wtorek, 30 września 2025

Cesarzowa samotności i ostatni wielki król

 Skromnym zamierzeniem tej książki jest wysnucie opowieści o niepospolitym człowieku i królu innym niż wszyscy wbrew panującym mylnym przekonaniom. A także obalenie opinii, że król Bawarii był władcą przeciętnym, pozbawionym wolnej woli, istotą próżną, zajętą jedynie własnymi przyjemnościami. Pod wieloma względami Ludwik II jest wielkim zapomnianym królem.

Rok 1869 jest przełomowy. Ludwik II spędza wiele godzin w ogrodzie zimowym, który kazał urządzić w Rezydencji. Ów Wintergarten to niebywała osobliwość! Na dachu pałacu odtworzono Orient i Afrykę. Drzewa palmowe, jezioro, pawilony, olbrzymie panneau, na których namalowano Himalaje, i papuga mówiąca „Dzień dobry!”. Ogólnie biorąc, nocą, dzięki sztucznemu księżycowi, można by te miejsca wziąć za ogrody Alhambry i Nowej Gwinei. Ludwik II lubi umawiać się na spotkania w tej zaskakującej scenerii. Wrażenie, jakie wywiera na gościach, jest murowane. Infantka Hiszpanii, Maria de la Paz, małżonka księcia Ludwika Ferdynanda, kuzynka Ludwika, pozostawiła szczegółowy opis tego ogrodu.

– Najjaśniejszy panie – zawołała – ja chyba śnię!

Nic nie mogło bardziej ucieszyć króla. Bo to jest jak ze snu, ale odtworzonego z kartonowych dekoracji, olejnej farby i wodotrysków.

**

Wizyta ma charakter rodzinny. Cesarzowa Elżbieta pochodzi z Wittelsbachów i jest kuzynką Ludwika II. Urocza kuzynka o wdzięcznym imieniu Sissi.

O ile pierwszym gestem nowego króla Bawarii było sprowadzenie Wagnera, o tyle jego pierwsza wizyta jako monarchy dedykowana jest Sissi. Sissi i Wagner to dwie osoby, które liczą się w życiu króla. Oboje odcisną na młodzieńcu piętno, którego nie zatrze nawet wiek męski.

Sissi… imię i koleje życia jakby wzięte z powieści. Dla Ludwika zaś najszczęśliwsze wspomnienia z dzieciństwa.

Urodzona w Monachium w Wigilię Bożego Narodzenia 1837, jest o osiem lat starsza od Ludwika. Jej ojcem jest książę Maks Bawarski, Wittelsbach z młodszej linii, który może bardziej pasowałby do linii starszej: uroczystości go nudzą, kocha radosne życie na łonie natury. Jest typowym wiejskim szlachcicem, „bardziej wieśniakiem niż szlachcicem”13. Jeśli nie pędzi galopem poprzez lasy, to zapewne gdzieś popija, stukając kuflem piwa o kufle okolicznych chłopów, jakby w rytm piosenek, które chętnie intonuje głosem słynnym już w najmniejszej nawet knajpie Bawarii. Dziś powiedzielibyśmy, że wiedzie cygańskie życie. Ów stryjeczny dziadek Ludwika ma typową dla Wittelsbachów wesołą, swojską twarz i jest powszechnie lubiany.

Jego małżonka Ludwika, księżniczka bawarska, pochodzi ze starszej linii Wittelsbachów, jest córką Maksymiliana, pierwszego króla Bawarii, i siostrą Ludwika I, dziadka Ludwika II. Przypada jej gorsza rola, rola osoby poważnej kontrolującej wydatki, oszczędnej, matki ośmiorga dzieci – pięciu córek i trzech synów urodzonych między rokiem 1831 a 1849 – zapobiegliwej jak mrówka. Troszczy się o przyszłość swoich dzieci, jej głównym zmartwieniem jest dobrze wydać córki za mąż, a synów ożenić, piękne śluby są bowiem dla niej rodzajem kompensaty. Jej córki budzą w niej pod tym względem niemałe nadzieje. Dzieci wychowują się na zamku w Possenhoffen, wielkim budynku z czerwonego kamienia, który, otoczony parkiem, przegląda się w wodach Jeziora Starnberskiego. Trudno nie zauważyć, że jezioro to skupia wokół siebie różne epizody życia Ludwika II. Elżbieta wzrasta tam wśród kwiatów, leśnych zapachów, w otoczeniu koni, tam właśnie mały Ludwik, kiedy ma okazję wyjechać z ponurego Hohenschwangau do Possenhoffen, widzi ją harcującą zuchwale na swoim lipicanie. Elżbieta jest nieodrodną córką swego ojca i cechująca tę rodzinę życzliwość panuje zarówno na zamku, jak w sercach dzieci. Elżbieta, podobnie jak Ludwik, czuje się znacznie lepiej na łonie natury niż w Monachium. Niebawem ten pełen ciepła dom będzie nazywany „Possi”, tak jak powstał przydomek „Sissi”.

Ludwik jest zafascynowany swoją kuzynką. Trochę niesforna, ale bardzo inteligentna, umie cudownie opiewać Alpy, lasy, jeziora. W Possenhoffen duża panienka i mały książę są towarzyszami zabaw. W pełnym surowości dzieciństwie Ludwika II spacery górskie i odwiedziny kuzynki mają posmak wakacji14.

Kiedy następuje „katastrofa”, on ma lat osiem, ona szesnaście. Katastrofą jest zamążpójście Sissi, można by rzec, przez omyłkę. Młody cesarz Austrii, Franciszek Józef, przybyły na spotkanie swojej kuzynki Heleny, jednej z sióstr Elżbiety, zakochuje się w Sissi! Delikatna jasna cera uwypukla brunatny aksamit jej oczu, wysmukłą sylwetkę wieńczy korona bujnych kasztanowych włosów. „Jest dużo ładniejsza od swojej siostry Heleny” – myśli przystojny Franciszek Józef.

Ludwikowi ten ślub nie kojarzy się z niczym innym jak z rozłąką: Sissi wyjeżdża gdzieś daleko, do Wiednia. Sama o tym nie wie, że zamienia raj na więzienie. Pałac Habsburgów, słynny Hofburg, nie jest miejscem wesołym, a sztywna etykieta niczego nie ułatwia. Rozczarowana rolą żony – w Hofburgu intymność jest prawie niemożliwa, a Franciszkowi Józefowi zabrakło może cierpliwości, na jaką zasługiwała szesnastoletnia małżonka – Sissi szokuje dwór łamaniem reguł protokołu: przy stole pije piwo, żąda dla siebie parterowej loży, lubi robić zakupy na Graben, głównej ulicy Wiednia. Jest w konflikcie ze swoją teściową, arcyksiężną Zofią, która nie traci żadnej okazji, by przypomnieć Elżbiecie, że to już nie Bawaria. Młoda małżonka aż nazbyt żywo sobie to uświadamia: „Sissi”, „Possi” należą do przeszłości.

