wtorek, 7 października 2025

Znamieniem‍ autentycznej samotności jest to, że nie nudzę się ze sobą

 Oswajanie samotności

O wspólnocie‌ i samotności rozmawia Jarosław Makowski

Naturalnym‌ żywiołem dla człowieka jest wspólnota: w niej rodzimy się, dorastamy, kochamy, nienawidzimy, cierpimy... Czy wobec tego samotność jest nam do czegoś potrzebna?

Samotność‌ towarzyszy całemu naszemu życiu, każdemu wydarzeniu naszego życia. Chętnie bym zakwestionował to stwierdzenie, iż naturalnym żywiołem człowieka jest wspólnota. Powiedziałbym raczej, iż w ontologicznej strukturze człowieka tkwi dwoistość, jakieś napięcie, bycie „pomiędzy”, właśnie pomiędzy samotnością i wspólnotą. Wedle mojego głębokiego przekonania oznacza to, że życie wspólnotowe nie jest jedynym wymiarem naszego życia, także samotność jest koniecznym warunkiem urzeczywistnienia się pełnego i dojrzałego człowieczeństwa. To głównie dzięki niej odkrywamy naszą indywidualność i niepowtarzalność. Tym samym zanim pomiędzy mną a wspólnotą pojawi się jakakolwiek więź, muszę najpierw w samotności odczuć i utrwalić odrębność mojego istnienia.

Ale‌ w jaki sposób doświadczam owej odrębności?

Właśnie‍ wtedy, gdy – odkrywszy swoją tożsamość – zyskuję świadomość tego, że jestem inny i akceptuję to. To bardzo ważne i kładę na to nacisk – trzeba siebie zaakceptować we własnym rozeznaniu, a nie tylko w oczach innego, nie tylko w jego przyjaznym spojrzeniu.

Skoro‍ samotność jest nieusuwalnym wymiarem naszej egzystencji, to dlaczego pojawia się w nas lęk przed tym, czego usunąć z naszego życia niepodobna?

Samotność,‌ jak wszystko, może być dobra i zła. Dobra jest wtedy, gdy jest świadomie akceptowana, wręcz wybrana, ale nie z lęku przed innymi. Dobra jest ta, która daje radość, ale którą się bez problemu i równie radośnie porzuca, gdy rysuje się perspektywa spotkania z innym, gdy trzeba wyciągnąć rękę i otworzyć serce ku innemu. Trafnie określa to Paul Tillich: „Być samotnym i być tego świadomym, oto przeznaczenie człowieka. Nawet Bóg nie może mu oszczędzić tego losu”.

Natomiast‍ tę złą nazwałbym izolacją, czyli – używając określenia ks. Józefa Tischnera – rodzajem samotności, która jest udziałem „ludzi z kryjówek”. Skąd owa zła samotność? Wydaje się, że wypływa ona z nadmiaru bólu zadanego nam przez innych bądź z nieumiejętności radzenia sobie z rozmaitymi problemami, które napotykamy w naszym życiu. Człowiek wyizolowany panicznie boi się wyjścia na zewnątrz i pokazania swojego prawdziwego ,,ja”, odsłonięcia się. Jego wycofanie i zamknięcie w sobie wynika z dotkliwego poczucia klęski.

Aby‍ zobrazować mechanizm powstawania izolacji, posłużę się opisem zachowania psa, który – oberwawszy już parę razy kamieniem – chowa pod siebie ogon i ucieka do swojej kryjówki na widok każdego schylającego się człowieka, choćby ten w ogóle nie miał zamiaru niczym rzucać. Przecież my zachowujemy się tak samo. Przezwyciężenie ,,syndromu nieufnego psa” nie jest łatwe. A to dlatego, że najtrudniejszymi do uleczenia są te rany, które zadali nam inni ludzie. Zło, krążące pomiędzy nami, powoduje, że izolujemy się, stając się ludźmi z kryjówek. W sensie ludzkim taką ranę może uleczyć spotkanie człowieka, który potrafi przywrócić nam nie tylko ufność w stosunku do innych, ale także poczucie wartości i mocy. Dzięki niemu odzyskujemy odwagę potrzebną do pełnego życia. W pięknej modlitwie do Ducha Świętego prosimy: „ulecz serca rany”. Jeżeli rany naszego serca zostaną uleczone, wówczas jesteśmy niejako przywróceni życiu, choć blizny niekiedy pozostają...

