I
Hrabia Jan Potocki (1761–1815), potomek jednego z najsłynniejszych rodów polskich, jeden z luminarzy polskiego oświecenia, ogromny erudyta, niespokojny duch i podróżnik, w sierpniu i wrześniu 1794 r. odbył podróż po Niemczech Północnych. Podobnie jak z większości innych podróży, także z Niemiec Północnych przywiózł opis w formie diariusza (pisanego „na żywo” pamiętnika), naturalnie — w języku francuskim, który wydał drukiem w Hamburgu w roku następnym 97. Ten niezbyt obszerny diariusz czyta się, tak jak i inne relacje podróżne Jana Potockiego, z dużym zainteresowaniem. Widać dociekliwość umysłu polskiego magnata i uczonego, który wyruszał w podróż uzbrojony w gruntowną, jak na owe czasy, znajomość rzeczy. Znał i cytował, a kto wie, czy po prostu nie wiózł ich ze sobą, kroniki Thietmara z Merseburga i Helmolda z Bozowa, przypominał sobie, gdy trzeba było, odpowiednie fragmenty kroniki Jana Długosza. Wiedział, że obszar Niemiec Północnych — Meklemburgia, północna Brandenburgia, Holsztyn, Hamburg — to kraj zamieszkany niegdyś przez ludy słowiańskie — Obodrzyców i Wieletów (Luciców). Znał nie najgorzej ich „pisaną” historię, przynajmniej w zakresie, w jakim znalazła odbicie we wspomnianych i innych, czytanych pod koniec XVIII w. kronikach. Przede wszystkim jednak miał oczy i uszy otwarte na nazwy miejscowości i rzek, które jakże często zachowują pamięć dawnych wydarzeń, osób czy ludów, a także — co stanowiło wówczas dość istotne novum — na świadectwa przeszłości wydobywane (wówczas raczej przypadkowo niż w sposób zamierzony i metodyczny) z głębi ziemi, czyli świadectwa archeologiczne. Prawdą jest, że niektóre pomysły Potockiego mogą dzisiaj razić naiwnością, gdy na przykład nazwy rzek północnoniemieckich próbuje łączyć z imionami znanych kronikarzom bóstw słowiańskich. Prawdą jest również, że dał się zwieść sprytnemu oszustowi, który sfabrykował rzekome posągi i inne „dokumenty” bóstw słowiańskich (tak zwane idole z Prillwitz), skrzętnie nawet i z talentem przerysowując owe „zabytki” i zamieszczając podobizny w dodatku do swego diariusza, ale trzeba mieć na uwadze, że możliwości weryfikacji czy to znalezisk archeologicznych, czy to świadomych mistyfikacji w czasach Potockiego były nader ograniczone.
Z trwającej ponad miesiąc naukowej wyprawy Jana Potockiego po śladach dawnych Słowian w Niemczech Północnych przedstawimy tylko jeden, ale ważny, epizod. Być może dopiero w czasie pobytu w Hamburgu (przybył tam 26 sierpnia) dowiedział się Potocki, że niezbyt daleko od tego emporium mieszkają jakoby „dotąd” Słowianie. „Nie chciałem opuszczać brzegów Łaby, nie zobaczywszy tych nielicznych Słowian, którzy nad nią jeszcze mieszkają i zachowali pewne pozostałości swego języka, a częściowo nawet i dawne obyczaje” — pisze pod datą 8 września. Widać jednak nie miał zbyt dokładnych informacji, gdzie mógłby ich odszukać. Wiemy obecnie, że trudno byłoby tego dokonać w Harburgu, w pobliżu Hamburga, czy w Lüneburgu, dokąd się udał nazajutrz (9 września), choć właśnie nazwa tego miasta, kilku bardziej lub mniej odeń oddalonych rzek czy „ponurość i opuszczenie” tzw. Pustkowia Lüneburskiego (Lüneburger Heide), nasunęły Potockiemu wyraźnie słowiańskie skojarzenia i zaostrzyły jego uwagę. Z Lüneburga 10 września podążył w kierunku wschodnim do miasta Dannenberg, po drodze pilnie obserwując „wrzosowiska usiane tu i ówdzie kurhanami, na ogół bardzo już spłaszczonymi”.
