środa, 17 września 2025

Afazja


Zdarzenie to, czy raczej katastrofa, związane jest z udarem mózgu, którego doświadczyłem w niedzielę, dnia 15 maja 2002 roku przed południem. Siedziałem przy stole i pisałem, nie pamiętam już co. I nagle coś mi się stało. Próbowałem dalej pisać, ale było coraz gorzej. Wobec tego przeszedłem do sypialni i położyłem się. Chwilami traciłem przytomność.

Susana zorientowała się pierwsza, że coś nie jest w porządku, i zadzwoniła po doktora Krzysztofa Strózika. Na szczęście był w domu, ale zupełnie nie pamiętam, jak się pojawił. Pamiętam tylko, że stałem w pełnym słońcu na ulicy i czekałem na karetkę. Było mi jakoś żal tego dnia. Wiedziałem, że nie odzyskam go już nigdy. Leżąc w karetce, patrzyłem na błękitne niebo i nawet żal stał mi się obojętny. Karetka zatrzymała się. Potem były jakieś korytarze, jakieś przejścia i twarze pochylające się nade mną, co chwila inne. Wszystko było splątane i bezładne.

Zaczęło się najgorsze. Byłem w miejscu, gdzie „spotworniałe” przedmioty nie dały się zatrzymać. Płynne — to rozdymające się w nieskończoność, to kurczące się do zaniku, nie pozwalały się ustalić żadną miarą. Niby coś walczyło we mnie o zachowanie proporcji, ale lada chwila groziło mi osunięcie się w nicość. Aż niespodziewanie zacząłem być sobą samym. Moja postać, wyobrażona przeze mnie, pojawiła się w drzwiach, a potem zaczęła powoli przechodzić wzdłuż sypialnych łóżek. Pielęgniarki nie zwracały na to uwagi. Gdy znalazłem się przy moim łóżku, położyłem się z ulgą. Wtedy jedna z pielęgniarek założyła mi kroplówkę. Byłem uratowany.

Jeszcze w szpitalu, gdy zacząłem się poruszać wokół łóżka, żyłem złudzeniami. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że straciłem mowę. Na życzliwe uwagi pielęgniarek uśmiechałem się grzecznie i to mi wystarczało. Wszyscy dookoła byli bardzo uprzejmi. Później domyśliłem się dlaczego. Podsuwano mi proste, dziecinne ćwiczenia, które wykonywałem bądź nie, w zależności od samopoczucia. Ale nie wiedziałem jeszcze, że utraciłem zdolność posługiwania się językiem w mowie i w piśmie. Na razie zajmowałem się układankami z klocków, nie zdając sobie sprawy z tego, że są one tak ważne dla dalszych postępów w terapii po udarze. Susana klaskała ze mną w ręce, niby dla zabawy, i liczyła ze mną od jednego do dziesięciu, a gdy miałem dobry dzień — od dziesięciu do jednego. Przyniosła mi składaną mapę Europy dla dzieci do lat siedmiu. Mapa podzielona była na kilka części, a ja miałem złożyć je odpowiednio w całość. Nie od razu mi się to udało.

Potem zaczęli przychodzić specjaliści od ćwiczeń ruchowych i przekonałem się, że te ćwiczenia, które dawniej wydawały mi się tak proste, że niewarte nawet wzmianki, teraz są dla mnie wielkim wyzwaniem. Pojawiły się też różne urządzenia, pomysłowe i proste w obsłudze, wobec których byłem dotąd bezsilny, a które teraz miały pomóc mi odzyskać pełną sprawność fizyczną. Ale kiedy zaczęli przychodzić różni logoterapeuci, zbuntowałem się. Milczałem w odpowiedzi na zadawane mi pytania i udawałem niemowę, którym rzeczywiście byłem. Po pewnym czasie osoby te przestały się pojawiać.

Codziennie około godziny dziesiątej wkraczał rytualny orszak z szefem kliniki na czele. Za nim szli lekarze i lekarki różnych specjalizacji, a na końcu studenci. Zauważyłem, że wojsko i szpital nie sprzyjają demokracji.

