Moje siostry wyrywały sobie książkę, która nazywała się Biologiczna tragedia kobiety. Napisał ją ktoś o rosyjskim nazwisku – czy nie Niemiłow? – zapewne jakiś emigrant. Potem Mirka zwłaszcza chodziła, zadzierając głowę, i prychała wyniośle: „Co ty wiesz! Gdybyś wiedział, jak tragiczną istotą jest kobieta...!”.
Wydawałoby się, że kto miał dwie siostry w domu, a wokół siebie hałaśliwe i pełne temperamentu ciotki, kto był świadkiem różnych babskich nerwów i wrzasków, nasłuchał się plotek i skarg na potworne sąsiadki, że taki chłopiec powinien być – wobec kobiet – całkiem odromantyczniony. To, co jest najbliżej, jest takie przyziemne... Kiedy raz podzieliłem się z ojcem zdziwieniem, że ktoś może tak śmiesznie kochać się w mojej własnej siostrze, ojciec odparł krótko: „Siostra – nie kobieta!”. (Kiedy my kochamy, wydaje nam się to naturalne – dziwi nas miłość cudza. Pewna pani, z którą się przyjaźniłem, zwierzyła mi się pełna zdumienia: „Słuchaj, on napisał do mnie, że jestem aniołem!”. Zdaje się, że była z lekka przerażona: wiedziała lepiej niż ktokolwiek, że aniołem nie jest).
O tym, jak podłe są w rzeczywistości kobiety, starały się informować powieści Kamila Nordena, dawkowane w odcinkach pełnych intryg i podstępów tej zdradzieckiej płci. Ten facet, który drukował swoje donosy w „Kurierze Czerwonym”, wszystko o kobietach wiedział i bardzo przed nimi przestrzegał. Mama i siostry wydzierały sobie popołudniówkę z kolejnym odcinkiem, jakby to był rozdział Tragedii biologicznej..., my z bratem też byliśmy nie gorsi, ale najbardziej przejmowała się mama i odkładając gazetę, wydawała z siebie pełne zdumienia westchnienie: „No popatrz, jaka podła!”. Akcja tych powieści toczyła się w środowisku teatralnym, wśród postarzałych, tracących powodzenie gwiazd wyzyskiwanych przez żigolaków i młodych gwiazdeczek, co dla kariery idą do łóżka z dyrektorami teatrów, zawsze, dla dobra akcji, obleśnymi. Dlaczego ten dyrektor nie mógł być pociągający i naprawdę zdolny – nie wiem, widocznie to nie byłoby już takie prawdziwe. (Przypomina mi się pewna początkująca aktoreczka, która zasłynęła powiedzeniem: „Ja wyjdę za mąż tylko z miłości. Ale dlaczego muszę zakochać się w biednym?”. Wyjechała do Francji, żeby tam się zakochać w sposób właściwy, nie wiem, czy jej się udało, bo zginęła w wypadku samochodowym). Mama podziwiała Kamila Nordena, jak ten autor zna się na tych sprawach, jak umie opisać strojącą się na bal kobietę, suknie, makijaż, pantofelki, kapelusz, dobrać kolory, w końcu się okazało, że te zjadliwe powieści pisze kobieta, Jadwiga Migowa, babsztyl z ogromnym nochalem.