Ale‍ jest również i tak, że człowiek współczesny potrafi z niesłychaną łatwością przejść od izolacji do roztopienia się w masie...

Rzeczywiście,‌ tu pojawia się paradoks. Dlatego, że roztapianie się w masie jest także przejawem złej samotności. Można powiedzieć, że człowiek ucieka w tłum wtedy, gdy nie umie oswoić swojej samotności – ucieka od siebie.

Jakie‍ są źródła takiego zachowania?

Współcześnie‌ przeżywamy coś w rodzaju natężenia kultury dionizyjskiej, w której owo principium‍ individuationis zostaje zupełnie przekreślone, stając się tylko cząstką jakiejś większej całości. Moje „ja” zostaje roztopione nawet nie w „my” – bo to słowo zachowałbym dla relacji dialogicznych – ale w jakiejś bliżej nieokreślonej masie, z którą razem krzyczę, faluję, podskakuję... Jeżeli nie potrafię poradzić sobie z fenomenem samotności, wówczas roztopienie się w masie traktuję jako tożsamość zastępczą. Tak naprawdę nie ma mnie, jest tylko jakiś tłum, który pozwala mi na ucieczkę przed sobą samym i zamknięcie się przed drugim.

Która‍ z dwóch wymienionych form złej samotności jest dla nas groźniejsza: izolacja czy roztopienie się w masie?

Obie‌ negatywne formy samotności są ze sobą ściśle związane, powiedziałbym nawet, że się wzajemnie warunkują. Natomiast ze względów społecznych o wiele groźniejsze jest roztopienie się w masie. Potwierdzają to obserwacje pedagogów i psychologów, którzy powiadają, iż tłum jest figurą opisującą zachowania pewnych grup i subkultur młodzieżowych. Młody człowiek, który często wynosi z domu okaleczone, chore i wyizolowane „ja”, chętnie utożsamia się z masą, bo ona nie tylko zaspokaja jego potrzebę bezpieczeństwa, ale także pozwala na osobowościową identyfikację. Dzięki grupie, która często ma destrukcyjny charakter, czuje się kimś ważnym. Natomiast każdy z tych młodych ludzi wzięty osobno jest jak oskubany kurczak, bezbronny i bezradny. Słaba struktura osobowa, jaką wynosi z domu, jest dobrą pożywką dla form rozproszenia w masie i dionizyjskiego rozpasania, które mogą mieć także polityczne zabarwienie, choćby w najbardziej skrajnej postaci, jaką są totalitaryzmy.

W jaki‌ sposób można przekroczyć te negatywne formy samotności?

Przekroczenie‌ złej samotności, jaką jest ucieczka w masę, możliwe jest tylko wtedy, gdy – posługując się modnym powiedzeniem – odważę się „być sobą”. Niestety, problem polega na tym, że wszyscy mówią o tym, iż „należy być sobą”, o tym, jak ważne jest odkrywanie swojej tożsamości, a jednak mimo tego tylu ludzi roztapia się w tłumie. Jak zdobyć się na odwagę bycia sobą? Może dobrze by było, aby młody człowiek zaczął od próby rozwiązywania zadania matematycznego bez wkładania na uszy słuchawek, z których leci ostry rock... Ta zaś zła samotność, będąca izolacją, może być uleczona tylko przez życzliwą miłość, która przywraca zaufanie. Ostatecznie bowiem źródłem izolacji jest brak wiary w siebie i w związku z tym lęk przed spotkaniem z innym człowiekiem. Miłość przywraca dobrą wiarę w siebie, wręcz jest w niektórych wypadkach koniecznym warunkiem akceptacji swojego życia. Ale jest możliwość takiej akceptacji na innej drodze, na przykład poprzez wiarę, że jestem kochany przez Boga.

Co‍ sprawia, że brakuje nam odwagi, aby stanąć twarzą w twarz z naszą samotnością?

Rozproszenie‍ się w tłumie pozwala zgubić samotność. Uciekając od siebie, boimy się nie tego, co możemy ujrzeć w samotności, ale właśnie tego, czego zobaczyć się nie da. A więc braku własnej tożsamości, której nie będzie dopóty, dopóki nie oswoimy własnej samotności.