Sądziłem — pisze zaraz w następnym zdaniu — żem już zwiedził całą ziemię Wendów 98, ale dowiedziałem się, iż powinienem się udać jeszcze o dwie mile dalej, aż do Lüchow. Powiedziano mi również, iż dawny język poszedł w zapomnienie i najstarsi wieśniacy pamiętają zeń ledwie po kilka słów.
Chwała Potockiemu za to, że wiadomość ta nie ostudziła jego zapału poznawczego. W dniu 11 września wyruszył do Lüchowa. Istotnie:
Okazuje się prawdą, że dawny język zupełnie już zaginął, a stało się to dzięki staraniom podjętym przez regencję Hanoweru, której nie udało się jednak z równym powodzeniem rozpowszechnić znajomości języka niemieckiego, co wytępić język słowiański, wieśniacy bowiem mówią dziś jakimś żargonem bez rodzajników, bez koniugacji, równie niemal niezrozumiałym jak dawne ich narzecze. Charakter narodowy przetrwał dłużej niż język: wciąż jeszcze zarzucają Wendom skłonność do buntów, lenistwo i skrytość, ale za to powszechnie uważa się ich za dobrych żołnierzy.
Zamierzałem opuścić Lüchow, by udać się do okolicznych wiosek na poszukiwanie wiadomości o dawnym narzeczu, ale powiedziano mi, że pewien szlachcic z sąsiedztwa posiada w swojej bibliotece słowniczek wendyjski, który obiecano mi udostępnić.
Przed przedstawicielem tak świetnego rodu dwory i pałace arystokratów niemieckich stały otworem.
Pan de Plato był łaskaw przysłać mi swój słowniczek wendyjski. Jest to rękopis, który otrzymał od swych przodków. Pismo jest tego rodzaju, jakiego w Niemczech się już dziś nie używa, ale na szczęście bardzo wyraźne. Zostanę w Lüchow tak długo, aż sporządzę kopię, co zajmie mi kilka dni.
Rodzina von Plato prawdopodobnie do dziś rezyduje w posiadłości ziemskiej Grabow (zwróćmy uwagę na niewątpliwie słowiański charakter tej nazwy!) koło Lüchowa. Rękopis, który tak zainteresował Potockiego, jest nam znany — to dość obszerny, częściowo w skórę oprawiony wolumin, przechowywany obecnie w bibliotece luterańskich władz kościelnych w Celle. Zawiera on jedną, tak zwaną skróconą wersję cennego (nierozpoznanego przez Potockiego) zabytku — będzie jeszcze o nim mowa w niniejszym rozdziale — zatytułowanego Vocabularium Venedicum (czyli Słownik słowiański) pastora Christiana Henniga z początku XVIII w. Zobaczymy dalej, że dzieło Henniga jest jednym z najważniejszych i najcenniejszych zabytków wymarłego, a właściwie — wymierającego właśnie w czasach Henniga, języka tego odłamu Słowian połabskich, który stanowił najbardziej na zachód wysunięty skraj Połabszczyzny. W średniowieczu zwano ich Drzewianami. Ich potomkowie, pomijając Serbołużyczan, należących jednak do południowej grupy plemion połabskich, oraz — jak powszechnie wiadomo — przetrwałych reliktowo do dziś na Górnych i Dolnych Łużycach, na skutek różnych czynników, o których i nam wypadnie pokrótce pisać, zachowali odrębność od Niemców, przede wszystkim własny język i obyczaj, głęboko w czasy nowożytne, reliktowo aż do przełomu XVII i XVIII w. Stanowi to absolutne unicum w skali całej (poza Serbołużyczanami) Połabszczyzny.
Dzięki swej wytrwałości i przenikliwości, Jan Potocki stał się co prawda nie świadkiem zamierania żywej mowy słowiańskiej w okolicach Lüchowa i Dannenbergu (obszar ten na dokładniejszych mapach niemieckich do dziś nosi nazwę „Kraj Słowian”, Wendland, Hanowerski Wendland), bo na to było już wtedy przynajmniej o kilka dziesięcioleci za późno, ale jednym z pierwszych obcych uczonych, którzy zainteresowali się wspomnianym fenomenem językowym i etnograficznym.