Maupassant, którym się zaczytywałem, mógł rozwiać wszelkie złudzenia co do przyzwoitości kobiet. Lalka Prusa też nie robiła im dobrej opinii. Nie chcą kochać mężczyzn, którzy na miłość zasługują! Wszyscy powtarzają jej, tej podłej egoistce: kochaj go! kochaj! zrób to dla ojczyzny! – a ona nie. Niezdolna do miłości. Co prawda polskie filmy patriotyczne pokazywały inne kobiety: jasnowłose heroiny, które poświęcały się za sprawę, szły na Sybir, rzucały bombę – i kochały, kogo należy. (Opowiadał mi pewien wysoki urzędnik ministerstwa kultury, że kiedyś, w latach pięćdziesiątych, zdarzyło się, że w antyszambrze spotkały się, czekając na audiencję, dwie kobiety: jedna, gruba jejmość, była diwa operetkowa, niegdyś kochanka gubernatora Skałona; druga, chyba literatka, rzuciła na niego bombę. Obie przyszły po to samo: w sprawie renty dla zasłużonych. Wiedziały o sobie, naturalnie, ale rozmawiały swobodnie, raz po raz wybuchając śmiechem, eksbombardierka komplementowała eksdiwę. Dwie kulturalne panie. O bombie ani słowa). I były jeszcze kobiety Mickiewicza i Słowackiego, a przede wszystkim Sienkiewicza, najskuteczniejszego mitotwórcy. To on narzucił obraz niezłomnej Polki, pięknej, cnotliwej i wiernej, która, acz namiętna, woli do klasztoru niż sprzeniewierzyć się swojej miłości. Niemniej – najbliżej był dom i było podwórko z ich nieromantyczną codziennością. Ale trzeba zarazem przyznać, że były to czasy większej wstydliwości. Potrzeby naturalne ukrywano. Moje siostry, wracając z randki do domu, pędziły ostatkiem sił do ubikacji i nie daj Boże, jeśli była zajęta! Waliły wtedy do drzwi, jakby je ogień palił. I ja to widziałem. Czyli że tamta płeć powinna być całkowicie odbrązowiona i o żadnej romantyczności nie może być mowy. Otóż niekoniecznie. Dziewczęta, które adorowałem, nie miały fizjologii, ich nie dotyczyła „tragedia biologiczna kobiety”. To dom jest odbrązowiony, nie rozchylone w uśmiechu usta kobiety, nie jej szeroko rozwarte oczy. Tam, za cudzym murem, zawsze znajduje się tajemniczy ogród.
Pierwszą dziewczyną, której urokowi uległem (bo nie należy tu liczyć – wbrew insynuacjom dorosłych – mojej rówieśnicy, pięcioletniej wówczas Halinki Szerman z drugiego piętra oficyny naprzeciw, córeczki krawca męskiego, z którą bawiliśmy się u niej na balkonie w doktora, o co podniósł się straszny krzyk, Bóg wie dlaczego), otóż tą rzeczywiście pierwszą była złotowłosa Salusia, która zamieszkała z matką w naszej willi w Michalinie. Miałem wtedy dziewięć lat, ona była chyba o rok starsza. Złote włosy Salusi ufryzowane były w loczki, ja nie znałem przedtem takiej dziewczynki, u nas na podwórzu prawie nie było dziewczynek, więc te złote włosy (a zapewne i loczki) od razu uczyniły Salusię kimś wyjątkowym, aniołkiem z obrazka, nic tylko się modlić. Już od rana wystawałem przed jej werandą, żeby się na nią gapić, i byłbym uszczęśliwiony, gdyby zechciała ze mną pograć w piłkę albo w serso, albo w krokieta, albo zbudować do spółki szałas. Ale Salusia wcale nie zwracała na mnie uwagi i moje cielęco wybałuszone oczy pewno ją niecierpliwiły. Miałem więc prawo czuć się odepchnięty i nieszczęśliwy, było to nowe uczucie, zupełnie jak w książce, więc w jakiś sposób satysfakcjonujące. Dopiero co przeczytałem Hrabiego Monte Christo, gdzie bohater, Edmund Dantes, kocha się w pięknej Mercedes, i do niej porównywałem w swoich rojeniach Salusię. Podejrzewam, że bez tej lektury wcale bym się w Salusi nie zakochał. To, że owa Mercedes z książki zaparła się zdradziecko swojego narzeczonego Dantesa i poślubiła jego wroga, uszło jakoś mojej uwagi. Szkoda, byłoby to ostrzeżenie w samą porę! Bo kiedy, przy jakiejś sposobności, wyznałem Salusi swoje uczucie, nie padła mi w ramiona, nie obiecała, że będzie na mnie czekać, tylko wyniośle i ze wzgardą mnie odtrąciła. O rok starsza i włosy ma złote, ufryzowane w loczki, to od razu myśli o sobie nie wiem co. Syknąłem więc ze złością „dumna krowa!” i odwróciłem się na pięcie. Koniec miłości. O tę „dumną krowę” było trochę awantury, bo Salusia poskarżyła się swojej matce. Ale sam epitet świadczy, że niewiele wtedy jeszcze wiedziałem o charakterze krów. (Później, jako pastuch, miałem je poznać lepiej).
