wtorek, 1 listopada 2022

Eckhart Tolle o oddaleniu się od siebie


   Jak powstała ta książka.

  Przeszłość niewiele mnie obchodzi, rzadko więc o niej myślę; chciałbym jednak pokrótce opowiedzieć, jak zostałem nauczycielem duchowym i jak doszło do powstania tej książki. 

Zanim skończyłem trzydzieści lat, żyłem w prawie ciągłym niepokoju, a jedynym urozmaiceniem tego stanu były napady depresji, którym towarzyszyły myśli samobójcze. Czuję się teraz tak, jakbym mówił o jednym ze swoich poprzednich wcieleń lub wręcz o cudzym życiu.

Wkrótce po dwudziestych dziewiątych urodzinach obudziłem się nad ranem, ogarnięty bezgraniczną zgrozą. Wielokrotnie zdarzało mi się już budzić z takim uczuciem, lecz tym razem było ono silniejsze niż kiedykolwiek. Nocna cisza, niewyraźne kontury mebli w ciemnym pokoju, daleki turkot przejeżdżającego pociągu - wszystko to wydawało się tak obce, wrogie i bezsensowne, że napawało mnie głębokim wstrętem do świata. Ale najohydniejsze było moje własne istnienie. Po co dalej żyć, dźwigając brzemię niedoli? Po co przedłużać nieustanną szarpaninę? Czułem, jak głęboka tęsknota za unicestwieniem, za niebytem, wyraźnie bierze górę nad instynktownym pragnieniem, żeby jednak jeszcze pożyć.

„Dłużej już ze sobą nie wytrzymam". Ta właśnie myśl nasuwała mi się raz po raz. I nagle zdałem sobie sprawę z jej osobliwości. „Jestem jeden, czy jest mnie dwóch? Jeśli nie mogę ze sobą wytrzymać, to widocznie jesteśmy dwaj: z jednej strony »ja«, który mówię te słowa, a z drugiej jakaś - powiedzmy - osoba«, z którą już nie wytrzymuję. A skoro tak, to może tylko jedno z nas istnieje naprawdę".

To raptowne odkrycie tak mnie oszołomiło, że mój umysł stanął jak wryty. Byłem w pełni świadom, ale nie miałem w głowie ani jednej myśli. A potem wciągnęło mnie coś w rodzaju energetycznego wiru. Najpierw był powolny ruch, a później przyspieszenie. Owładnął mną przemożny lęk i cały zacząłem dygotać. Usłyszałem słowa „niczemu się nie opieraj" - jakby wypowiedział je jakiś głos w mojej piersi. Czułem, Ŝe wsysa mnie próŜnia. Miałem jednak zarazem takie uczucie, jakby istniała ona we mnie samym, nie zaś na zewnątrz. I nagle znikł wszelki lęk, a ja pozwoliłem sobie wpaść w tę próżnię. W ogóle nie pamiętam, co było dalej.

Obudziło mnie ćwierkanie ptaka za oknem. Nigdy przedtem nie słyszałem takiego dźwięku. Pod zamkniętymi powiekami ukazał mi się drogocenny brylant. No właśnie: gdyby brylant mógł wydawać dźwięk, brzmiałby on dokładnie tak jak ten ptasi śpiew. Otworzyłem oczy. Przez firanki wlewał się do pokoju pierwszy brzask. Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, już czułem, już wiedziałem, że światło to coś nieskończenie bogatszego niż my, ludzie, zdajemy sobie sprawę. Sącząca się przez firanki łagodna świetlistość była samą miłością. Łzy zakręciły mi się w oczach.

Wstałem i przeszedłem się po pokoju. Bez trudu rozpoznałem w nim własny pokój, ale wiedziałem, że tak naprawdę widzę go pierwszy raz w życiu. Wszystko było świeże i dziewicze, jakby właśnie przed chwilą zaistniało. Biorąc do ręki kolejne przedmioty - ołówek, pustą butelkę — zdumiewałem się, jakie są piękne i żywe.

