Przypomina mi się pewna historia z kilerami i Japończykiem, którą opowiedział mi były gangster Mietek, zwany w środowisku przestępczym Oława. Podobnie jak Japończyk przez dłuższy czas mieszkał w Stanach Zjednoczonych, gdzie dorobił się całkiem pokaźnej grupy. Kręcił z nią lody na wielką skalę. Dlatego trafił do tamtejszego pierdla, gdzie jego herbatnikiem był sam Japończyk. Pod koniec lat 90. spędzili razem sporo czasu, więc dobrze się poznali. Ich wspólnym domem było więzienie Lewisburg w stanie Pensylwania – pucha o podwyższonym rygorze, dla gangsterskiej elity. Mietek odsiadywał tam wyrok 30 lat więzienia za kierowanie grupą przestępczą. Wiesz, Amerykanie się nie patyczkują – jak ci udowodnią organized crime, to idziesz do chliwa na lata. Oczywiście, całego wyroku nie odsiedział, ale to już inna sprawa.Lewisburg to dzisiejszy odpowiednik Alcatraz, więzienie, do którego nie trafiają alimenciarze, ale zabójcy i mafiosi. Najsłynniejszym jego pensjonariuszem był John Gotti, jeden z ojców chrzestnych nowojorskiej mafii, szef klanu Gambino. W tym samym czasie siedział tam też Paul Vario, boss klanu Lucchese. Oglądałeś film Chłopcy z ferajny? Vario był pierwowzorem postaci szefa Paula Cicera.
O ucieczce z Lewisburga nie było co marzyć. Ale z drugiej strony – tak przynajmniej twierdził Mietek – nikt o tym nawet nie myślał; panowały tam takie warunki, że można było pomylić więzienie z Hiltonem. Korty tenisowe, boiska do koszykówki, stoły bilardowe, spacerniaki tak duże, jak park w Łazienkach. Dobre żarcie i wiele innych bajerów, niedostępnych w polskich zakładach karnych.
Na oddziale siedziało się w pojedynkach. Cele nie miały osobnych drzwi, tylko jedną wspólną kratę, którą się zasuwało, blokując możliwość wyjścia wszystkim więźniom na oddziale.
Gdy Mietek trafił tam za kraty, gwiazdą Lewisburga był Japończyk. Co nie znaczyło, że wszyscy go szanowali. Owszem, był znany, uwielbiany przez nielicznych Rosjan, ale niezbyt lubiany w środowisku latynoskich gangsterów. Bądźmy szczerzy, to była niechęć odwzajemniona – Wiaczesław, czując się mocny na amerykańskiej ziemi, też dawał do zrozumienia Latynosom, że uważa ich za bandę frajerów. W tym miejscu trzeba zrobić pewne rozróżnienie: o ile z Meksykanami jakoś – trudno, bo trudno – szło się dogadać, o tyle z Portorykańczykami było to niemożliwe. Ci ostatni stanowili grupę bardzo hermetyczną, solidarną, a jednocześnie skrajnie niebezpieczną.
Ale charakterny Japończyk nic sobie z tego nie robił, więc pewnego dnia zadarł z jakimś Portorykańczykiem. Sądził, że to jakiś zwykły leszcz bez znaczenia, i upokorzył go w obecności innych osadzonych. Coś mu tam powiedział i chciał pójść w swoją stronę, a tu Portoryk łapie go za ramię.
– Taki jesteś hardy? – pyta. – To chodź do kibla na solo.
Dlaczego do kibla? Bo tam, podobnie jak pod prysznicami, nie było monitoringu i można było wszelkie sprawy honorowe załatwiać poza wiedzą gadów.
Japończyk mu na to, żeby wypierdalał, bo on się nie będzie bił z kutasem. Ale Portoryk zaczął kpić z Japończyka, że chuj z niego, a nie boss, i boi się konfrontacji. Wtedy Wiaczesław zgodził się pójść z nim do kibla. Gdy znaleźli się w środku, Portoryk wyciągnął zza pazuchy kosę i próbował ją sprzedać. Nie pytaj, skąd miał nóż. Już ci mówiłem, że w Lewisburgu wszystko było ustawione frontem do klienta.
Japończyk był wysportowanym facetem, więc zrobił unik, chwycił przeciwnika za rękę i wyrwał mu kosę, a następnie poszlachtował. Krew popłynęła po posadzce, ale nieszczęśnik jakoś przeżył i zdołał uciec. Myślę, że Japończyk nie chciał go zabić, tylko jedynie nauczyć rozumu. Gdyby chodziło o rozwiązanie ostateczne, z pewnością posłałby Latynosa do piekła.