Została jednak pamięć o ślicznej, tanecznie poruszającej się dziewczynce, która mnie odtrąciła. W kilka lat później, pod koniec lata, już chyba w Świdrze, spotkaliśmy matkę Salusi. Zaczęło się zwykłe „co u pani?”, „a co u pani?”, „jak dzieci?” – i nagle jej matka zwróciła się do mnie: „Salusia często cię wspomina”. Nie wierzyłem swoim uszom. I wszystko we mnie znowu odżyło, cały tamten zachwyt. A pani jeszcze o tym – tak, tak, często – i właściwie dlaczego nie miałbyś jej odwiedzić? Moja mama też dołożyła: koniecznie, zobaczcie się, to taka miła dziewczyna – i jaka poważna, dodała jej mama, oczytana, interesuje się polityką – obie mamy, jej i moja, zachowywały się, jakby coś tam knuły, niech się dzieci bliżej poznają, może coś z tego będzie.
Uzgodniono, że po wakacjach Salusia zadzwoni i powie, kiedy mogę ją odwiedzić. Zadzwoniła. W dniu randki od wczesnych godzin wilżyłem i czesałem włosy, sam sobie uprasowałem spodnie i sam, po raz pierwszy w życiu, wyczyściłem na glanc trzewiki, tak że z trudem potem domyłem poczernione palce. Salusia mieszkała gorzej niż my, bo na Miłej, dość daleko, a przy tym na parterze. Mieszkanie było mroczne i dziewczyna, która otworzyła mi drzwi, mogła być starszą siostrą Salusi, chociaż nie dostrzegłem podobieństwa. Ale to była ona. Nic nie zostało z dawnej Salusi! Przede mną stała pękata, już piersiasta dziewczyna, niewysoka, za to szeroka w biodrach, o chmurnym spojrzeniu. Nie było też złotych loczków, jej włosy bardzo pociemniały. Zestarzała się! Tak, miała co najmniej czternaście lat i przestała być aniołkiem. Kiedy usiadła na starej kanapie, zapadła się w niej i zrobiła się bardziej pękata. Musiała się domyślić, obserwując moje zmieszanie, że nie rozpoznaję w niej swojej dawnej miłości. Ona też niewiele miała mi do powiedzenia. Dostałem herbaty z konfiturami, przy której jakoś wspólnym wysiłkiem podtrzymywaliśmy rozmowę. Nie obiecaliśmy sobie, rozstając się, że się jeszcze kiedyś zobaczymy. Straciliśmy się z oczu. Nie wiem, jak ułożyły się losy Salusi.
(...)
Na werandzie u rabina pojawiła się jeszcze jedna dziewczyna, zdaje się, że kuzynka Neny, chuda, koścista nawet, gadatliwa (Nena była milcząca), wykazywała zainteresowania intelektualne i bodajże polityczne. Z dumą przedstawiła się, że ma na imię Hadassa. Wyciągnęła mnie na kilka spacerów – i to by było wszystko, nigdy by nie trafiła do tej książki, gdyby nie to, że podczas jednego z takich spacerów oznajmiła dramatycznym głosem, że mnie kocha.
Sytuacja kłopotliwa. Hadassa wcale mi się nie podobała, nawet jej nie lubiłem. Jej miłość nie olśniła mnie, nie dała tej satysfakcji (której ktoś mógłby się spodziewać), że oto ja, taki, jaki jestem, niezbyt wysoko się oceniający, jestem kochany – czyż to nie powinno przyprawić o zawrót głowy? Otóż nie, nic takiego nie odczuwałem, raczej zniecierpliwienie. Powiedziałem coś drwiącego, można rzec, że nie dałem jej żadnej nadziei. (Nadziei na co?) Ale to jeszcze nie koniec, bo oto do akcji wkroczyła Nena, z kolei ona wyciągnęła mnie na spacer i oskubując listki akacji na wróżbę – „kocha, lubi, szanuje” – oskarżyła mnie o to, że jestem okrutny, bo Hadassa mnie kocha, a ja pozwalam, żeby ona cierpiała. Ciekawe, jak one to sobie wyobrażały: co ja właściwie miałem robić, żeby Hadassa przestała cierpieć? Po tej interwencji Neny zrobiłem się jeszcze okrutniejszy, szyderczy i niesympatyczny wobec Hadassy. Nie chciałem jej miłości i nie wierzyłem w nią. Miałem zresztą, jak się wkrótce okazało, rację. W kilka dni później Hadassa kochała już innego, zdaje się, że chudego, piegowatego Samka, chociaż grał gorzej ode mnie w ping-ponga, nie przeczytał tylu książek i nie napisał ani jednej powieści.