Wreszcie nastał dla mnie dzień powrotu do domu. Przed drzwiami poprosiłem o klucze, ponieważ po tak długiej nieobecności chciałem wejść pierwszy do mieszkania. Ale nie potrafiłem wyłączyć alarmu ani przekręcić klucza w zamku, więc uczyniono to za mnie. Potem od razu podszedłem do telefonu, gdyż chciałem zadzwonić, ale nie potrafiłem wybrać odpowiednich cyfr na klawiaturze aparatu telefonicznego, więc i z tym dałem sobie spokój. Usiadłem na krześle i posiedziałem przez chwilę. Ale gdy wstałem, wszystko zawirowało. Nie wiedziałem jeszcze, że moja zdolność do percepcji otaczającego mnie świata, znajomość pojęć przeciwstawnych, takich jak na przykład góra i dół, prawo i lewo, oraz zdolność do określania odległości czy czasu, uległy znacznemu ograniczeniu. Zrozumiałem, że od tej pory będę musiał mozolnie pracować, aby odzyskać to, co utraciłem. A oto bilans mojej klęski:

Znałem kilka języków obcych. Po powrocie ze szpitala okazało się, że nie potrafię rozmawiać w żadnym z nich.

Język polski, będący moim ojczystym językiem, stał się nagle niezrozumiały. Nie potrafiłem ułożyć żadnego sensownego zdania.

Potrafiłem czytać, jednak nie rozumiałem tego, co przeczytałem.

Utraciłem umiejętność posługiwania się maszyną do pisania, komputerem, faksem i telefonem. Nie wiedziałem też, jak posługiwać się kartą kredytową.

Nie umiałem liczyć i nie mogłem odnaleźć się w kalendarzu.

Konieczność wyjścia na ulicę budziła we mnie zdecydowany sprzeciw. Panicznie bałem się spotkania z obcymi.

Jedyne, co mi pozostało, to umiejętność słuchania muzyki. Poczułem, że teraz rozumiem ją znacznie lepiej, zwłaszcza kiedy zamykam oczy.

Widząc moją apatię, sprawujący nade mną stałą opiekę doktor Krzysztof Strózik zaproponował mi terapię i podjęcie współpracy z logopedą — panią magister Beatą Mikołajko. Bardzo chciałem znowu pisać, więc terapia nie mogła być konwencjonalna. Jednak zaczęliśmy od żmudnych ćwiczeń powtarzania, przypominania i układania pierwszych poprawnych zdań. Musiałem pokonać mój lęk przed ludźmi i przed światem zewnętrznym. Musiałem przełamać w sobie apatię i podjąć działanie. Pierwsze sukcesy — poprawne odpowiedzi na zadawane pytania, a także to, że powoli zacząłem odzyskiwać orientację w czasie i przestrzeni oraz potrafiłem skomentować to, co działo się wokół mnie — pozwoliły mi uwierzyć, że pokonam afazję i wrócę do zawodu.


Literatura

Pisałem od dwudziestego roku życia. Pisanie było jedynym zawodem, który wykonywałem w miarę dobrze. Tak się złożyło, że od początku kariery nie musiałem pukać do drzwi redakcji, a później do teatru z informacją, że napisałem opowiadanie czy sztukę, ani prosić o jej przeczytanie, mając potem wątłą nadzieję, że zostanie temu nadany ciąg dalszy. Ten stan rzeczy przyjąłem naturalnie, nie zastanawiając się nad jego wyjątkowością. Tak było w Polsce, a potem na Zachodzie. A przecież nie zawsze tak bywa. Różne utrudnienia, przynajmniej na początku, towarzyszą pisarzowi w jego długiej drodze. Toteż przywykłem do tej mojej „nienormalności” i nie widziałem w niej nic zdrożnego. Tym sposobem uniknąłem goryczy, rozczarowania i zawodu, które często towarzyszą pisarzowi do końca jego dni.

Inne okoliczności sprawiły, że nie przejmowałem się zbytnio niepowodzeniami. Jest cechą mojego charakteru, że bardzo przejmuję się stanami mojej duszy, ale tylko na chwilę. Po prostu nie mam czasu na przeżywanie ich zbyt długo.

Zdarzało mi się nie znosić niektórych pisarzy, a innych darzyć szacunkiem. Niechęć odczuwałem do tych, którzy — wedle mojej opinii — ustępowali mi pod względem jakości produktu, a darzyłem uznaniem tych, którzy mnie w tym przewyższali. Nie byłem zainteresowany reklamą i nie cierpiałem tych, którzy się nią interesowali za bardzo. Ich powodzenie przypisywałem właśnie reklamie. Obojętny stałem się dopiero wtedy, kiedy zacząłem się starzeć.