Problem w tym, że w Lewisburgu rządzili Portorykańczycy jako najliczniejsza, około czterystuosobowa grupa wśród więźniów, a jednocześnie najbardziej bezwzględna. Gdyby Japończyk chciał im przeciwstawić swoje siły narodowe, zebrałby co najwyżej trzech Ruskich. A kolorowi z Portoryko mogli dodatkowo liczyć na wsparcie ze strony Meksykanów. Sytuacja raczej niewesoła.
Rosyjski boss dostał cynk, że jest zlecenie na jego głowę.
Do egzekucji mogłoby dojść choćby w więziennej stołówce, takiej na pięćset osób. Żaden klawisz nie upilnuje tam porządku, jeśli kilkuset chłopa postanowi zrobić rozpierdol. A już po cichu wsadzić komuś kosę w bok to doprawdy żaden problem.
Gdy Japończyk wszedł do stołówki i zobaczył nienawistne spojrzenia Latynosów, wyczuł, że zaraz się zacznie jatka. Powiedział więc klawiszowi, że zrobiło mu się słabo i musi wracać pod celę. Nie ma sprawy. Gad odprowadził go, nacisnął zielony guzik i ruchoma krata odgrodziła Rosjanina od śmierci.
Wieczorem Japończyk podszedł do Mietka i mówi: „Klops, kurwa, Portoryki się zawzięły i chcą mnie odjebać. Nie wiem, co robić. Ja, ruski gangster, nie będę się płaszczył przed kurwami. Albo niech mnie przeniosą na inny oddział, albo będzie dym”.
A Mietek mu na to: „Słuchaj, Wiaczesław, nic nie rób, poczekaj. Znam tu jednego Portoryka jeszcze z wolności. Przychodził do mojej dyskoteki w Chicago, robiliśmy razem jakieś drobne interesy. Może on to jakoś zblatuje”.
Ten Portoryk garował w innej części więzienia, ale można go było spotkać na spacerze. Mietek podszedł do niego i mówi: „Słuchaj, nigdy cię o nic nie prosiłem i teraz też nie proszę dla siebie, ale dla mojego herbatnika. Twoi chcą go zdjąć. Zrób coś z tym. To nie jest jakiś frajer, ale rosyjski boss, naprawdę duży gość. Nie wypada, żeby go tu pocięli jak świnię. Pamiętaj, że ilekroć będziesz w Chicago, zawsze cię ugoszczę jak brata, a jak będziesz pusty, to ci bez gadania pożyczę hajs”.
„German, jakbym cię nie znał, tobym nawet nie chciał z tobą gadać”, usłyszał w odpowiedzi. „Ale obiecuję, że popytam tu i tam i dowiem się, jak to zblatować”.
Małe wyjaśnienie: na Mietka w puszce wołano German, bo oprócz polskiego i amerykańskiego miał też paszport niemiecki.
Musisz wiedzieć, że Portorykańczycy do perfekcji opanowali sztukę porozumiewania się w chliwie. Dlatego po krótkich negocjacjach udało się jakoś uśmierzyć gniew Latynosów. Stanęło na tym, że Japończyk wpłaci temu pochlastanemu na konto trzy tysiące papieru i strony się rozejdą.
Mietek poszedł z dobrą wiadomością do Japończyka, ale ten nie chciał uwierzyć, że tak łatwo poszło. Wtedy Mietek powiedział mu: „Wiaczesław, masz tu dwie kosy. Jedna twoja, jedna moja. Jak cię przyjdą mordować, stanę po twojej stronie. To dla mnie sprawa honoru”.
Następnego dnia na stołówce Mietkowi i Japończykowi przybiło piątki kilku Portoryków. Wojna była skończona.
Miesiąc później Mietek wychodził z puchy. Na pożegnanie Japończyk powiedział: „Nigdy ci tego nie zapomnę, drug. Zawsze możesz na mnie liczyć. I pamiętaj, jak wrócę do Moskwy, a ty tam przez przypadek zawitasz, koniecznie mnie odwiedź”.
No i odwiedził, w październiku 2009 roku, na… cmentarzu Wagańkowskim. Mietek był na pogrzebie Japończyka. Przed kulą snajpera nie był w stanie go ochronić.
Artur Górski
Masa o killerach polskiej mafii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.