A oto wiadomość dla nas najważniejsza. Pod datą 16 września Potocki zanotował w swym diariuszu:
Dostałem wiadomość o pewnym rękopisie, który uważam za bardzo cenny, a nawet może za jedyny w swoim rodzaju. Są to pamiętniki starego wieśniaka, który nie opuszczał nigdy swej wioski, napisane na poły po niemiecku, na poły zaś po słowiańsku. Autor zaczyna go od roku 1691, wspominając, że miał wówczas dwanaście lat. Jest to właściwie historia całej wsi, w którą wplatają się zdarzenia dotyczące rodziny owego wieśniaka i trochę rozważań na temat współczesnej polityki, wedle pojęć panujących wówczas w jego wiosce; jest tam też trochę o kłótniach z pastorem i przedstawicielami sprawiedliwości, od czasu do czasu pojawiają się wypisy z różnych dzieł, wersety Biblii, które autora uderzyły, czy też rymowane przysłowia, zapisywane dla pamięci. W roku 1704 mowa o zarazie, która pustoszyła okolicę, i o jakimś awanturniku, który podawał się za wcieloną zarazę, w co autor bynajmniej nie wątpi. Poleciłem sporządzić odpis tego dzieła posiadającego zalety dużej naturalności i prawdziwości; jest tego około 350 stron in folio (spacja J.S.).
Odpis ten zachował się w zbiorach Instytutu im. Ossolińskich, niegdyś we Lwowie, obecnie we Wrocławiu. Wrócimy do tej sprawy później. W tej chwili niech wystarczy stwierdzenie, że wyłącznie Janowi Potockiemu nauka zawdzięcza przetrwanie niecodziennego i niezwykle dla nauki ważnego zabytku, jakim jest Kronika słowiańska (Chronica Venedica) włościanina wendlandzkiego Jana Parum Schul[t]zego.
II
Drzewianie połabscy, w terminologii niemieckiej Dravänopolaben, których nazwa plemienna, podobnie jak u naddnieprzańskich Derewlan (i saskich Holtsassen, Holsten — mieszkańców Holsztynu), w oczywisty sposób wywodzi się od starosłowiańskiego *drъva, drzewiańskie „drawa”, „mieszkańcy lasów”, to plemię zachodniosłowiańskie zamieszkujące w średniowieczu obszar zwany później Wendlandem („Krajem Słowian”), część tzw. Starej Marchii (Altmark) na południe od Wendlandu oraz według wszelkiego prawdopodobieństwa sąsiadującą z Wendlandem od zachodu część saskiego Bardengau. Był to niegdyś fragment znacznie obszerniejszego, zwartego, początkowo niezależnego politycznie terytorium osadnictwa słowiańskiego na zachód od dolnej i środkowej Łaby, którego zachodnią granicę wyznaczała w przybliżeniu linia Bardowick, Lüneburg, Uelzen i Brunszwik [Braunschweig]. Jest rzeczą niemożliwą wytyczenie ściślejszych granic obszaru plemiennego Drzewian połabskich. Nomenklatura związana bezpośrednio z tym plemieniem ogranicza się do centralnej części Wendlandu. Możliwości wyodrębnienia Drzewian od ewentualnych innych słowiańskich jednostek plemiennych na zachód od Łaby, których nazwy i terytoria są uchwytne jedynie w sposób bardzo hipotetyczny i niewyraźny, są ograniczone. Dotyczy to, być może, domniemanych *Lipian, „ludzi mieszkających w lasach lipowych”. Nazwa plemienna Drzewian przetrwała do dnia dzisiejszego w postaci nazwy krajowej Drawehn w Wendlandzie.