Bliźniacze macierzyństwo – dwie córki – doda jej urody, choć oczekujący syna Austriacy są zawiedzeni. Syn Rudolf, bohater tragedii w Mayerlingu, urodzi się w 1858, w rok po śmierci zmarłej w wieku niemowlęcym jednej ze starszych córek cesarskiej pary.

Zaniedbywana, nieobecna duchem, rozczarowana polityczną porażką Austrii w wojnie 1859 roku przeciw Francji i Piemontowi, Elżbieta zaczyna podróżować. Jeździ sama po Europie. Zwiedza Maderę (1860), Grecję (1861), Majorkę, Maltę, Korfu. Staje się władczynią wysp albo, jak nazwał ją Maurice Barrés, „cesarzową samotności”. Między dwoma takimi wycieczkami – odbywanymi przeważnie zimą – Elżbieta latem 1864 towarzyszy swemu cesarskiemu małżonkowi do wód w Bad Kissingen.

Ludwik czuje się tam w swoim żywiole. W pełni uszczęśliwiony Wagnerowską przygodą, młody król robi doskonałe wrażenie na starszych od siebie cesarzu Austrii i carze Rosji. A cóż za radość ze spotkania z Sissi! Różnica wieku, dająca się odczuć, gdy byli młodsi, teraz się zatarła. Sissi znajduje się w gronie rodzinnym, obecne są bowiem również dwie jej siostry, Matylda i Zofia. Ludwik, niespodziewanie towarzyski, organizuje spacery z kuzynami i kuzynkami, nie zapomina też o złożeniu wizyty głowom koronowanym. I znowu można poniekąd mówić o wakacjach w kręgu rodziny: caryca Rosji – z domu Hessen – jest także jego kuzynką.

Rozbawiony, promienny, młody król urzeka swoje otoczenie. Można by się nawet zastanowić, czy nie zapomniał o Wagnerze. Przez cały pobyt w Kissingen Ludwik nie czuje potrzeby pisania do przyjaciela. Żaden list nie odejdzie stąd nad jezioro Starnberg, nic nie zakłóci milczenia. Przybyły do Kissingen na trzy dni, król Bawarii zabawi tam cały miesiąc.

**

Niedługo po tym wydarzeniu Ludwik II odbywa inne spotkanie „kolejowe”. W pociągu uwożącym ją do Bad Ischl król spotyka inną kuzynkę, Sissi, wzór wymarzonej miłości. W rozkwicie swoich trzydziestu lat, Sissi, promienna, wygląda wspaniale. W Budapeszcie wraz z Franciszkiem Józefem zostali niedawno ukoronowani jako król i królowa Węgier, a Sissi odniosła ogromny osobisty sukces wśród Węgrów. Pisząc do swojej córki Cosimy, Liszt, którego Msza koronacyjna wykonana była w czasie uroczystości, przyznaje: „Nigdy nie widziałem jej tak pięknej, wydawała się niebiańskim duchem na pokazie barbarzyńskiego przepychu”. W podróżnej salonce Sissi rozmawia z Ludwikiem dwie godziny. Dopytuje się, czy jest szczęśliwy. Ona jedna jest w stanie ocenić rozmiar dziwactw królewskiego kuzyna i niepokoi się widząc, że jej siostra z tego powodu cierpi. Ludwik, wróciwszy do Monachium, nie może odmówić sobie przyjemności napisania do niej: „Nie wyobrażasz sobie, Droga Kuzynko, jak bardzo mnie uszczęśliwiłaś. Zaliczam do najpiękniejszych godziny, któreśmy spędzili wspólnie w wagonie, nigdy o nich nie zapomnę. Pozwoliłaś mi odwiedzić Cię w Ischl; jeśli doprawdy bliska jest chwila, gdy będę miał szczęście być przy Tobie, jestem najbardziej obdarowanym wybrańcem losu spośród śmiertelników. Uczucia szczerej przyjaźni, szacunku i niezmiernego przywiązania, jakie miałem dla Ciebie w zupełnie młodym wieku, każą mi wierzyć w niebo na ziemi i nie wygasną aż do mojej śmierci. Proszę, abyś mi wybaczyła z głębi serca treść tego listu, ale nie mogłem postąpić inaczej”.

Król nie szczędzi słów wierności ani uniesień mówiących o szlachetnym szczęściu. W tym liście zniknął dystans, jaki różnica wieku – osiem lat – stwarzała między nim a Sissi, kiedy byli młodzi. Zbliżył się do kuzynki Sissi… zaręczając się z jej siostrą.

**

Potrzeba było niemal dziesięciu lat, aby oboje kuzyni się pojednali. Zerwanie zaręczyn z Zofią umieściło Ludwika II na indeksie rodziny austriackiej. Po owym wydarzeniu nastąpił okres ochłodzenia stosunków, a potem przebaczenie. Pierwszy gest uczyniła Sissi, zrozumiawszy, że dziwactwa Ludwika II nie są zwykłymi kaprysami, lecz oznakami gorączki duszy, trudnej do uleczenia choroby niespokojnych serc.

A Sissi zna tę chorobę, sama na nią cierpi. Jak jej kuzyn, jest uczuciowa, dąży do wartości absolutnych, unika kompromisów i nie znosi ograniczeń swobody. Rozczarowana jako kobieta – między Franciszkiem Józefem a nią panuje jedynie serdeczne porozumienie; – rozczarowana polityką – wykluczenie Austrii ze Związku i wzrost potęgi Prus zraniły jej dumę; – cesarzowa Austrii stała się cesarzową wędrowną, zawsze gotującą się do wyjazdu na jakieś słoneczne wybrzeże, mówiącą o wyjeździe, gdy zaledwie wróciła, a wszystko to pod przyzwalającym spojrzeniem małżonka, który w gruncie rzeczy czule ją kocha. „Była ozdobą mojego tronu i mojego życia, moją pociechą i moim wsparciem” – powie Franciszek Józef.

Hofburg, pałac Habsburgów w Wiedniu, jest prawdziwym więzieniem. Kobieta taka jak Elżbieta nie mogła dać się w nim zamknąć.

Kiedy w 1875 roku Sissi nawiązuje ponownie kontakt z Ludwikiem II, nie ma ukończonych 40 lat i znajduje się w szczytowym okresie swojej urody.

Szach perski zwiedzający Wiedeń wyznaje 30 czerwca: „To najbardziej czarująca ze wszystkich znanych mi kobiet. Co za godność! Co za śmiech! Co za dobroć! Jeśli tu wrócę, to tylko dlatego, by ją raz jeszcze ujrzeć”.