Starość

Kiedy człowiek jest młody, próbuje wyprzedzić świat. Potem zaledwie dotrzymuje mu kroku, aż wreszcie zaczyna być przez świat wyprzedzany.

Jeszcze w Meksyku na skutek całkowitej izolacji nie zwracałem na to uwagi. Robiłem swoje i cała reszta mnie nie obchodziła. Ale po przyjeździe do Europy i do Polski znalazłem się w samym środku skomplikowanej rzeczywistości i musiałem jakoś sobie radzić. A to nie zawsze mi się udawało. Z początku byłem nadal modny, co wydawało mi się naturalne ze względu na moją nieobecność przez trzydzieści trzy lata, kiedy to dosyć skąpo dawałem znać o sobie. Uporanie się z najprostszymi rzeczami, które były życiową koniecznością, zajęło mi jakieś trzy lata. Załatwiałem mieszkanie, papiery i inne przyziemne sprawy dotyczące życia codziennego. Dopiero potem mogłem się rozejrzeć, by zrozumieć, że właśnie się starzeję.

Niespodziewanie „na pomoc” przyszła mi afazja. Podziałała na mnie jak samobójstwo, które się nie udało, ale pozostawiło nieznaczne ślady i nie można już ich usunąć. Ale ja, zmieniając nazwisko i podpisując się „Baltazar”, przyznaję się otwarcie do niedoskonałości. Odtąd nie można mnie chwalić ani ganić za nic, co napisałem przed afazją, ponieważ tamten człowiek nie istnieje.

Druga sprawa to moja przynależność do Polski. Cokolwiek jeszcze napiszę, nie będzie wątpliwości, że przynależę do Polski. A jeszcze niedawno bywało różnie. Przyzwyczajony do swobody i będąc w pełni sił, nie mogłem się oswoić z myślą, że Polska jest moim przeznaczeniem. Ale teraz mogę mówić i pisać tylko po polsku i odczuwam ulgę jak ktoś, kto po długiej wędrówce zawitał do domu rodzinnego.

**

To, co nas scala, to pamięć i mowa

Różne bywają powody, z jakich pisarze przystępują do pisania wspomnień albo autobiografii. Najczęściej jest to przekonanie o ważności czy wręcz wyjątkowości własnej egzystencji, czasem wola skomentowania własnej twórczości, niekiedy wreszcie — nałóg pisania.

Sławomir Mrożek w słowie wstępnym i w zakończeniu tej książki powiadamia, iż spisywanie wspomnień podjął w celach terapeutycznych. Chodziło o to, aby za pomocą metodycznego drążenia pamięci i przelewania na papier zawartych w niej przeżyć, obrazów i myśli pokonać afazję (utratę zdolności posługiwania się językiem, zarówno w mowie, jak w piśmie), którą został on dotknięty w wyniku udaru mózgu. W ostatnich zdaniach pisarz, dziękując swoim terapeutom i opiekunom za pomoc w rekonwalescencji, dodaje, że owoc tej pracy pragnie poświęcić „wszystkim osobom dotkniętym afazją”, i wyraża nadzieję, że może przysłuży się im ona w przezwyciężaniu tego ograniczenia.

Dedykacja ta i przesłanie brzmią szczerze i prawdziwie, nie wydaje się jednak, aby Autor szedł tu śladem modnych obecnie i wielce cenionych w kulturze masowej „ofiar”, które zmierzywszy się z taką czy inną przypadłością — rakiem, alkoholizmem, narkomanią itp. — i wyszedłszy z opresji w miarę obronną ręką, ogłaszają światu swój tryumf i przyjmują nieraz pozę wtajemniczonych pocieszycieli wobec innych. (Nawiasem mówiąc, ich pociecha polega często na zawoalowanym chełpieniu się własnym wyzdrowieniem, czyli — szczęściem). Wydaje się, że Sławomir Mrożek, podkreślając terapeutyczny charakter książki i w szczególny sposób adresując ją do osób z upośledzeniem, jakie stało się jego udziałem, czyni gest o głębszym znaczeniu niż tylko wyrażenie solidarności z towarzyszami niedoli.

