Wkrótce po przybyciu poszedłem również na Okólnik do Biblioteki Krasińskich. Byłem tam ostatnio przed pół rokiem, na parę tygodni przed wybuchem powstania. Prosił mnie wówczas na naradę docent Julian Pulikowski. W jakimś zakamarku, dobrze ukrytym przed ciekawością ludzką, powiedział mi, że według jego wiadomości Warszawa została objęta planem „spalonej ziemi”.
- Najwyższy rozkaz, pan rozumie - wyjaśniał - ze szczególną stanowczością, nawet można powiedzieć z furią, poleca przed odwrotem miasto obrócić w perzynę. Rozkaz będzie, zna pan skrupulatność niemiecką, wykonany z całą dokładnością. Należałoby się wobec tego zastanowić, jak osłonić przed zagładą zbiory, naprawdę bezcenne. Przecież u Krasińskich zebrano wszystko, co kultura polska wydala w ciągu wieków. Przy tym są to skarby nieznane, gdyż chociażby samej Biblioteki Załuskich, zwróconej Polsce po Traktacie Ryskim, nie zdołano nawet z grubsza uporządkować. To samo można powiedzieć o dziale teatralnym. Wiem, jak bardzo leży panu na sercu – powiedział - zdecydujmy się wspólnie, co z nim zrobić?
Nie miałem powodu, żeby Pulikowskiemu nie wierzyć. Na pewno był dobrze poinformowany. Z Niemcami przestawał często i nawet utrzymywał z nimi stosunki towarzyskie. Zapewne nie mógł postępować inaczej ze względu na szczególne okoliczności, w jakich się znalazł po naszej klęsce wojennej. Do Polski przyjechał na parę łat przed wojną wprost z Berlina. Wychowywał się w Niemczech. Po polsku mówił poprawnie, ale językiem trochę sztucznym i nacechowanym tym twardym akcentem, który zdradza pruską odmianę niemczyzny. Dużą kwadratową głowę strzygł niemal do skóry, zostawiając jedynie na górze szczotkę włosów, jak to było w modzie wśród junkrów i przypominało podgolone czupryny szlachty polskiej. Po marszałku Hindenburgu takie uczesanie przejęli w czasach hitlerowskich dygnitarze SS i Gestapo poczynając od Himmlera i Heydricha. Sądzili widocznie, że to nadaje im rasowy wygląd żołnierski.
Pulikowski z Berlina przywiózł sobie żonę Niemkę, która w Warszawie ledwie zaczynała mówić po polsku. Językiem domowym więc w tej rodzinie, opatrzonej dwojgiem dzieci, był niemiecki. Akcja przywracania Tysiącletniej Rzeszy utraconych Germanów postawiła więc Pulikowskiego w bardzo trudnym położeniu. Przygarnianie znowu na łono niemczyzny odznaczało się szorstkością. Losy biskupów Kościoła ewangelickiego mogły posłużyć za groźne ostrzeżenie. Toteż nie wzbudziło zdziwienia, że rodzina Pulikowskiego otrzymała papiery Reichsdeutschów. Tego nawet nie ukrywał.
Natomiast trudno było się dowiedzieć, jak się ułożyły sprawy z nim samym. Miał dostęp do gabinetów dygnitarzy hitlerowskich i kiedy zwracano się doń o pomoc w razie ostatecznej konieczności, działał z doskonałym rozeznaniem w biurokratycznej machinie okupacyjnej. Zabiegał np. o zwolnienie mnie z Oświęcimia. Zapewne jego staraniom zawdzięczam wyjście z obozu, co zwłaszcza w pierwszym, jeszcze bezkarnym, okresie wyniszczania inteligencji zakrawało niemal na cud. Po wkroczeniu wojsk niemieckich nie włożył czarnego munduru z opaską przynależności partyjnej na rękawie, jak jego kolega z Uniwersytetu Warszawskiego, asystent profesora Łempickiego, dr Grundmann. Nie przeniósł się również do dzielnicy niemieckiej pod ochronę żandarmerii.