Tych, którzy stykają się z cesarzową – damy dworu czy książęta krwi – ujmuje jej piękne spojrzenie, brzmienie głosu, doskonała postawa i jakieś światło emanujące z całej jej osoby. Nawet kronprinz, ów kuzyn, którego Ludwik II szczerze nienawidzi, ulega jej czarowi: „Cesarzowa nie siada, tylko majestatycznie zajmuje miejsce; nie wstaje, tylko podnosi się, nie chodzi, tylko kroczy z godnością. Jej pojawienie wprawiało mnie w niemy zachwyt”. Pan Félix Faure, prezydent Republiki Francuskiej, wrażliwy na kobiece wdzięki, wyrazi się zwięźlej, ale nie mniej chwalebnie: „Cesarzowa jest boska. Niczym Francuzka”.

Jednak najlepiej o cesarzowej wypowiada się inna Elżbieta, która swe osamotnienie wypełnia układaniem wierszy podpisywanych Carmen Sylva. Chodzi o królową Rumunii. Mówi ona: „Cesarzowa wplata w swoje myśli blask diademów i żywy kolor krwi, którą mężczyźni pragnęliby przelać za tak niedostępną piękność”23.

Nieodgadniona, marzycielska, zwodnicza, niekonsekwentna, Sissi podobna jest do Ludwika II jak siostra, odznacza się jednak większą dozą umiaru.

Krew Wittelsbachów nie burzy się w nich obojgu z jednakową siłą. U Sissi cechy dziedziczne są dyskretniejsze, prawie nieśmiałe. U króla Bawarii są spektakularne, biją w oczy. U niej brak równowagi psychicznej jest utajony, u niego szokujący.

10 lutego 1876 roku Ludwik II uczestniczy po raz ostatni w wielkim dworskim przyjęciu. Pozostaje mu 10 lat życia, które spędzi w pogłębiającej się izolacji, przy czym rok 1883 i śmierć Wagnera znaczy jej końcowy etap.

Wstrząs spowodowany tą śmiercią zbliża ich; Elżbieta zaczyna rozumieć, że jej kuzyn zasługuje bardziej na współczucie niż potępienie. Spotykają się między dwiema podróżami i bardzo rzadko w Monachium. Najczęściej w Linderhof, w Hohenschwangau, a zwłaszcza nad Jeziorem Starnberskim, gdzie w pewnym sensie sąsiadują ze sobą. Z Possenhoffen Sissi widzi Berg, zamek Ludwika II.

Król na spotkanie proponuje miejsce idealne: Wyspę Róż, pośrodku jeziora.

Elżbietę uderza ogromna zmiana w wyglądzie króla… Tak niegdyś szczupły i przystojny, teraz jest pucołowaty i ociężały. Nie dojrzewają oboje w tym samym rytmie. Zagubieni wśród 15 000 krzaków róż rozmawiają. Jej ulubionym poetą jest Heine, czyta go nocami z takim przejęciem, że aż nawiedza ją w snach. „Wizja znikła – opowiada – pozostawiając mnie rozczarowaną, iż muszę nadal żyć. Jednakże moje pragnienie, często chwiejne, zostało umocnione, moje umiłowanie Jehowy utwierdzone, i nabrałam pewności, że przyzwala on na obcowanie mojej duszy z Heinem”.

Widzimy, że Sissi, podobnie jak Ludwik II, jest mocno zaabsorbowana problemami religijnymi.

Ludwik II zaś mówi o Schillerze lub Ludwiku XIV.

Elżbieta uwielbia spacery przy świetle księżyca w letnie noce, na jeziorze, gdy królewski parowiec kołowy „Tristan” sunie po gładkiej toni wód. Aż do rana czas upływa im na wynurzeniach, opisują swoje niedole i niejako się pocieszają. Niezwykle kuszące jest w tym miejscu przyjęcie tezy o związku miłosnym między dwojgiem kuzynów. Ale nie ma podstaw do twierdzenia, że byli w sobie zakochani czy stali się kochankami. Można by nawet powiedzieć, że tego rodzaju związek nie pogłębiłby radości, jaką czerpali ze spędzanego razem czasu. Cieszyło ich, że są władcami nocy, uchylającymi się na kilka godzin od przepisów protokołu, od świata, od obowiązków. Istotna kwestia jest następująca: czy Elżbieta jest szczera, czy też trochę udaje, zaniepokojona zachowaniem kuzyna? Powoduje nią szczerość czy litość?

Zaczynają do siebie pisywać. Bileciki leżą na stoliku w pawilonie na pachnącej wyspie i są lirycznymi świadkami ich tajemniczej przygody. Ona podpisuje się „Gołębica”, a on „Orzeł”. Niekiedy liścik znajduje się na dnie szuflady, do której oboje mają kluczyk.

Już dawniej Sissi, wędrowna cesarzowa, mówiła: „chciałabym być mewą” albo „chciałabym opuścić ten świat jak ptak, który odlatuje”. Od dawna Sissi, skrępowana swoją pozycją w świecie, marzy o wolności, jaką dają skrzydła. Przydomek Orła jest odpowiedni dla Ludwika II: stał się wszak Królem Gór.

Ale podobnie jak było z Zofią, Ludwik ma względem Sissi zaskakujące gesty. Potrafi na przykład w środku nocy kazać obudzić damę dworu cesarzowej, hrabinę Idę von Festatics, ponieważ adiutant chce przekazać od króla bukiet stu róż. Jego królewska mość życzy sobie stanowczo, aby Sissi, wyjeżdżająca nazajutrz do Wiednia, wzięła ze sobą ów niewygodny w podróży podarunek. Ludwik nie ośmielił się przyjść osobiście… Ten unik przypomina Elżbiecie, jaką udręką dla jej siostry był dziwaczny narzeczony zalecający się per procura.

Istnieje ktoś uosabiający pewien rodzaj więzi między Elżbietą a Ludwikiem, mianowicie arcyksiążę Rudolf, syn Sissi, przyszły bohater tragedii w Mayerlingu.

Odkąd skończył 16 lat, na początku 1875 roku, Rudolf utrzymuje korespondencję z Ludwikiem II. Sissi, w czasie któregoś pobytu w Monachium, przedstawiła syna królowi Bawarii. Arcyksiążę był od razu zachwycony tym tajemniczym kuzynem, o którym krążą już wieści, plotki i legendy. „Potrafię w pełni docenić – pisze Rudolf do Ludwika II po tej wizycie – i jestem z tego dumny, fakt, iż człowiek, który umiał mądrze skupić się na sobie i swojej wiedzy i mógłby zatem nieskończenie rzadko udzielać swego zaufania i przyjaźni, wybrał mnie na przyjaciela”24.

Przyjaciela? Niewykluczone, że Sissi zdaje sobie sprawę, iż przyjaźń ta może się okazać dwuznaczna. Czyż nie serce matki przemawia, gdy pisze do Rudolfa: „Czuję ogromną litość dla biednego króla”?