Przypadek z kochliwą Hadassą upamiętnił mi się nie dlatego, że ona wyznała mi miłość, ale że ja zareagowałem zniecierpliwieniem. Może dlatego zakochani boją się wyznawać swoje uczucie. Naprawdę lekko wypowiadają słowo „kocham” ci, którzy kochają niezbyt głęboko albo po prostu kłamią. Każdy, kto przeżył kawałek życia, wie, że szept „kocham cię”, szept do zatracenia, upaja przede wszystkim tego, kto miłość wyznaje, rozkosz i satysfakcję zaś sprawia osobie kochanej tylko wtedy, kiedy wyznania takiego wyczekuje. Uświadomienie sobie tego powoduje, że tyle osób tłamsi swoje uczucie w milczeniu. Wiele opowiadań Hamsuna to dramaty niedomówień, niemożności wyznania uczuć, jak na powściągliwych Skandynawów przystało. Po latach zdarza się, że ludzie, mocno już przywiędli, zaabsorbowani codzienną gonitwą i troskami, dowiadują się, że się w sobie nawzajem kochali, nawet tego nie podejrzewając. „Czemuś mi nie powiedziała!” – wybucha rozżalony siwy pan. „Bałam się” – pada odpowiedź wciąż jeszcze drżącej pani. Wypijają do dna swoje kawy i rozchodzą się, każde do swoich spraw, ale z jakimś osadem żalu do życia.
(...)
Do kina chodziłem zawsze sam. Kilka razy próbowałem wybrać się z kolegą, ale zawsze to kończyło się kłótnią, bo kolega gadał albo koniecznie chciał w kinie dzielić się wrażeniami, a ja tego nie znosiłem. W kinie ważne dla mnie było tylko kino, chłonąłem życie, które przewijało się przede mną na ekranie, w magiczny sposób przenosiłem się do tego innego świata i nie lubiłem, jak mnie z tego wyrywano. W kinie nikt mi nie był potrzebny. Nie przyszło mi na przykład do głowy, żeby zaproponować kino koleżance – Nenie, Rucie albo tej dziewczynie z Kaleckiej, tak, tej samej Ginie, w której miałem się zakochać – zresztą pójść z dziewczyną do kina, zasiąść obok niej w ciemnej sali to już coś znaczyło, świadczyło o bliskości i nie zawsze rodzice by na coś takiego pozwolili. „Ona z nim chodzi” – kiedy tak mówiło się o jakiejś parze, znaczyło to, że sprawa zapowiada się poważnie.
A jednak zdarzyło się, że byłem raz w kinie z dziewczyną. Miałem ogromną chęć zobaczyć Rose Marie, amerykańską komedię muzyczną według operetki Rudolfa Frimla z Jeanette MacDonald i Nelsonem Eddym (i młodziutkim jeszcze wtedy Jamesem Stewartem). Znałem wszystkie melodie z tego filmu dzięki radiu, które często je nadawało, a wiadomo, że właśnie to, co się zna, pociąga najbardziej. Nie mogłem się doczekać, aż ten film, który cieszył się wyjątkowym powodzeniem, zejdzie, zdarty i pocięty, do kina Maska albo Riviery na Lesznie, gdzie bilety były najtańsze, ale obraz skakał, a śpiewowi towarzyszyło chrypienie głośników, wymodliłem u Mirki siedemdziesiąt pięć groszy i pobiegłem na ulicę Długą, do kina, które nazywało się jeszcze po staroświecku KINEMATOGRAF MIEJSKI. Tłum hałaśliwej młodzieży kłębił się na stylowym podwóreczku przed kasą kina, stanąłem pokornie w długiej kolejce i krok za krokiem zbliżałem się do okienka. Byłem już blisko kasy, kiedy podeszła do mnie – nie wiem dlaczego akurat do mnie – szczupła, jasnowłosa dziewczyna w granatowym bereciku na głowie i spytała, czy byłbym tak uprzejmy i kupił