Nie wiemy, kiedy i w jakich okolicznościach Drzewianie (i ewentualnie inne słowiańskie grupy etniczne) przybyli do Wendlandu. Prawdopodobnie przybywali z różnych kierunków, najpierw wzdłuż Łaby z obszaru międzyrzecza Łaby i Sali, nieco później także z zachodniej Meklemburgii. Dokonało się to w każdym razie przed końcem VIII w., prawdopodobnie zaś znacznie wcześniej, poczynając od przełomu VII/VIII w. Za stosunkowo wczesnym przybyciem Słowian i objęciem w posiadanie terytorium Wendlandu przemawiają następujące obserwacje: (1) występowanie w obrębie niektórych archeologicznych stanowisk wczesnosłowiańskich wczesnej niezdobionej ceramiki; (2) symptomy późnogermańsko-wczesnosłowiańskiej ciągłości osadniczej, widoczne zarówno w (niezbyt co prawda licznych) znaleziskach archeologicznych, nieco wyraźniej w hydronimii, szczególnie dobitnie zaś w świetle badań palinologicznych (analizy pyłkowej); (3) istnienie już w czasach Karola Wielkiego słowiańskiego grodu Hohbuoki (ob. Höhbeck) nad Łabą, zdobytego przez Franków, następnie odbitego przez Słowian, w końcu ponownie zajętego przez Franków i rozbudowanego; (4) pośrednio także niemal zupełny brak jednoznacznych śladów wczesnego osadnictwa saskiego, wreszcie również (5) „próżnia polityczna” otaczająca przez dłuższy czas terytorium Wendlandu (wyprawy zbrojne Karola Wielkiego obejmowały Wendland od północy i południa, zainteresowanie źródeł pisanych docierało tylko do Bardengau, zbliżając się do Łaby jedynie w okolicach Bardowicku i Magdeburga), co można racjonalnie wyjaśnić jedynie domysłem, że sam Wendland znajdował się poza bezpośrednią strefą wpływów frankijskich.
Osadnictwo wczesnosłowiańskie skupiało się, jak tego dowodzą znaleziska archeologiczne oraz lokalizacja najstarszych warstw słowiańskiej toponimii, wzdłuż zachodniego brzegu Łaby i nad jej lewym dopływem Jeetzel. Wschodnią granicę osadnictwa saskiego stanowiła rzeka Ilmenawa (Ilmenau). Południowa część Wendlandu została przez Słowian zasiedlona później, prawdopodobnie dopiero w warunkach dominacji politycznej Niemiec.
Drzewianie połabscy, podobnie jak pozostałe słowiańskie grupy etniczne na zachód od Łaby, choć ich „zewnętrzna” historia nie znalazła odbicia w źródłach pisanych, cieszyli się bez wątpienia faktyczną niezależnością zarówno w czasach Karola Wielkiego, jak również w następnym okresie osłabienia Państwa Wschodniofrankijskiego, tym bardziej zaś po wielkim powstaniu Słowian połabskich pod koniec X w. Wbrew dawniejszym poglądom, odmawiającym Drzewianom osiągnięcia jakichkolwiek wyższych form organizacji, istnienie słowiańskich grodów w Wendlandzie (Hitzacker, Dannenberg, Meetschow, Clenze, Oerenburg, Lüchow i inne) dowodzi zupełnie prawidłowego i nieustępującego innym obszarom świata zachodniosłowiańskiego stopnia społeczno-politycznego rozwoju Drzewian. Na południu Wendlandu wraz z północno-zachodnią częścią Starej Marchii w roku 956 została poświadczona marca Lipani (*Lipiany? *Lipianie?) z ośrodkiem w grodzie znanym później jako Salzwedel. Zarówno nazwa okręgu, jak również nazwy szesciu miejscowości wymienionych jako przynależne doń, bez wyjątku słowiańskie, dowodzą jednoznacznie istnienia osadnictwa słowiańskiego na obszarze pogranicznym pomiędzy Wendlandem a Starą Marchią w połowie X w., a zarazem wyznaczają jednak początki, na razie w ograniczonym zakresie, efektywnej politycznej infiltracji niemieckiej, jako że owych sześć wsi Otton I nadał ze swojej własności klasztorowi św. Piotra w Kwedlinburgu.