Rudolf bowiem jest młody, pełen godności, ładny, słowem podatny na wszelkie podszepty. W przeszłości już Franciszek Józef musiał podjąć kroki przeciwko swemu bratu, arcyksięciu Ludwikowi Wiktorowi, zamieszanemu w brutalną sprawę obyczajową, jaka wydarzyła się w zakładzie kąpielowym. Cesarz Austrii zamknął wówczas swego młodszego brata w zamku w Kleisheim. Lecz Kleisheim leży blisko Bawarii i Ludwik II, zaciekawiony, odwiedził Ludwika Wiktora…

Sissi zatem niepokoi się – może nie bez słuszności – oznakami przyjaźni swego kuzyna względem jej syna. Król urządza dla niego zabawy, bankiet w Wintergarten i zaprasza go przy nadarzającej się okazji na jedno z osławionych przedstawień prywatnych. Mimo wszystko „ta przyjaźń była dla niego bardzo owocna – odnotowuje Celia Bertin – Dzięki królowi zaczął interesować się sztuką i muzyką, na które dotąd był obojętny”. Ale co by pomyślała Sissi, czytając, co Ludwik II zapisał w swoim dzienniku 21 stycznia 1881 roku: „Ani w sierpniu, ani we wrześniu, ani w październiku. Dzisiaj lilie, pocałunek królewskich warg, ostatni… Niech męczeństwo świętego króla Ludwika XVI umacnia mnie w moich postanowieniach i da mi siłę do przezwyciężenia zła”?

Bileciki pisane przez Orła do Gołębicy są bardziej niewinne:

„Nasze dusze, zgodnie z moim rozeznaniem, mały mają udział w powszechnym sprzeciwianiu się wszelkiej podłości i niesprawiedliwości […] Jesteś mi droga i nieoceniona i taka pozostaniesz, ponieważ wiem, że nigdy we mnie nie zwątpisz”. Wkrótce potem Ludwik II spotka Josepha Kainza. W maju Elżbieta widzi się ze swoim kuzynem i król dzieli się tym radosnym wydarzeniem z nowym faworytem: „Dziś cesarzowa była tak dobra, że złożyła mi wizytę, co mnie niezmiernie ucieszyło”25.

I oto litość, jaką ma dla kuzyna, przemienia się w niepokój. Od śmierci Wagnera coraz bardziej obciążające pogłoski docierają do cesarzowej; mówi się o rzeczach skandalicznych.

Zaczyna się sąd nad obłąkanym królem.

Najpierw były pogłoski.

Podobno jego królewska mość mówi do siebie. Podobno przy stole zwraca się do popiersi Ludwika XIV i portretów Marii Antoniny. Przemawia do nich staranną francuszczyzną i nakazuje swojej służbie, aby z jak największym szacunkiem traktowała jego „gości”. Po wychyleniu około dziesięciu kieliszków szampana – jego ulubionego wina – król rzekomo zwraca uwagę, że miło jest przyjmować Ludwika XIV i Marię Antoninę, ponieważ przychodzą, kiedy się ich prosi, i tak samo rzecz się ma z ich wyjściem…

Podobno król dostał bzika na punkcie mody orientalnej. Gdy wychodzi w nocy, każe członkom swojej straży, odzianym w obszerne i bogato haftowane płaszcze, siadać po turecku. Podobno kilku młodych i przystojnych masztalerzy tańczy nago przed królem.

Podobno kazał wychłostać i naznaczyć rozpalonym żelazem służących, którzy mu się narazili.

Podobno odwiedzającym go nie pozwala zbliżyć się do siebie na odległość mniejszą niż 50 metrów. Król, pędzący życie nocne, wykrzykuje swoje rozkazy poprzez szczelnie zamknięte drzwi i od czasu do czasu bazgrze pozbawione sensu listy: „Gdy wrócę z mszy, butelka szampana, pasztet z gęsich wątróbek i 500 marek” albo: „Za każdym razem muszę poprawiać węzeł krawata, tak niemożliwie jest zawiązany. Liczy się nie tyle sam węzeł, ile fakt dotrzymywania obietnic”, „Papieru do gabinetów i inny ołówek”, „Gdy tylko wyjadę, zamknąć Brülera na półtorej godziny”.

Podobno pewien lokaj jest za karę oprowadzany na ośle, a mechanik teatralny otrzymał polecenie skonstruowania maszyny latającej, mogącej wznieść się ponad Alpy.

Podobno lokaj Mayr musi nosić czarną maskę, a lokaj Buchner musiał naznaczyć sobie czoło woskową pieczęcią na znak ograniczonego umysłu.

Twierdzi się, że król ma zamiar porwać swego kuzyna kronprinza, skutego łańcuchem zamknąć go w piwnicy i trzymać o chlebie i wodzie. Twierdzi się, że król z zadowoloną miną opowiada swoje chorobliwe koszmary, jak na przykład ten: otwarłszy trumnę swego ojca w krypcie kościoła Teatynów, spoliczkował trupa.

Niezliczone są głośne urągania jego królewskiej mości, już to że woda w kąpieli jest za ciepła, już to że kawa jest za zimna.

A rozkazy podpisane ręką króla żądające egzekucji ministrów, którzy go obrazili? A okrzyki wściekłości, gdy Ludwik rzuca się na popiersie Wilhelma I i rozbija je w kawałki? A rozkaz dany Richardowi Hornigowi, aby rozpędził się konno przez most Marii na rzece Pollat, ryzykując złamanie karku?

A ów młody lokaj Rotheranger, zmarły w podejrzanych okolicznościach, do czego król rzekomo przyłożył rękę? A owa mini-Bastylia wznoszona z woli monarchy jako miejsce tortur dla służby?

Czegóż nie opowiada się o królu Bawarii, zwłaszcza po roku 1885!

Wyobraźnia, jak obłęd, nie zna granic.

Są i sprawy poważniejsze.

Powiedzmy wprost, że Ludwik II jest odcięty od świata. Rządzi tylko wśród służących, stajennych i krzepkich górali, wiernych i niewiernych. Pewien dyplomata zauważa, że „od 1883 roku król przestaje się spotykać z ludźmi kulturalnymi”. Hipolit Taine dodaje, że jego królewska mość woli rozmawiać ze ślusarzem niż z człowiekiem światowym.

Nie byłoby w tym nic groźnego, gdyby król był o wszystkim poinformowany. Tymczasem wie coraz mniej. Dekrety, papiery poufne, rozporządzenia, które są mu przesyłane, pozostają zapieczętowane. Przez wiele dni te dokumenty, od których zależą losy królestwa, nie są czytane, zatwierdzane ani omawiane. Ministrowie nie widują swego władcy, a kiedy czasem ich przyjmuje, każe przed sobą postawić parawan, aby ich nie oglądać!

Szef gabinetu przemyka przed obliczem króla dwa razy do roku, po wielogodzinnym nocnym oczekiwaniu w czarnym fraku i białym krawacie.