bilet również dla niej. Skinąłem głową i wziąłem pieniądze. Potem, kiedy chciałem jej oddać bilet, powiedziała: „Trzymaj go, wejdziemy razem”. Czekaliśmy na rozpoczęcie seansu w zatłoczonym hallu i podczas gdy ona mówiła ze zgorszeniem, jaka niesforna jest ta młodzież i jaki brak wychowania okazuje, ja mogłem się jej przyjrzeć. Miała chyba szesnaście lat, a może i rok więcej, myślącą twarz, ciemne oczy, długie czarne rzęsy i gęste brwi, także czarne, co przy jasnych włosach (raczej naturalnych) tworzyło uderzające zestawienie. Więc jestem w kinie z piękną dziewczyną, myślałem przejęty, ale i z melancholią, bo przecież wiedziałem, że dzieli nas przepaść, miałem lat nie więcej niż czternaście – ot, taki kaprys tej pani, a może po prostu subtelność dziewczyny, która uznała, że będzie delikatniej (wobec tego chłopca), jeśli pozwoli sobie towarzyszyć. „Niech się pani tylko nie zgubi” – przestrzegałem ją, bo miejsca były nienumerowane. „Och, nie mów mi pani” – powiedziała, a raczej nakazała. W ogóle to było tak, że z miejsca poczułem jej przewagę. Ja, mały, nieładny, w mundurku z niebieskim lampasem, niepewny siebie, zagubiony, a ona – śliczna (bo była śliczna), poważna, oryginalna, ze swoim własnym, nieznanym mi życiem, prawie dorosłym. Chciałem zasłużyć jakoś na jej zainteresowanie, ale nic w tym kierunku nie robiłem, bo wiedziałem, dobrze wiedziałem od początku, że to jest tylko dziś, tylko te dwie godziny seansu obok niej, wspólne kino. Ale i za to byłem jej wdzięczny. Otwarto wreszcie drzwi na salę, tłum runął do środka i uniósł nas ze sobą, o mało się nie zgubiliśmy, tak jak to przewidywałem, zdaje się, że pociągnąłem ją za rękę, dotarliśmy do bocznej loży i tu usiedliśmy wreszcie, ja po jej lewej stronie, czyli jak należy. Zgasły światła, pojawiły się filmy reklamowe. Były to, pamiętam, na ogół filmiki reklamujące krem Nivea, mydło Pulsa, pod rytm muzyki pokazały się gołonogie dziewczyny (bardzo wydłużone, bo siedzieliśmy bokiem do ekranu) w zwiewnych peniuarach, zwróciłem głowę ku mojej sąsiadce i coś jej powiedziałem, bo koniecznie chciałem pokazać, że one mnie nic nie obchodzą, te z ekranu, ich uda, pośladki i piersi w sterczących stanikach, i w ogóle nie muszę na nie patrzeć. A potem zaczęła się Rose Marie.Byłem bardzo pochłonięty filmem, jak zwykle, ale tym razem inaczej, bo stale wyczuwając obecność tej dziewczyny obok, słuchała tych samych melodii, oglądała te same obrazy co ja i było w tym jakieś nowe, nieznane napięcie, jakby za chwilę miało się coś stać. Nie wiem, jak ona to odbierała, chyba w ogóle nie przychodziło jej do głowy, że jest we mnie tak ciągle obecna. Może tylko przemknęło jej przez myśl, że ten chłopak obok jest nietowarzyski, milczek i że to właściwie lepiej, bo nie przeszkadza. A może była trochę urażona? Mówiąc „wejdziemy razem”, czyż nie potraktowała mnie jak kolegę, jak chłopaka z randki? Ale żadne tego typu optymistyczne przypuszczenia nie były w stanie usunąć mojej nieśmiałości. (Ta cholerna Salusia, to przez nią to wszystko...!). Nie muszę dodawać, że w ciągu tych dwóch godzin ani razu jej nie dotknąłem, nawet przypadkiem.
