sobota, 4 lutego 2023

ZETKNIĘCIE ZE ZŁEM W DZIEJACH DOŚWIADCZENIA MONASTYCZNEGO: ANTONI


  Mało jest w naszej kulturze ostrzejszych kontrastów niż ten, na który natrafiamy, porównując ikonografię św. Antoniego pustelnika z tekstami, które po nim po­zostały. Z jednej strony mamy ogromne plansze pełne fantastycznych potworów, atakujących bezbronnego star­ca swoim okrucieństwem i ohydą; z drugiej spokój, który można by wręcz nazwać olimpijskim, gdyby nie to, że jest on przede wszystkim chrześcijański. Mogłoby się zdawać, że to są dwie zupełnie różne postacie, różne doświadczenia i drogi życiowe. A to jest ten sam świę­ty. Częściowo kontrast ten tłumaczy niewątpliwie fakt, że nauki Antoniego przekazują nam to, co dla niego samego było w życiu i doświadczeniu najistotniejsze, malarze zaś wyławiali raczej z jego żywota i z legend o nim szczegóły fantastyczne i sensacyjne, dobre na te­mat obrazu. Niemniej jednak ten żywot (i nawet te le­gendy) przekazuje nam na swój sposób prawdę: Antoni rzeczywiście zetknął się z szatanem, doświadczył na sobie jego działania w sposób szczególnie wyraźny i bolesny — i wyszedł z tego doświadczenia umocniony i uświęcony.

  Szatan bardzo rzadko działa jawnie. Jest na to o wie­le za mądry. W każdym jednak człowieku na mocy grze­chu pierworodnego posiada swój przyczółek, w miarę upływu lat rosnący lub malejący, i stamtąd atakuje. Mówiąc technicznie, działa przez pokusę, przez zachę­tę do złego czynu; stara się oczywiście zamienić taki czyn w nałóg i w miarę możności rozlewać zło z danego człowieka także i na jego otoczenie. Poza ludźmi, któ­rych już w bardzo wysokim stopniu opanował, robi to wszystko jednak, posługując się kamuflażem, przedsta­wiając zło jako dobro i mącąc w głowach i sumieniach.

  Jednym z możliwych sposobów zwalczania jego wpły­wu jest więc wyszukiwać jego szczególnie mocne przy­czółki i tam z nim walczyć; inaczej mówiąc, szukać go w innych ludziach, szczególnie mu już poddanych. Tę metodę stosuje zawodowo każdy policjant, i jest ona niewątpliwie w społeczeństwie potrzebna. Czasami może być nawet rozpaczliwie potrzebna, kiedy trzeba podjąć walkę zbrojną, na przykład z hitlerowskim okupantem. Niemniej niesie ze sobą duże ryzyko. Po pierwsze, czło­wiek podejmujący walkę zbrojną, przeciwstawiający się sile siłą, stosuje z konieczności metodę nieprzyjaciela, przynajmniej w jakimś stopniu, w ramach kodeksu ry­cerskiego — oby... Ale bywa, że trudno utrzymać się w ra­mach tego kodeksu, a po skończonej wojnie bardzo trud­no jest zrezygnować z dalszego stosowania siły. Po dru­gie, ryzykuje się utożsamienie stron aktualnej, ziemskiej wojny ze stronami wojny ponadczasowej, a zwłaszcza siebie samego z aniołem światłości; z czego oczywiście dla szatana płynie tylko zysk.

  Pustelnicy, zgodnie z samą już swoją nazwą, stoso­wali drugą możliwą metodę: szukali wpływu szatana w samych sobie i tam przede wszystkim z nim walczy­li. W kilka wieków po św. Antonim tak ich scharaktery­zuje w swojej regule św. Benedykt:... dobrze przygotowani w szeregach braci do samotnej walki na pustyni i dość już silni, by obyć się bez pomocy bliźniego, są w stanie z pomocą Bożą zmagać się w pojedynkę ze ziem czającym się w ciele i w myślach. Taka walka ma to do siebie, że nie można jej podjąć z żadnych innych motywów, jak tylko z mi­łości do Boga; trud jest ogromny, korzyści zupełnie nieuchwytne (nawet duchowych „łupów" nikt z niej nie przynosi), słowem, kto by się jej podjął z jakiejś ego­istycznej motywacji, perfekcjonizmu, fobii czy czego­kolwiek podobnego, ten zrezygnuje z niej jeszcze szyb­ciej, niż ją rozpoczął.

  Antoniego nazywamy zwykle pierwszym pustelni­kiem, gdyż najprawdopodobniej on to właśnie jako pierwszy, po krótkim okresie spędzonym zgodnie ze zwyczajem ówczesnych ascetów chrześcijańskich w tym częściowym tylko odosobnieniu, jakie mogła dać chat­ka na skraju terenu zamieszkanego, odszedł około roku 270 w głąb pustyni, w bezludne okolice górskie nad Morzem Czerwonym: odszedł ze świadomego wyboru, nie zaś zmuszony szukać schronienia przed prześlado­waniem, jak nieco wcześniej Paweł. Cała rzesza uczniów i naśladowców miała wkrótce pójść za nim, gdy tylko okazało się, że kto nie boi się wielkich trudów zewnętrz­nych i wewnętrznych, zdoła przeżyć także i w takich warunkach, ofiarowując życie samemu Bogu. Właśnie trud, walka były podstawowym elementem takiego ży­cia. Mnich to trud — streści tę prawdę pewien abba.