Rząd, słusznie zaniepokojony, otrzymuje od króla polecenia, które nigdy nie są odpowiedzią na postawione przez administrację królestwa pytania. Służący piszą listy, proponując nominacje na kluczowe stanowiska. Rządzi i decyduje kaprys.

A przecież Bawarczycy, choć go już prawie nie widują, kochają swojego władcę. Nie jest on królem takim jak inni, ale im odpowiada. Już za życia stał się królem z legendy.

Przejrzyjmy relacje ostatnich świadków według Haussnera (nie opublikowane we Francji).

Max Maier, woźnica będący w służbie króla do 1885 roku, twierdzi: „Król miał dobre serce, zawsze troszczył się o zdrowie swoich sług. Przez cały czas mojej służby u Ludwika II nie zauważyłem nawet cienia choroby umysłowej, którą mi później opisywano. Kiedy wytyka się, że król jakoby źle traktował służących, mogę tylko zapytać: «Jak to się więc dzieje, że 20 lat później niektórzy służący uważają swoją ciężką służbę za zaszczyt?»26.

Ten człowiek był rzeczywiście królem samotnym, ale jednak królem. Jego czynności, jego postawa, wszystko, co mówił i robił, było królewskie. […] Nie było dla niego nic gorszego niż ludzie zwiedzający pod jego nieobecność zamek, w którym rezydował. Pewnego dnia, gdy król wyjechał konno, lokaje, przekonani, że nie będzie go przez dłuższy czas, weszli do jego sypialni. Nagle Hesselschwerdt27, bardzo podniecony, zawołał, że król wrócił do Linderhofu. Intruzom pozostało tylko jedno wyjście: przez okno. W wielkim pośpiechu uciekli, depcząc rabaty, na które zeskoczyli. Kiedy król niedługo potem wszedł do sypialni, zauważył szeroko otwarte okno, wychylił się na zewnątrz i zobaczył zniszczone trawniki. Natychmiast wezwał kamerdynera i zażądał wyjaśnienia tych szkód. Pod wpływem zdenerwowania zapytany odparł, że dzikie zwierzęta często wchodzą na teren parku i skubią kwiaty. Król przez dłuższą chwilę wpatrywał się dziwnym spojrzeniem w sługę, potem odwrócił się od niego z pogardą. Po chwili powiedział raczej do siebie niż do niego: «Nigdy bym nie przypuszczał, że zwierzęta mogą narobić tyle szkody. Ale jeśliby tak było, to i tak wolę je od ludzi»”.

Inny świadek, Michel Daisenberger, jeden z najstarszych mieszkańców Oberammergau, który wstąpił do służby w leśnictwie w wieku 13 lat, tak mówi: „Dla króla las i jego zwierzęta były niepowtarzalną zaczarowaną krainą. […] To wcale nie jest prawda, że król stronił od ludzi, jak to się nieraz powtarza. Bardzo często pojawiał się nagle wśród nas, pracowników leśnych, albo późnym wieczorem wstępował do wiejskiej gospody. Pytał nas wówczas, jak idzie robota, czy mamy dosyć narzędzi do wyrębu lasu i czy nasze płace są przyzwoite. Wiele razy mówiliśmy sobie po jego odejściu, że król może lubi swoją samotność, ale że lubi też mieć towarzystwo. Godzinami chodził po górach. Pozdrawiał nas gestem i ogarniał przyjaznym spojrzeniem”.

Daniel Bernhard, snycerz, który zbudował łódkę do groty w Linderhof, pisze: „Nasz król był klientem, jakich my, artyści miewamy mało. Ze sposobu, w jaki z nami przyjaźnie i serdecznie rozmawiał, jakby był jednym z nas, wynikało zawsze, że bardzo cenił tych, którzy tworzyli dla niego. Często widziałem, jak Ludwik II osobiście przynosił na tacy malarzom, rzeźbiarzom czy sztukatorom jakiś napój chłodzący, kiedy zdarzało nam się tak zapamiętale pracować nad jakimś dziełem w którymś z jego zamków, że traciliśmy poczucie głodu i pragnienia. Przy takiej okazji powiedział mi pewnego dnia: «Dosyć, Bernhard, teraz odpocznijcie trochę i nabierzcie sił»”.

Pani Sperber, której ojciec pełnił funkcję zarządcy zamku Herrenchiemsee, była wtedy małą dziewczynką. „Dowiedziałam się – opowiada – że król ma zegar z kurantem. Co godzinę Król Słońce wychodzi z pudła, a za nim «duszek» kładący mu na głowę koronę. Pewnego dnia, gdy króla nie było na zamku, odważyłam się wejść do komnaty, w której znajdował się zegar, weszłam na krzesło i niecierpliwie czekałam na wybicie godziny. Byłam zafascynowana i nie mogłam oderwać oczu. Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Przerażona odwróciłam głowę, domyślając się najgorszego. Król stał tuż przy mnie i pełen dobroci i spokoju zapytał: «Czy ty nie wiesz, że nie wolno wchodzić do apartamentów królewskich?» Zrozpaczona, rozpłakałam się i wyznałam po prostu, że wiedziałam, ale że pokusa była zbyt wielka. Król odparł, patrząc mi w oczy: «Jeśliby wszystkie pokusy miały prowadzić do tak dobrego końca jak ta, mogłabyś się nie obawiać. Ale proszę, abyś bez pozwolenia więcej tu nie wchodziła»”.

Czyż mielibyśmy zatem do czynienia z dwoma królami Bawarii, jednym niezrównoważonym umysłowo, a drugim normalnym? Czy byłaby to ilustracja z Doktora Jekylla i pana Hyde’a, którą to powieść R.L. Stevenson właśnie w 1885 roku opublikował? Król dnia byłby dobry, życzliwy, troskliwy, a król nocy okrutny, znęcający się, nawiedzany koszmarami?

Prawda leży niewątpliwie pośrodku tych dwóch skrajności. Dziwactwa króla są coraz bardziej niepokojące. Faktem są jego bezsensowne polecenia, jego dziennik, jego rozwichrzony charakter pisma. Ale czy inne dowody nie są przesadne? Kto powtarza owe pogłoski? Czy służący, spośród których kilku umieścili przy królu jako swoich szpiegów premier von Lutz i koniuszy hrabia Holstein? Von Lutz, mieszanina liberalizmu i purytanizmu, nie może ścierpieć, że jego wysłannicy i ministrowie są odprawiani z kwitkiem. Zawdzięcza swoją karierę i stanowisko Ludwikowi II, ale okaże się niewdzięczny. Jeśli chodzi o hrabiego Holsteina, to niejedną podłość ma na sumieniu. Król jest chory, to pewne, ale czy otoczenie nie sprzyja prowokacjom drażniącym jego nieodporny umysł, wykorzystującym jego ułomności? Z drugiej strony świadkowie obrony mogą być również posądzeni o nadmierną sympatię. Potwierdzają w każdym razie wielką satysfakcję Ludwika II z przebywania wśród chłopów i górali, a także to, niestety, że znajduje upodobanie w towarzystwie podejrzanych lokajów.