Tamtego dnia chodziłem po mieście, bezgranicznie zdziwiony cudownością życia na Ziemi, jakbym dopiero co przyszedł na świat.

Pięć następnych miesięcy przeżyłem w niezmąconym, głębokim spokoju i błogości. Później intensywność tego stanu nieco osłabła - a może tak mi się tylko wydawało, ponieważ stał się on dla mnie czymś naturalnym. Nadal potrafiłem funkcjonować w świecie, chociaż zdawałem sobie sprawę, że nic nie mogę zrobić, aby wzbogacić to, co już mam.

Wiedziałem oczywiście, że przydarzyło mi się coś głęboko istotnego, lecz w ogóle tego zdarzenia nie rozumiałem. Dopiero po kilku latach, kiedy już naczytałem się różnych tekstów o tematyce duchowej i spędziłem trochę czasu z nauczycielami duchowymi, pojąłem, że przytrafiło mi się właśnie to, czego wszyscy szukają. Zrozumiałem, że pod ogromnym naciskiem cierpienia, jakiego doświadczyłem owej nocy, moja świadomość musiała zapewne zaniechać utożsamiania się z nieszczęśliwym i głęboko zalęknionym Ja", które w sumie jest tylko stworzoną przez umysł fikcją.

Zaniechanie to było widocznie tak całkowite, że fałszywe, cierpiące Ja" natychmiast runęło - niby nadmuchiwana zabawka, z której wyciągnięto zatyczkę. Pozostała jedynie moja prawdziwa natura, rozumiana jako wiecznie obecne Ja jestem:  świadomość w stanie czystym - sprzed utożsamienia z formą. W późniejszym czasie nauczyłem się z pełną świadomością wnikać w tę nie poddaną czasowi, niedostępną dla śmierci sferę wewnętrzną, którą zrazu uznałem za próżnię. Osiągałem stany tak nieopisanie błogie i święte, że blednie przy nich nawet to pierwsze, wspomniane na wstępie przeżycie. Nadszedł w końcu czas, kiedy na płaszczyźnie fizycznej wszystko, ale to wszystko utraciłem. Nie łączyły mnie żadne związki z ludźmi, nie miałem pracy, domu ani tożsamości społecznej. Prawie dwa lata przesiedziałem na ławkach w parku, czując niesłychanie silną radość.

Lecz nawet najpiękniejsze doznania pojawiają się, aby kiedyś przeminąć. Zapewne ważniejszy od wszelkich doznań jest podskórny nurt spokoju, który od tamtej pory ani na chwilę mnie nie opuścił.

Czasem bywa on bardzo silny, niemal dotykalny, tak że potrafią go odczuć również inni ludzie. Kiedy indziej schodzi na dalszy plan i dobiega stamtąd niby odległa melodia.

W późniejszych latach zdarzało się, że ktoś do mnie podchodził i mówił: „Chcę mieć to samo, co ty. Czy możesz mi to dać albo pokazać, jak mógłbym to zdobyć?", a ja odpowiadałem: „Już to masz. Poprostu jeszcze tego nie czujesz, bo twój umysł robi za dużo hałasu". Z tej odpowiedzi wyrosła z czasem ta oto książka.

Zanim zdążyłem się połapać, znów miałem zewnętrzną tożsamość: zostałem nauczycielem duchowym.

Z książki Potęga teraźniejszości 
***
Książka Eckharta Tolle jest dość ciekawa, i jak najbardziej użyteczna. Bezpośredni kontakt z ariya jest tym czego potrzeba zwykłemu człowieki. Lepiej obcować z "nie buddyjskim" ariya niż na przykład buddyjskim nauczycielem, takim jak Ajahn Brahmavamso, pełnym dziwacznych idei sprzecznych z Nauką Buddy. Oczywiście Ajahn Brahmavamso też ma pewne zalety, takie jak popularyzacja "buddyzmu" wśród szerokich mas, które inaczej nie weszłyby w jakikolwiek kontakt z Dhammą, ale nie może on nikogo poprowadzić do wglądu w Cztery Szlachetne Prawdy, co jest synonimem porzucenia poglądu ucieleśniającego.

