i znają branżę. Nauczyliśmy się od nich. […] Uczymy się od naszych żydowskich kuzynów, którzy działają od lat. Uczymy się i mamy ich ogromne wsparcie.

Wiele z tego wzajemnego wsparcia jest zakorzene we wspólnym pragnieniu kontynuowania rytualnego uboju w krajach zachodnich, gdzie złe traktowanie zwierząt jest nielegalne. Rozdział poświęcony ubojowi rytualnemu Bousquet jest wyjątkowy, z doskonałą sekcją zatytułowaną „Od wielokulturowości do pluralizmu prawnego”, w której przekonuje, że „zgubny relatywizm kulturowy polityki wielokulturowej pozwolił religijnym fundamentalistom po cichu narzucić pluralizm prawny”. Tak więc przepisy dotyczące produkcji mięsa koszernego i halal są zgodne z prawem hebrajskim i islamskim, a nie prawem narodowym. Bousquet bada te ponure metody uboju i zwięźle demontuje apologetykę na ich korzyść. Najbardziej niepokojące dla autorki jest to, że wiele mięsa koszernego i halal trafia na rynek masowy, gdzie nie jest oznakowane jako takie. Na przykład Żydzi mogli rytualnie ubić 100 sztuk bydła, ale być może tylko 10 przejdzie kontrolę  koszerną po uboju. Dzieje się tak dlatego, że rabin przeprowadza badanie głównych narządów wewnętrznych po zabiciu zwierzęcia i nawet niewielka skaza na płucu wystarcza, aby mięso zostało uznane za nieczyste i nadające się do spożycia tylko przez goyim. Następnie umieszcza się je z powrotem na taśmociągu, kroi, pakuje i sprzedaje niczego nie podejrzewającej gospodyni domowej, całkowicie nieświadomej, że steki tego wieczoru były wcześniej zasadniczo torturowane żywcem, patroszone, rozgryzane i odrzucone przez fanatyka aszkenazyjskiego.

Współudział głównych przetwórców mięsa jest związany według Bousquet  z chęcią zbudowania dobrze prosperującej firmy eksportowej mięsa zaopatrującej Bliski Wschód i Afrykę Północną, przy jednoczesnym filtrowaniu niepożądanego mięsa do zachodnich konsumentów, bez jakiejkolwiek informacji o sposobie, w jaki zwierzę zostało zabite. Szczegółowa i obszerna analiza autorki w tej dziedzinie, zbyt rozległa, by można ją było odpowiednio potraktować w tym przeglądzie, stanowi potępiające oskarżenie współczesnego monopolistycznego kapitalizmu i jego dobrowolnego udziału w upadku kultury Zachodu, uczestnictwo motywowane chciwością i nacechowane chłodną obojętnością wobec wielkiej masy konsumentów. Rzeczywiście, w czasach, w których karmi się nas kłamstwem, że konsument jest królem, badania Suzanne Bousquet dotyczące certyfikacji koszerności i halal pokazują, że bardziej przypominamy w tym temacie nieszczęsne bydło niż decydentów.

Suzanne Bousquet należą się gratulacje za to odważne, oryginalne i szczegółowe studium tematu, którego uprzednio nie znałem. Nie waham się polecić go innym zainteresowanym wpływami żydowskimi, przemysłem koszernym i halal lub współzależnością między wielokulturowością a kapitałem globalistycznym. 

To jest dokładnie taka literatura śledcza i potępiająca, jakiej potrzebujemy i stanowi bardzo wartościowe wzbogacenie mojej biblioteki. Jeśli gdzieś na świecie jest Żyd skłonny, by zapytać autorkę, dlaczego właściwie uważa się za eksperta w tej dziedzinie — zapewniam, że ona naprawdę  nim jest.

Oryginalny artykuł po angielsku