**

Gołębica na ratunek Orłu? To możliwe, gdyż 13 czerwca cesarzowa Austrii, która dowiedziała się w Ischl o aresztowaniu kuzyna, przybyła nad Jezioro Starnberskie. Zatrzymuje się w pobliżu rodzinnego zamku Possenhoffen, w Feldafing, w małym hotelu. Sissi nie wierzy w chorobę umysłową swego kuzyna. Ekscentryczny, dziwaczny, niezdrowy – tak, ale nie wariat. Ze swego pokoju widzi zamek Berg. Trzeba uwolnić biednego Ludwika, bo inaczej z pewnością zwariuje. Każe uprzedzić hrabiego Dürckheima. Zauważmy, że w tym momencie adiutant został zatrzymany w Monachium przez ludzi księcia regenta. Jedna z córek Sissi, arcyksiężniczka Maria Waleria, notuje w swoim dzienniku 13 marca 1902 roku, że „w czasie obiadu hrabia Dürckheim powiedział mi, że Mama chciała z nim wtedy rozmawiać i że on jej to odradził”.

Według tej tezy Sissi, nie znajdując oparcia w Dürckheimie, organizuje pośpiesznie ucieczkę w stronę Austrii zapewne, której granica leży zaledwie o godzinę jazdy konno.

Oficjalnie całą niedzielę Sissi przebywała w hotelu. Czy rzeczywiście zatrzymała się tu, aby uniknąć „przecieku” ze strony jakiegoś służącego w Possenhoffen? Czy nie było, wręcz przeciwnie, mało dyskretne zamieszkać w tym miejscu?

Sissi wspólniczką projektu czy po prostu zawiadomiona? Trudno powiedzieć, lecz jej obecność jest dla tej romantycznej koncepcji mocnym argumentem, a nie zwykłym przypadkiem.

Nikt w każdym razie nie wie, kto zawiadomił cesarzową o śmierci króla. Jedno jest pewne, że ta nowina poraża Gołębicę. Orzeł nie żyje! Zabili Orła! Pada na kolana i szlochając, szepcze:

– Jehowo, jesteś wielki. Jesteś Bogiem pomsty, miłosierdzia i mądrości.

Nie mamy pewności, czy poszła się pomodlić przy zwłokach Ludwika II. Niektórzy świadkowie donoszą, że nazajutrz rano jakaś kobieta, zasłonięta czarną woalką, przeszła śmiałym krokiem przez tłum wieśniaków cisnących się w milczeniu przed zamkiem. Jej zwiewna sylwetka mija lokajów stojących sztywno w korytarzach. Berg, zamek, który stał się przytułkiem, teraz jest kostnicą. Na łóżku w sypialni spoczywa ciało króla. Sissi żąda, by ją zostawiono samą. Za drzwiami słychać szloch Gołębicy nad zwłokami Orła. Gdy wychodzi, ktoś zauważa:

– Jest jeszcze bledsza niż król.

Inne relacje głoszą, że była zbyt wstrząśnięta i nie przyszła, ale że przysłała zmarłemu królowi bukiet jaśminu. Zgodnie z prawdą trzeba bowiem powiedzieć, że zanim zamknięto trumnę króla, ktoś wsunął mu do lewej ręki bukiet jaśminu. Kwiaty złożone na sercu Ludwika II są wzruszającym pożegnaniem jedynej kobiety, która go rozumiała.

Wreszcie, dla uzupełnienia tezy o nieudanej ucieczce, przypomnijmy opowiadanie, które długo krążyło w Bawarii, mianowicie, jakoby to Bawarczycy przybyli spontanicznie na ratunek uwięzionego króla.

Dowiedziawszy się, że ich władca, tak popularny, choć nie zawsze rozumiany, wpadł w pułapkę nastawioną przez księcia Luitpolda, chłopi, górale – ludzie zdecydowani na wszystko – próbują go uwolnić. Nadpływają łodzią. Są uzbrojeni i planują uprowadzenie króla w góry. Całe chłopstwo Bawarii jest gotowe powstać, ponieważ alpejskich szuanów wspierają dobrze płatni robotnicy z królewskich placów budowy. Początek jest całkowicie prawdopodobny, ale niestety dalszy ciąg zniża się do poziomu kiepskiej powieści. Łódź przybywa w momencie, gdy król jest na brzegu. Umówionym sygnałem jest kilka taktów z uwertury Tannhäusera, zagranych na rogu! Usłyszawszy te magiczne dźwięki, król zmierza w ich kierunku, ale doktor go powstrzymuje, a król, tknięty nagłą niemocą, pada. Zastęp przybył za późno. Król nie żyje.

Trudno jednak sobie wyobrazić, żeby mężczyźni na schwał, gotowi poświęcić życie, pozostawili ciało króla kołyszące się w płytkich wodach Jeziora Starnberskiego. A ponadto nie znaleziono dotąd żadnego dowodu na poparcie tej wersji, aczkolwiek utrzymywała się ona dosyć długo. Czy nie należy dopatrywać się w niej raczej żalu i wyrzutu sumienia Bawarczyków, którzy zmarnowali okazję uratowania swego króla?

Trzecia hipoteza: samobójstwo.

Ludwik II zrozumiał, że chcą go zamknąć do końca życia, jak jego brata, że nigdy już nie odzyska wolności i że odebrano mu nawet prawo do marzeń. Ugodzono w jego umiłowanie absolutu.

Postanowił uciec od tego nowego, narzuconego mu życia, wybierając śmierć. Sprytnie oszukuje dra von Guddena, usypia jego czujność i uzyskuje usunięcie policjantów i pielęgniarzy w czasie spaceru.

Oto jaki przebieg miałyby tragiczne wydarzenia, zgodnie z tą tezą. Ludwik II zdejmuje kapelusz, płaszcz, marynarkę. Lekarz zrozumiał, ale jest za późno, król już zmierza ku czarnej toni wody. Von Gudden zabrania mu ze wszystkich sił, król go ogłusza i dusi, być może przytrzymując mu głowę pod wodą.

Po czym król powoli wchodzi coraz głębiej. Ale czuje skutek obfitego posiłku i napitków, ponadto wysiłek fizyczny go wyczerpał. Lodowata woda, niczym kleszcze, ściska spocone ciało. Nagłe zasłabnięcie powala go do wody.

Dr Müller, asystent doktora von Guddena, stwierdzi to zasłabnięcie w czasie próby reanimacji obu ciał. „Król dostał ataku serca” – powie.

Ludwik II Bawarski umarł śmiercią naturalną w chwili, gdy chciał popełnić samobójstwo. Przeznaczenie było szybsze od jego woli.