Najdawniejszym świadectwem źródłowym obecności Słowian w Starej Marchii jest dokument Ottona I dla klasztoru św. Maurycego w Magdeburgu z 21 września 937 r., w którym wymieniono cały szereg wsi z czysto słowiańskimi nazwami w Starej Marchii i tzw. Nordturyngii (Nordthüringgau). To i podobne świadectwa umożliwiają do pewnego stopnia uchwycenie początków niemieckiej ekspansji na tych terenach. Jedna z miejscowości przywołanych w 956 r., Clenze, została wymieniona ponownie w 1004 r., tym razem z zaznaczeniem przynależności do okręgu: Claniki in Dreuani. Jest to jedyne we wcześniejszym średniowieczu źródłowe poświadczenie nazwy plemiennej Drzewian, choć tylko w postaci od nich wywiedzionej nazwy okręgu. Nazwa, przeważnie także w postaci nazwy okręgu, pojawia się ponownie w źródłach późnośredniowiecznych, natomiast sama nazwa plemienna występuje, zupełnie nieoczekiwanie, wprawdzie wśród danych fantastycznych i skontaminowana z Holsztynem i Holzatami, ale prawidłowo odniesiona do Słowian na zachód od Łaby, w anonimowym czternastowiecznym źródle polskim — Kronice Wielkopolskiej:
Są jeszcze inni Sławianie, którzy nazywają się Drewnianie; tych Niemcy nazywają Holzatami [Halczste]. Mieli oni trzy główne grody: Bukowiec, który teraz zwie się Lubeką, Ham, zwany też Hamburgiem, i Bremę, która była ich stolicą. […] Na ich czele stali komesi, których, jak twierdzą, mianował komesami cesarz Henryk 99, skoro te kraje ich podbił pod panowanie cesarskie. Ten zaś szczep otrzymał nazwę od gęstych lasów i gajów, albowiem Drewnianie nazywają się od drewna.
Niezależnie od oczywistych błędów, kronikarz wielkopolski (zdaniem części uczonych był nim podkanclerzy koronny Jan(ko) z Czarnkowa, który towarzyszył biskupowi skwierzyńskiemu (Schwerin) Andrzejowi z Wiślicy w Niemczech Północnych i mógł tam dowiedzieć się szczegółów o tamtejszych Słowianach) był jedynym polskim dziejopisem, który zainteresował się losami Słowiańszczyzny połabskiej i odnotował fakt utraty ich samodzielności politycznej 100.
Rzeczywiście, w XII w. pojawiły się w Wendlandzie niemieckie władztwa feudalne: hrabiów z Lüchowa (początkowo nosili tytuł od miejscowości Warpke na pograniczu ze Starą Marchią) i z Dannenbergu (ci z kolei wywodzili się prawdopodobnie od wójtów z Salzwedel). Oba hrabstwa pozostawały w stosunku lennym do księcia saskiego Henryka Lwa, jednak w późniejszym czasie, dzięki korzystnej sytuacji politycznej i umiejętnemu wykorzystywaniu rywalizacji pomiędzy potomkami Henryka Lwa — Welfami i Askańczykami z Marchii Brandenburskiej, udało im się w zasadzie utrzymać względną samodzielność aż do początku XIV w. Wyrażane niekiedy domniemanie, jakoby oba rody hrabiowskie miały wywodzić się od słowiańskich naczelników plemiennych, choć teoretycznie możliwe, nie daje się potwierdzić źródłowo. Prawdopodobny zaś wydaje się domysł, że zainstalowanie wspomnianych niemieckich władztw w Wendlandzie było ubocznym skutkiem wyprawy krzyżowej na Słowian połabskich w 1147 r. Nastąpiło ono zapewne w sposób pokojowy, a w każdym razie brak jakichkolwiek argumentów przemawiających za gwałtownym charakterem tego procesu. Dopiero począwszy od początku XV w. pojawiały się w Lüneburgu i Uelzen (podobnie jak choćby w Salzwedel) skierowane przeciw ludności słowiańskiej zarządzenia i zakazy co do obywatelstwa miejskiego, dostępu do cechów i małżeństw mieszanych, które pozostawały w mocy aż do XVII w., ulegając niekiedy nawet obostrzeniu.