Z samej treści książki trudno to wywnioskować, jednak znając prywatne życie autora, musimy podkreślić że daleko mu jeszcze do pełnego wyzwolenia. "Wiecznie obecne 'ja jestem', to fałszywy absolut, innymi słowy, choć wydaje się istnieć odwiecznie, i nie da się rozpoznać początku zaistnienia tej postawy, nie jest ona absolutem, i da się o niej powiedzieć: z tym jako warunek, "jestem". To obiekcja teoretyczna, praktyczna jest znacznie mniej subtelna: doskonale wyzwolony, jest też doskonale wygaszony, i nie jest w stanie wejść w relacje seksualne z kobietą, innymi słowy jest impotentem. (Oczywiście nie w tym sensie że chce ale nie może). Co więcej, nawet przedostatni stopień wyzwolenia obejmuje wolność od pożądania. Jeżeli ktoś ma girlfriend to nie jest w pełni wyzwolony. Albo albo, jak mawiał Kierkegaard.

Jednak na poziomie instrukcji, jak pracować z umysłem nie ma to większego znaczenia czy instruktor jest arahatem czy sotapanną, przynajmniej gdy mówi o dezidentyfikacji wobec własnego umysłu. Jeżeli jednak nie podkreśla odpowiednio silnie potrzeby celibatu do osiągnięcia wyższych stanów przebudzenia, to taki instruktor może być niebezpieczny, przynajmniej dla bardziej zaawansowanych.

Do powstania właściwego poglądu potrzebne są dwa warunki. Jednym z nich jest podpowiedź drugiego. W opisanym powyżej wydarzeniu, wychodzi na to że ta podpowiedź przyszła niejako sama z siebie:

„Dłużej już ze sobą nie wytrzymam". Ta właśnie myśl nasuwała mi się raz po raz. I nagle zdałem sobie sprawę z jej osobliwości. „Jestem jeden, czy jest mnie dwóch? Jeśli nie mogę ze sobą wytrzymać, to widocznie jesteśmy dwaj: z jednej strony »ja«, który mówię te słowa, a z drugiej jakaś - powiedzmy - osoba«, z którą już nie wytrzymuję. A skoro tak, to może tylko jedno z nas istnieje naprawdę".

"Ja" spersonalizowane jest wszystkim co zna zwykly człowiek, i w normalnych warunkach jego istnienie jest brane za pewnik. Ale i postawa "jestem", wolna od samo-identyfikacji, ciągle jest determinowana przez obecną w doświadczeniu ignorancję. 

Refleksja Eckharta Tolle, poprzedzająca jego wygląd w fikcyjność wszelkiej temporalnej identyfikacji, nie jest niczym nowym, Thoreau mówi o "pewnej podwójności, z uwagi na którą mogę być tak odległy od siebie jak od innego". Ta podwójność to nic innego jak dwa poziomy ignorancji, temporalna osoba za którą ma się każdy zwykły człowiek będący ofiarą poglądu ucieleśniającego, gdzie postawa "jestem", sama w sobie pusta, i afirmująca jedynie istnienie niejako znajduje ucieleśnienie w aktach samo-identyfikacji "tym jestem, to moje ja". Jeżeli zwykły człowiek nie osiągnie stanu Eckharta Tolle i nie porzuci poglądu ucieleśniającego, tak czy tak, wraz z śmiercią ciała, wszystko to za co się uważał i z czym się identyfikował, tak czy tak dobiegnie kresu, i stanie się nie bardziej realne, niż wczorajszy sen. Jak się powiada, tylko ten kto umiera zanim umiera, nie umiera kiedy umiera. Myślę że po przeczytaniu powyższego to powiedzonko nie powinno wydawać się już tak tajemnicze. Jeżeli dalej brzmi to nieco kryptycznie po drugim i czwartym umiera należy dodać "ciało".

Tu (po angielsku) dwa interesujące opisy z tym związane, jeden już wspomniany pochodzi z dziennika Thoreau, drugi od Borgesa.

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.