Zachowanie doktora von Guddena jest kolejną tajemnicą tego dramatu. Z początku arogancki, potem pojednawczy, psychiatra przeszedł od uchybienia sumieniu lekarskiemu – stwierdził chorobę Ludwika II nie zbadawszy go – do zaniedbania noszącego znamiona współwiny. Czyżby popełnił piramidalny błąd w diagnozie, uważając Ludwika II za nie tak niebezpiecznego, jak się wydawało? W takim razie psychiatra pomyliłby demencję agresywną z obłędem utajonym, który nie należy do najmniej groźnych. Jego słowa potwierdzałyby tę wersję.

Czy też raptem zdał sobie sprawę, jak nieuczciwą rolę odgrywa i próbował zmniejszyć swoją odpowiedzialność, ułatwiając ucieczkę swemu pacjentowi? Jego postawa potwierdza tę tezę.

W obu jednak wypadkach chory okazał się sprytniejszy od lekarza.

Ludwik II pojął natychmiast, jaki mu los gotują („Chcą mnie zamknąć jak Ottona”), dlatego właśnie, że nie był niebezpiecznym paranoikiem czy podekscytowanym schizofrenikiem, o co go posądzano. Król Bawarii był szaleńcem, ale nie tak groźnym, aby musiał być izolowany.

Pod koniec XIX wielu obłęd jest chorobą nadal mało znaną. Wiadomo, zwłaszcza dzięki pracom Paula Broki i Wernickego, że mózg można podzielić na strefy odpowiedzialne za ludzkie zachowania. Lecz analiza pozostaje ogólnikowa, a sposób leczenia chorych jest ciągle brutalny. Meandry psychoanalizy nie ogarnęły jeszcze życia jednostki.

Ludwik II jest typem schizoidalnym, to znaczy samotnikiem, marzycielem, odludkiem nie umiejącym nagiąć się do rzeczywistości, introwertykiem. „Jak się wydaje – zauważa dr Robin – ekscentryczne wybryki zdarzały się coraz częściej i ich nadmiar popchnął rząd do przyśpieszenia internowania. Jednakże sensowność wypowiedzi władcy, aż do ostatnich jego dni, nie pozwalała przypuszczać, że schorzenie rozwinie się w kierunku rozprzężenia umysłowego”. Innymi słowy, król całkowicie panował nad swoim rozumowaniem, ale jego czyny powodowane były silnymi emocjami i nieopanowanymi skłonnościami29.

Król się przestraszył, że zostanie uznany za wariata i że go do tego stanu doprowadzą. Lekarz nie wchodzący w skład komisji, dr von Schleiss, oświadczył w dzień śmierci Ludwika II: „Znam króla od 40 lat, to znaczy od urodzenia. Doktor Geitl i ja byliśmy jego jedynymi lekarzami i obaj zgodnie twierdzimy, że król nie ma niezrównoważonego umysłu. Moja opinia jest taka: król ma swój oryginalny styl życia, jest rozrzutny i aż nadmiernie hojny, namiętnie zakochany w budownictwie i sztuce. Kiedy widzę teraz, jak się go traktuje, myślę, że byłoby od czego zwariować”30.

Przypomnijmy zdanie króla wypowiedziane w nocy po jego aresztowaniu: „Zgodzę się z tym, że nie pozwolą mi rządzić, ale nie mogę się zgodzić, żeby mnie ogłosili wariatem”.

Aresztowanie i internowanie króla Bawarii przypomina decyzję rady rodzinnej przestraszonej rozrzutnością marnotrawnego syna. Ludwik II był marnotrawny. Jego szafowanie pieniędzmi nie byłoby groźne dla budżetu, gdyby był księciem. Ale jako król miał prawie nieograniczoną władzę i możliwość zaspokajania swoich upodobań – i to prowadziło do sytuacji dramatycznych. Jako księcia można by go było dyskretnie ograniczyć w wydatkach. Jako króla trzeba go było usunąć. Król Bawarii miał warunki do popełnienia szaleństw i owo względne obłąkanie jest raczej wynikiem pewnej sytuacji niż przyczyną tragedii. Nie pozwala mu się być królem, nie pozwala mu się być ekscentrykiem. W przystępie jasnej świadomości i zdrowego rozsądku Ludwik II chce odebrać sobie życie.

W rozmowie z królową Marią, matką Ludwika II, Sissi wybuchnie gniewem: „Ludwik nie był obłąkany; był tylko dziwakiem zagubionym w swoich marzeniach. Gdyby go traktowano z większymi względami, może uniknęłoby się tak tragicznego końca”.

Być może. Ale czy godny pozazdroszczenia jest los zamkniętego do końca życia, choćby w złotej klatce? Książę Otton, klinicznie chory umysłowo, pozostanie w zakładzie aż do swojej śmierci w 1916 roku, czyli przez 40 lat.

Sissi jest wstrząśnięta tragedią. Ona, która niegdyś napisała: „Smutek cenię sobie bardziej niż życie”, pogrąża się w coraz smutniejszym nastroju. Nosi przy sobie fotografię pośmiertnej maski Ludwika II. Nigdy nie rozstaje sie z tą relikwią. Przemierzając Europę, powtarza: „Myśl o śmierci towarzyszy mi dzień i noc”.

A śmierć tropi ją z bliska. Trzy lata później, w 1889 roku, jej syn Rudolf umiera tragicznie w Mayerlingu. W 1897 jej siostra Zofia ginie w płomieniach magazynu Bazar de la Charité. W 1898 z kolei Sissi spotyka swoje przeznaczenie. Nad brzegiem Jeziora Lemańskiego zostaje zasztyletowana przez włoskiego anarchistę. Wittelsbachowie są Atrydami końca XIX wieku. Mówiąc o swojej rodzinie Sissi – tknięta przeczuciem lub rezygnacją – wyrzekła to ponure zadanie: „My wszyscy umrzemy nagłą śmiercią”.

W Bawarii wiadomość o śmierci króla wybucha niczym bomba. Rząd w Monachium pośpiesznie próbuje udowodnić, że Ludwik II był obłąkany. Teza o wylewie jest jedynym dopuszczalnym domniemaniem o przyczynie śmierci. Ale w pewnych środowiskach nie akceptuje się tej ponurej maskarady.

Pojawiają się głosy traktujące księcia Luitpolda jak mordercę, ale szybko ucichają. Regent ma w swoich rękach policję i prasę.

Podczas gdy w otoczeniu króla nie przestaje się powtarzać, że umarł w następstwie ataku szaleństwa, w górach, po wsiach ludność z niezwykłą godnością i ogromnym smutkiem próbuje rehabilitować króla zbyt pochopnie skazanego.

Bawarczycy tysiącami defilują przez trzy dni przed trumną, sprowadzoną do kaplicy Rezydencji 15 czerwca. Naręcza kwiatów, a najwięcej róż, zdobią ciało. Ludwik II jest przyobleczony w obszerny gronostajowy płaszcz wielkiego mistrza Orderu Świętego Huberta i czarny aksamitny garnitur, który w przeszłości kazał przerobić. Wzdłuż lewej ręki – miecz Orderu, na piersi jaśminy od Sissi.