Ale‍ ucieczka w masę jest nam w pewnym sensie pomocna. Bowiem potrzebujemy czegoś, co ułatwi nam to bolesne zajęcie, jakim jest życie. Niewątpliwie zagubienie w tłumie łagodzi ból istnienia. Paradoks jednak w tym się przejawia, że nie można go unicestwić, ponieważ jest on warunkiem każdego autentycznego życia. Spór idzie więc o to, jak mam żyć: czy płytko i lekko, niesiony na ramionach innych, czy też mam podjąć trud bycia w moim własnym imieniu. Jeżeli wybierzemy tę trudniejszą drogę, to nie będzie ona jednak oznaczać zerwania więzi ze wspólnotą ani zasklepienia się w sobie.

Oswajanie‌ samotności to według Ojca dojrzewanie do bycia sobą. Kiedy jednak pojawia się moment, w którym mogę powiedzieć: jestem na tyle osadzony w samotności, że nie przerodzi się ona już w izolację czy osamotnienie?

Znamieniem‍ autentycznej samotności jest to, że nie nudzę się ze sobą, że potrafię iść godzinami górskimi szlakami i nie odczuwam potrzeby żadnego spotkania, choć z radością zaakceptuję każdego napotkanego człowieka, z którym mógłbym wymienić parę banalnych zdań.

Nuda‍ to spotkanie oko w oko z własną pustką. Człowiek, który akceptuje swoją samotność, potrafi odczytać bogactwo najprostszych dźwięków; potrafi wykrzesać z siebie ciąg twórczych myśli, które orientują go na świat. W tym sensie dojrzała samotność jest warunkiem autentycznego dialogu i spotkania. Dla człowieka wierzącego ważnym sprawdzianem jego dojrzałości jest to, czy radzi sobie z samotnością w obliczu Boga. Jeżeli tak się nie dzieje, to wówczas pojawia się znudzenie religią, symbolami religijnymi, liturgią, modlitwą... Ale jest to tylko projekcja własnej wewnętrznej pustki na sferę religijną!

A więc‍ jak twórczo wykorzystać samotność?

Myślę,‌ że można powiedzieć, iż samo odczucie samotności jest już warunkiem twórczości. Wtedy, gdy robimy coś, co ma dla nas jakąś wartość, a więc tworzymy, potrzebny jest – użyję stwierdzenia Simone Weil – wyższy stopień uwagi. Zarówno do rozwiązania łamigłówki matematycznej, jak i do modlitwy potrzebne jest skupienie, które osiągamy tylko w samotności. Gdy Simone Weil wielokrotnie w ciągu dnia powtarzała modlitwę „Ojcze nasz” z takim skupieniem, które nie dopuściłoby do najmniejszego rozproszenia uwagi, to wysiłek ten czyniła po to, aby w całkowitej samotności stanąć wobec rzeczywistości Boga. Jeżeli nie stać nas na skupienie, jeżeli unikamy samotności, uciekając w rozrywkę, to tym samym można chyba powiedzieć, że przegrywamy życie. Nie dając sobie szansy na to, by powrócić do siebie samego, odrzucam nie tylko możliwość twórczej aktywności, ale także spotkania Boga i odczucie fundamentalnych wartości życia.

Czy‌ jednak samotność jako warunek twórczości nie zrywa tej kruchej, ale koniecznej więzi, jaka łączy mnie, konkretnego człowieka z krwi i kości, ze wspólnotą?

Wielki‌ pianista podczas koncertu, choć dzieli się swoją sztuką z publicznością, jest tak naprawdę samotny. A dzieje się tak, ponieważ nie gra dla tych, którzy go słuchają, ale dla siebie samego. W ten sposób staje sam wobec swojej muzyki i nie liczy się dla niego aplauz publiczności siedzącej w pierwszym rzędzie. Prawdziwie twórczy artysta nie tylko nie robi niczego ,,pod publikę”, ale także swoją twórczością sprawia, że każdy odbiorca odsłania się w swojej samotności. Oto przykład dialektyki wspólnoty i samotności, które wzajemnie warunkują swoją autentyczność.

(...)

Wierzę Bogu, ufam człowiekowi

Rozmowy z o Janem Andrzejem Kłoczkowskim OP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.