Kiedy pojawił się napis „the end” i zapalono światła, ruszyliśmy w milczeniu do wyjścia. Chciałem się jakoś pożegnać, ale ona zarządziła inaczej. „Odprowadź mnie” – nakazała. Więc się jeszcze nie rozstajemy, więc to trwa. Szliśmy obok siebie i ja, chcąc coś powiedzieć, bo przecież trzeba w końcu coś powiedzieć, coś o tym, co się obejrzało, odezwałem się: „Ładny film”. A na to ona z miejsca: „Melodyjny”. Nigdy tego nie zapomnę: mojej banalnej, prawie idiotycznej odzywki – i jej, właściwej, trafiającej w sedno jednym jedynym epitetem. Na swoją chwałę muszę dodać, że w lot to uchwyciłem, tę różnicę, moją bylejakość, jej wyższość. Od razu mnie ustawiła i zarazem pchnęła w górę (bo odtąd już wiedziałem, że słowo „ładny” nic nie znaczy, należy jeszcze wniknąć w istotę ładności). Szliśmy, rozmawiając z ożywieniem, nie zwracałem uwagi, jakie ulice mijam, nic mnie nie obchodziło, dokąd idę, najważniejsze, że wciąż z nią, że to wciąż trwa.
W pewnej chwili zatrzymała się i powiedziała: „Dziękuję. Było bardzo miło”. Chciałem krzyknąć „nie, nie odchodź! spotkajmy się jeszcze! wybierzmy się do kina!”, ale nic nie powiedziałem, bo w tym nagłym przypływie realizmu, jaki mnie czasami cechuje, jasności widzenia, jak jest naprawdę, poczułem, że każda taka propozycja będzie wygłupem, przecież ona ma siedemnaście lat, należy do innego pokolenia. Zanim podała mi rękę, zaczęła ściągać z prawej dłoni obcisłą czarną rękawiczkę. Bardzo długo to robiła, na tyle długo, że mogłem to jej mocowanie się z rękawiczką zapamiętać. Zapamiętałem je także dlatego, że wydawało mi się, że było w tym jej geście coś szczególnego, nie tylko poddanie się temu, co przyjęte, ale także jakiś znak, coś nas zbliżającego. I kiedy podała mi szczupłą, delikatną dłoń, mówiąc „dobranoc”, i powtórzyła: „Naprawdę było bardzo miło”, kiedy przez chwilę przenikało nas wzajemnie ciepło naszych palców i ona, jeszcze, taka poważna, prawie chmurna, zdobyła się na ujmujący uśmiech, wydawało mi się, że i jej jakoś żal się rozstawać, że i ona chce zapamiętać to dotknięcie.
Nigdy jej już nie spotkałem. Nie wiem nawet, jak miała na imię jedyna dziewczyna, z którą w czasach Nowolipia byłem w kinie, nie przedstawiliśmy się sobie. Ale często mi się przypominała, widziałem ją wyraziście: te jasne włosy zarastające nisko nad czołem, te ciemne, mocne brwi i jej sylwetka szczupła i raczej wysoka. Później, po latach, kiedy rozmawiałem raz w wydawnictwie z jakąś panią redaktorką, która też miała jasne włosy i ciemne brwi, i ładną twarz, wydawało mi się, że rozpoznaję w niej moją dziewczynę z kina. A potem jeszcze inne dwie czy trzy inteligentne twarze wydawały mi się podobne do tamtej i nawet czasem rozpoznawałem te same czarne skórkowe rękawiczki. W filmie Obywatel Kane, który był dziełem Orsona Wellesa, dwudziestokilkuletniego geniusza, pewien stary człowiek opowiada o kobiecie, której nigdy nie zapomniał. Widział ją tylko raz, i to niezbyt dokładnie: stał na pokładzie statku płynącego po rzece, a ona, w białej sukience, znajdowała się na pokładzie statku, który mijali. Mignęła mu tylko – i nigdy jej nie zapomniał. I wciąż do niej tęskni, do kobiety, która przepłynąwszy obok, wtopiła się w daleki horyzont.
Żeby zapamiętać kogoś jako zjawisko, które na chwilę rozświetliło życie, nie musi się w tej osobie być zakochanym, nie musi się czegoś po niej oczekiwać, w ogóle nic nie musi się zdarzyć – wystarczy obraz.
(...)
Józef Hen
Nowolipie. Najpiękniejsze lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.