  Spróbujmy znaleźć w tekstach jakiś konkretny zapis walki Antoniego, którą malarze przedstawiali tak dra­matycznie. Pierwszy apoftegmat zapisany pod jego imie­niem opowiada, że święty w swojej samotni popadł raz w zniechęcenie i wielką ciemność wewnętrzną: klasyczny atak acedii. Został z niej wyzwolony przez obrazowe widze­nie: zobaczył kogoś podobnego do siebie, kto spokojnie na­dal przeplatał pracę modlitwą, i to go zachęciło do wy­trwania. Zaraz dalej, w drugim apoftegmacie, pojawia się następny problem: pustelnik usiłuje zgłębić zrzą­dzenia Boże dotyczące poszczególnych ludzi, w tym także problem cierpienia sprawiedliwych. Czy stoimy tu u źródła jakiegoś nowego schematu, w który ludzie usiłują zamknąć Opatrzność? Nie: kolejna interwencja Boża każe pustelnikowi tego zgłębiania zaniechać. An­toni znalazł w sobie pokusę rozpaczy i pokusę przemą­drzałego podejścia do sądów Bożych. W obu wypadkach zwycięża nie własnymi siłami, ale dzięki wyraźnej po­mocy Bożej. Ta zdolność do „zmagania się ze złem w po­jedynkę", o której pisał św. Benedykt, jest przede wszyst­kim zdolnością (ale i więcej: wyrobionym już silnym nawykiem) do wzywania Bożej pomocy.

Antoni szukał przede wszystkim bliskości Boga. Jego powołanie zaczęło się w chwili, w której przeżył całą duszą słowa: Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie (Mt 19, 21): skarbem tym było dla niego oczywiście oglą­danie Pana. Wobec tego Antoni najdosłowniej rozdał wszystko, co miał, a Pan najdosłowniej spełnił obietni­cę i okazał się bliski. I właśnie ten bliski kontakt ze Świętym rzuca wielce kłopotliwe światło na to wszyst­ko, co jest nieświęte w nas samych. Najbardziej nawet chorobliwa fantazja malarska nie potrafi oddać całego obrzydzenia do zła znalezionego w sobie, jakie czuje człowiek Boży pod działaniem takiego światła. Diabeł oczywiście i to obrzydzenie stara się wykorzystać, pró­bując je uczynić podstawą rozpaczy. Kapitalne znacze­nie ma więc zapis doświadczeń Antoniego znajdujący się w innym krótkim apoftegmacie:

Powiedział abba Antoni: Zobaczyłem wszystkie sidła nie­przyjaciela, rozpostarte na ziemi; jęknąłem więc i powiedziałem: A któż się im wymknie? I usłyszałem głos mówiący do mnie: Pokora.

  Jest to doświadczenie własnej słabości, które samo niesie uzdrowienie. Stwierdzić swoją niemoc, uznać ją — to otrzymać wszechmoc Bożą ku pomocy. Im głębiej, im pełniej widzimy swoją nicość, z tym większą siłą pomoc przychodzi. Paradoksalnie więc, to spotkanie zła w sobie (a więc szatana i naszej skłonności do ulegania mu) jest otwartą bramą dla triumfu Bożego. Żadne potwory Boscha nie są tak odrażające jak to, co Antoni zobaczył we własnej duszy w świetle Bożej świętości i w zestawieniu z nią, a jednak właśnie dlatego ze zoba­czył to tak dobrze, zrozumiał, iż w rzeczywistości po­kusa jest nie tyle okazją do upadku, ile okazją do zwy­cięstwa. Odnalazłszy na samym dnie swego upokorze­nia triumf łaski Bożej, mógł zawołać w podziwie nad niesłychanym darem dobroci Boga: Zabierz pokusy, a nikt nie będzie zbawiony.

  I więcej jeszcze: zetknąwszy się z taką siłą i z taką jawnością ze złem w sobie i poznawszy, że ma ono osta­tecznie tylko zwiększyć triumf Boży, Antoni mógł stać się źródłem światła i pociechy także dla innych. Przy­czółek szatana pozostał w nim oczywiście nadal (takie oto jest wielkie dzieło człowieka... pokusy spodziewać się aż do ostatniego oddechu) — ale przyczółek łaski wzmocnił się do tego stopnia, że już mogła ona rozlewać się na oto­czenie. Antoni nie bagatelizował niczyich win ani tro­chę bardziej niż swoich: Wielka kolumna Kościoła dzisiaj upadła — zapłakał nad grzesznym mnichem, a swoim gościom udzielał nieraz nagany. Ale jednocześnie nie tragizował; uczył pokory, spokoju, ufności. Trzeba z brać­mi postępować łagodnie... Nie ufaj własnej sprawiedliwości, nie troszcz się o to, co minęło... I wreszcie punkt dojścia: Ja już nie boję się Boga, ale Go kocham: bo miłość precz wypędza bojaźń.

  Z głębi doświadczenia zła w sobie, z terenu walki, którą malarze przedstawiali tak ponuro, pochodzi pierw­sza chronologicznie lekcja monastycznego pokoju.

Za: Małgorzata Borkowska OSB, Twarze Ojców Pustyni, TYNIEC -Wydawnictwo Benedyktynów, Kraków 2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.