Nowszym badaniom archeologicznym zawdzięczamy znaczny wzrost znajomości materialnej i ogólnej kultury Drzewian połabskich. Dotyczy to przede wszystkim budownictwa grodowego i mieszkalnego, procesów osadniczych, rolnictwa, hodowli i niektórych innych zajęć gospodarskich. Dane archeologii w niektórych przypadkach znajdują oparcie lub nawet rozszerzenie w później (XVII–XIX w.) zaobserwowanych zjawiskach językowych i przeżytkach etnograficznych. W Dannenbergu i Hitzacker uchwycono także datowane na XI w. początki rzemiosła grodowego. Kontrowersyjna pozostaje ciągle kwestia wendlandzkich okolnic (Rundlinge). Najlepiej uzasadniona wydaje się teza uznająca tę, właśnie w Wendlandzie występującą w najpełniejszym kształcie, formę zabudowy wiejskiej za rezultat procesu włączania osad słowiańskich w niemiecki system agrarnoprawny, co znaczy, że w pełni mogła się wykształcić dopiero w późniejszych fazach średniowiecza. Udział ludności słowiańskiej, tak w samym Wendlandzie, jak również na obszarach na wschód od Łaby, w procesie kolonizacji XII i późniejszych stuleci wolno uważać za pewny. Chrystianizacja Wendlandu dokonywała się powoli, przed XII w. nie mogło jeszcze być mowy o rzeczywistym objęciu tego obszaru strukturami kościelnymi, a także w późniejszym okresie struktura sakralna Wendlandu (podległa biskupstwu w Verden) pozostawała raczej skromna.
Dysponujemy sporą liczbą informacji źródłowych dotyczących trwania żywiołu słowiańskiego w Wendlandzie i na sąsiednich terenach załabskich. W znakomitej większości nie pochodzą one z wcześniejszego średniowiecza (dokumenty z tego okresu, choć rzadko wspominają wyraźnie o Słowianach, podają jednak pewną liczbę nazw osobowych i miejscowych, wskazujących wyraźnie na źródłosłów słowiański, a zatem pośrednio na obecność Słowian), lecz z późniejszego, zwłaszcza wieków XIII i XIV. Wytłumaczenie paradoksu nie jest trudne: wiąże się to z ogólnym wzrostem piśmienności i praktycznego zastosowania pisma w późnym średniowieczu. To zaś, że począwszy od XV w. świadectwa o Słowianach stają się zdecydowanie bardziej sporadyczne, jest już zapewne uzasadnione obiektywnym postępem procesu niemczenia i wypierania elementu słowiańskiego przez niemiecki. Inne charakterystyczne, pozornie tylko dziwne, zjawisko to przewaga wzmianek o Słowianach w zachodniej strefie ich ówczesnego areału osadniczego, nawet na zachód od granicznej Ilmenawy, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa ludności pochodzenia słowiańskiego musiało być znacznie mniej niż w wendlandzkim mateczniku, ale jest to rezultatem wcześniejszego objęcia tych terenów (wschodni Bardengau, Stara Marchia) intensywniejszymi wpływami niemieckimi, co zapewniało im większe możliwości źródłowe, zwłaszcza w zakresie kościelnej własności ziemi, podczas gdy sam Wendland wieki całe pozostawał poza strefą tych wpływów.
Pominiemy bardziej dyskusyjne w nauce kategorie świadectw źródłowych, mogących pośrednio dostarczyć informacji o utrzymywaniu się ludności słowiańskiej. Należą tu np. wspomniane okolnice wendlandzkie i towarzyszące im często specyficzne, rzadziej spotykane na czysto niemieckich terenach, formy użytków rolnych, archaiczne (także często wiązane ze Słowianami) formy opodatkowania czy brak informacji o dziesięcinie kościelnej, mogący być argumentem o długim i złożonym procesie chrystianizacji. Także niektóre inne, bardziej na pozór oczywiste, wiadomości źródłowe nie są wolne od trudności interpretacyjnych. Źródła niejednokrotnie wspominają o „posiadłościach słowiańskich” (bona slavicalia) lub nawet „wsiach słowiańskich” (villae slavicales), a także o „polach wendyjskich” (Wendische Felder), „ulicach słowiańskich” w miastach itp., i choć w niektórych przypadkach istotnie można te świadectwa rozumieć jako potwierdzenie obecności ludności słowiańskiej aktualne w chwili powstawania źródła, to z drugiej strony często były to już tylko nazwy historyczne, nieaktualne w czasach powstawania źródła, ale i tak zachowujące wartość poznawczą jako potwierdzenie dawniejszego istnienia w danym miejscu elementu słowiańskiego.