Wybrał niepewny los Polaków. Tym dla niego trudniejszy, że nie korzystał z dobrodziejstw natury duchowej, którymi aż w nadmiarze raczyło się społeczeństwo tamtych lat w postaci nieustannego i powszechnego spisku przeciw okupantowi. Nie miał dostępu do sekretów, jednoczących - jak zawsze w czasach klęski - obywateli podziemnego państwa. Jeśli zachował polskość, to płacił za nią wysoką cenę. Umiał zresztą płacić. Nie starał się przełamać nieufności. Nie dostrzegał, że przy jego nadejściu rozmowy przybierały raptownie inny obrót, a tajne gazetki i komunikaty znikały w stertach papierów. Nie nawiązywał do wydarzeń wojennych, gdyż przewidywał, że zagadnięci będą się trzymać wersji oficjalnej. Był więc w gruncie rzeczy zupełnie samotny. Być może, że to gorzkie poczucie osamotnienia było ostatnim świadomym stanem, jakiego doznał, kiedy umierał rażony niemieckim pociskiem przy kopaniu rowów strzeleckich na Żoliborzu.
Wtedy w Bibliotece Krasińskich postanowiliśmy przynajmniej utrudnić spalenie zbiorów teatralnych. Wybraliśmy w podziemiach Biblioteki loch zakończony ślepą ścianą. Bezcenne egzemplarze jeszcze z odręcznymi notatkami Wojciecha Bogusławskiego i równie unikatowe tomy afiszów ułożyliśmy ciasno aż po samo zaokrąglone sklepienie. Przypuszczaliśmy, że nawet przy pożarze gmachu tak stłoczone dokumenty ocaleją. Papier, jak wiadomo, pali się niełatwo. Wejście do lochu zamknęliśmy arkuszami blachy i workami z piaskiem. Dla niepoznaki, przed otworem spiętrzyliśmy stertę jakichś gratów.
Toteż kiedy teraz po wejściu w ruiny na Okólniku zobaczyłem, że przez puste okna w osmalonych murach Biblioteki prześwieca niebo, jeszcze nie straciłem nadziei. Grube wertheimowskie stropy mogły nie tylko wytrzymać ciężar walących się pięter, ale i ochronić zbiory przed żarem. Ileż to warszawskich piwnic przechowało ukryte cenności, chociaż kamienice zamieniły się w pogorzelisko!
Zejście do podziemi nie było zawalone gruzem. Dotarłem więc do lochu. Przy pierwszym spojrzeniu można było doznać oszałamiającej radości. Ależ tak - chciało się zawołać - zbiory ocalały! Leżały w grubych równych warstwach. Uderzał nawet jakiś porządek, którego nie zostawiliśmy maskując schron. Nie było ani blach, ani worków z piaskiem. Zwracał także uwagę znacznie niższy poziom pokładów. Woluminy nie przylegały już tak ciasno do sklepienia, jak wówczas, kiedyśmy je układali.
Bliższe podejście odkrywało sekret tych zmian. Był ohydny. Przy dotknięciu warstwy równo ułożonych egzemplarzy już nawet nie rozpadały się, ale znikały. Zbiory zetlały doszczętnie w ogniu, który musiał je trawić wolno przez wiele dni. I nie było nawet trudno domyślić się, jak je zniszczono. Członkowie Brennkommando czy Vernichtungskommando, albo jak tam jeszcze nazywano te organizacje państwa zbirów, posiadali niewątpliwie rozległe doświadczenie fachowe. Nie zabrakło im również w pokonanej Warszawie czasu dla wykonania roboty. Wygarnęli książki spod stropu, obleli je benzyną i podpalili. Już ze stopą na gardle wypełniali wyrok zagłady wydany na sąsiedni naród. Mieściło się w nim obok ludobójstwa również i książkobójstwo. Po wytępionych nie powinno było zostać nawet śladu w historii. Orzeczenia tej dintojry oznaczały się, jak wiadomo, konsekwencją.
Książki i ludzie
Bohdan Korzeniewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.