Ludzie dotknięci afazją, a także pokrewnymi przypadłościami, takimi jak amnezja czy syndrom Alzheimera, zdają się stanowić dla niego zaledwie wyostrzony przypadek... normalnego ludzkiego losu. Chodzi o to, że człowiek, z natury rzeczy przeobrażając się w czasie, traci, i to nie raz, samego siebie; wielokrotnie przestaje być tak zwanym sobą. „Tak zwanym”, bo gdy się zastanowić nad sensem tego zaimka, zaczyna się on „rozmywać”; staje się, jak określa to pisarz przy innej okazji, „lingwistyczną ułudą”.

Inaczej mówiąc, Sławomir Mrożek, którego zresztą zawsze zajmowała kwestia tożsamości (narodowej, społecznej, kulturowej), z godną podziwu odwagą i determinacją wykorzystał przypadek własnej choroby do podjęcia zasadniczego problemu człowieka, jakim jest samoidentyfikacja jednostki. Co rozumiemy, mówiąc o sobie „ja”? Co to właściwie znaczy, że czujemy się „sobą”? Czy jest to stan ciągły, czy zmienny, a jeśli zmienny, to co podlega zmianie? Co jest podstawą naszej tożsamości, którą wiążemy z naszym imieniem i nazwiskiem?

Autor, nawiązując do korespondencji z Janem Błońskim, zaprzyjaźnionym krytykiem, prowadzonej w latach sześćdziesiątych, przywołuje pewne jego spostrzeżenie dotyczące swojego ówczesnego dorobku literackiego. Otóż Błoński w jednym z listów powiada, że Mrożek pisze tak, jakby nie potrafił podjąć żadnego tematu „w stanie naturalnym”, tylko „ponadnaturalnym”; że aby powiedzieć coś istotnego — o czymkolwiek — musi się on wznieść do poziomu dziwactwa, groteski, absurdu; tylko w ten sposób umie mówić o świecie, człowieku czy historii.

W tej książce jest inaczej. Pisarz mówi tu najzwyczajniej, jak jest to tylko możliwe. Nie zdarza się to wprawdzie po raz pierwszy — już wcześniej dał liczne przykłady takiej formy (chodzi głównie o teksty zebrane w tomach Varia, a także o setki stron fascynującej korespondencji) — po raz pierwszy jednak przybiera to takie rozmiary. Kusi w tym miejscu paradoks: być może ten stan rzeczy powoduje „nienaturalna”, „zdeformowana” czy wręcz „monstrualna” sytuacja, w jakiej autor Emigrantów znalazł się wskutek choroby.

On sam, z właściwym sobie poczuciem humoru, interpretuje to tak, że ten, który nie potrafił pisać inaczej niż „ponadnaturalnie” (surrealistycznie, parabolicznie, groteskowo), po prostu przestał istnieć — zanikł, rozwiał się nie wiadomo gdzie, umarł. Jego miejsce zajmuje teraz ktoś inny — osobowość o innych właściwościach, i to do tego stopnia, że domaga się innego nazwiska. Będzie nim tytułowy Baltazar.

Pod koniec tego raportu o życiu Sławomira Mrożka jego autor opowiada o śnie, jaki miał w Paryżu w grudniu 2003, w półtora roku po przebytym udarze. To właśnie w tym śnie poznał on swoje nowe imię i „usłyszał” zapowiedź „dalekiej podróży za granicę”. Nie ma powodu wątpić w szczerość tego wyznania; nie wydaje się, aby piszący wymyślił ten sen dla celów kompozycyjnych, a zwłaszcza dobrał w nim sobie imię. Nie jest ono jednak pospolite ani mało znaczące. Nieodparcie kojarzy się z ostatnim królem Babilonii, a przez to ze słynną przepowiednią podczas mitycznej uczty. Chodzi oczywiście o biblijne mane, tekel, fares, wypisane na ścianie tajemniczą ręką. Przypomnijmy, co znaczą te słowa, przynajmniej według proroka Daniela:

Policzono, zważono, rozdzielono. Policzył Bóg królestwo twoje i kres mu położył. Zważony jesteś i znaleziony za lekkim. Rozdzielono królestwo twoje i dano je Medom i Persom.

Baltazar vel Sławomir Mrożek dokonuje w tej książce bilansu swego życia („liczy”) i ocenia samego siebie („waży”). Ponieważ zaś nie posiada żadnego królestwa i nie ma czego dzielić, d z i e l i  s i ę  tym, co ma, czyli swoją mądrością. A mądrość ta powiada: to, co nas scala, to pamięć i mowa. Oto jedyne królestwo człowieka.

Antoni Libera

Sławomir Mrożek 

Baltazar. Autobiografia 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.