Oto kilka wybranych przykładów późnośredniowiecznych świadectw źródłowych o Słowianach w Wendlandzie i na terenach sąsiednich.
W 1235 r. Dytryk, biskup halbersztadzki (Stara Marchia podlegała biskupstwu w Halberstadt), nakazał budowę kościoła dla mieszkańców kilku wsi należących do klasztoru w Diesdorfie (w Starej Marchii), a położonych w pobliżu Isenhagen. Potrzeba nowego kościoła została wywołana, jak się okazuje, przetrwaniem wśród okolicznej ludności reliktów wiary pogańskiej, co nasuwa domysł, że mogło chodzić o Słowian. (Inna rzecz, czy zarzut pogaństwa był uzasadniony; źródła proweniencji kościelnej często dopatrywały się pogaństwa w trwaniu niezrozumiałych dla nich reliktów czy tradycyjnych obyczajów, niekiedy rzeczywiście mogących się wywodzić z czasów przedchrześcijańskich). W tym przypadku domysł, że chodziło o (przynajmniej niektórych) Słowian, znajduje potwierdzenie w późniejszym o 10 lat dokumencie następcy Dytryka, biskupa Meinharda, potwierdzającym zarządzenie poprzednika, a poza tym zawierającym groźbę: „jeżeli zaś owi ludzie, mianowicie Słowianie, nie będą chcieli zaniechać swoich obrzędów, zostaną zastąpieni przez wyznawców katolickiej wiary — Niemców”. Daleko nie wszyscy Słowianie jeszcze w XIV w. znajdowali się w gorszej sytuacji społecznoprawnej. W roku 1317 pani Mechtylda z Berge przekazała klasztorowi św. Michała w Lüneburgu „dwór we wsi Chinowe [Gienau na zachód od Dahlenburgu], który zajmuje Słowianin imieniem Werner, magister civium”. Terminu magister civium villae używały, jak się wydaje, źródła wtedy, gdy chodziło o instytucję właściwą Słowianom, a nie o sołtysa we wsiach niemieckich. Nie tylko zatem wypadnie przyjąć całkowicie, a przynajmniej w stopniu przeważającym, słowiański charakter wymienionej w 1317 r. osady, lecz można nawet wysnuć wniosek, że tamtejsza ludność rządziła się według własnych zasad. O przetrwaniu właściwych Słowianom urządzeń natury społecznoprawnej sporadycznie co najmniej do połowy XIV w. świadczy dokument z roku 1354, z którego dowiadujemy się, że we wsi Röbbel (na wschód od Medingen) znajdował się młyn i rządzono się „prawem słowiańskim, zwanym Dedenick” . Pod tym pojęciem, którego znaczenie być może dla wystawcy dokumentu nie było już jasne, ukrywa się nazwa słowiańskiej kategorii ludności wiejskiej zwanej na innych terenach słowiańskich „dziedzicami” — dziedzicznych posiadaczy ziemi. Z roku 1289 pochodzi ważny dla zagadnienia słowiańskiego dokument księcia brunszwicko-lüneburskiego, nadający klasztorowi w Uelzen (nad Ilmenawą) pewne korzyści w salinie lüneburskiej w zamian za zrezygnowanie przez klasztor na rzecz księcia z 24 imiennie wyliczonych villae slavicales, które należały do klasztoru „od czasów jego pierwszych fundatorów”. Zdecydowana większość wymienionych „wsi słowiańskich” nosiła słowiańskie nazwy i chociaż, zgodnie z wyrażonym nieco wcześniej zastrzeżeniem, nie można mieć pewności, że w 1289 r. rzeczywiście w nich wszystkich mieszkała ludność słowiańska, słowiański element przynajmniej w przeszłości musiał być tam przeważający. Dochody z kwitnącej saliny w Lüneburgu musiały być dla zakonników kuszące, rezygnacja z aż 24 „wsi słowiańskich” w zamian daje jednak do myślenia; prawdopodobnie dochody z nich były niezbyt wysokie, a ich ściągalność połączona z różnymi trudnościami.
(...)
Jerzy Strzelczyk
Zapomniane narody Europy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.