Jedni specjaliści zabalsamowali ciało, inni zaś zbadali jego mózg, aby znaleźć deformacje charakterystyczne dla umysłowo chorego. I znajdują, owszem, uszkodzenia mózgu. I uczynią z nich dowód, a premier rządu odczyta na ten temat relację w Izbie Deputowanych. Prasa pełna jest dokumentów, rząd bowiem obarczony jest odpowiedzialnością za śmierć króla. Dojdzie do tego, że sformułowana zostanie opinia, iż mózg Ludwika II ważył tylko 1349 gramów, a więc 36 gramów poniżej średniej, i że jest to ewidentna oznaka szaleństwa!

W milczeniu tłum składa hołd swojemu królowi. W złotej urnie umieszczono jego serce, będzie ona złożona w bazylice Altötting, obok urn z sercami książąt bawarskich. Król zostanie pochowany w krypcie kościoła św. Michała, zgodnie ze zwyczajem.

Cała Bawaria zgromadziła się przed karawanem ciągniętym przez osiem koni przystrojonych w czarne czapraki. Bawaria kochająca króla, górale i wieśniacy, opłakuje sen, marzenie, niezwykłą fantazję, która trwała od ponad dwudziestu lat.

Ta druga, oficjalna, Bawaria jest mniej przystrojona. Za księciem Luitpoldem, prowadzącym kondukt, kohorta ludzi o zdrowym rozsądku nie budzi sympatii. Umarł poeta, a tu są funkcjonariusze. Zarządzanie pokonało działanie twórcze.

Jakiż kontrast między haniebnym przyłożeniem ręki do obalenia króla a uroczystym i patetycznym pogrzebem. Zdawać by się mogło, że rząd usiłuje naprawić niewiarygodną serię niezręczności, żywiąc jednocześnie przekonanie, że królestwo, oddane teraz w ręce rozważne i dorosłe, będzie lepiej zarządzane.

Tak, ale niekoniecznie lepiej kierowane. Za czasów Ludwika II Bawaria nie czuje się nieszczęśliwa. Dzięki jego zmysłowi dyplomatycznemu wojny pozostawią na niej tylko nieznaczne blizny. Poczucie godności królewskiej sprawi, że stawi czoła Prusom, niekiedy zuchwale, czasem z humorem, ale zawsze z trzeźwą świadomością konsekwencji. Ustąpił Bismarckowi, ale nigdy się nie poniżył przed nim i nie poddał. Ludwik II, który był tak daleki od wszystkiego, zawsze był bliski swego kraju.

Król Bawarii nie był administratorem ani księgowym, zapewne, ale jaki miał szyk i fason! A jakiż odwet bierze na umysłach ograniczonych i małodusznych, odkąd Bayreuth stało się dorocznym celem pielgrzymek, gdzie bilety rezerwuje się na rok naprzód! W 1975 roku sto tysięcy osób z braku miejsc nie mogło uczestniczyć w największym wydarzeniu muzycznym świata, w jednym z ostatnich, gdzie elegancja jest obowiązkowa. W 1976 roku cień „szalonego” króla nawiedzał Bayreuth przygotowujące się do jubileuszu. W 1986 setna rocznica śmierci króla obchodzona była z wielkim rozmachem, odbyły się wzruszające uroczystości. A jakim szyderstwem są masy turystów zwiedzających zamki Ludwika!31 Każdego roku liczy się ich na miliony. Upadek Bawarii stał się jej fortuną.

Młody monarcha o postępowych poglądach przejawiał też wrażliwość na sprawy humanitarne. Czy wiemy o tym, że był jednym z pierwszych zwolenników idei Henriego Dunanta, zwanej już wtedy Czerwonym Krzyżem? Był także zainteresowany wynalazkami naukowymi: pewnemu inżynierowi polecił zbudować latającą maszynę, aby wznieść się ponad Alpy, na cztery lata zaledwie przed skonstruowaniem pierwszego „samolotu” Clémenta Adera!

Zrozumiałe jest zatem, dlaczego fascynował poetów: Apollinaire’a, który nazwał go Królem Księżycowym, a zwłaszcza Verlaine’a, który w słynnym wierszu zawarł zwięzłe epitafium:

Roi, le seul vrai roi de ce siècle, salut, Sire,

Qui. voulûtes mourir vengeant votre raison

Des choses de la politique, et du délire

De cette Science intruse dans la maison,

De cette Science, assassin de T Oraison

Et du Chant et de l’Art et de toute la Lyre,

Et simplement, et plein d’orgueil en floraison,

Tuâtes en mourant, salut, Roi! bravo Sire!

Vous fûtes un poète, un soldat, le seul Roi

De ce siècle où les rois se font si peu de choses,

Et le Martyr de la Raison selon la Foi.

Salut à votre très unique apothéose,

Et que votre âme ait son fier cortège, or et fer,

Sur un air magnifique et joyeux de Wagner.[7]

Śmierć tego władcy, dziwnego, lecz ujmującego, znaczy zmierzch pewnego typu monarchii absolutnej.

Ludwik II Bawarski jest pod wieloma względami ostatnim królem.


[7] Królu, jedyny prawdziwy w tym stuleciu, cześć ci, o Panie,

który wolałeś umrzeć, by pomścić swoje pojmowanie

spraw polityki i obłędnego delirium

tego Doznania, jakie wkradło się do Domu.

Tego Doznania, zabójczego dla Mowy,

dla Śpiewu i Sztuki, i wszelkiej Poezji,

i pełen rozkwitającej dumy, po prostu,

umierając, zabiłeś, cześć ci, o Królu! chwała ci, Panie!

Byłeś poetą, żołnierzem, jedynym królem

w czasach, kiedy królowie lekko sobie wszystko ważą,

i męczennikiem Rozumu zgodnie z Wiarą.

Jean des Cars 

Ludwig II Bawarski

Wybrał niepewny los Polaków...

 Wkrótce po przybyciu poszedłem również na Okólnik do Biblioteki Krasińskich. Byłem tam ostatnio przed pół rokiem, na parę tygodni przed wybuchem powstania. Prosił mnie wówczas na naradę docent Julian Pulikowski. W jakimś zakamarku, dobrze ukrytym przed ciekawością ludzką, powiedział mi, że według jego wiadomości Warszawa została objęta planem „spalonej ziemi”.

- Najwyższy rozkaz, pan rozumie - wyjaśniał - ze szczególną stanowczością, nawet można powiedzieć z furią, poleca przed odwrotem miasto obrócić w perzynę. Rozkaz będzie, zna pan skrupulatność niemiecką, wykonany z całą dokładnością. Należałoby się wobec tego zastanowić, jak osłonić przed zagładą zbiory, naprawdę bezcenne. Przecież u Krasińskich zebrano wszystko, co kultura polska wydala w ciągu wieków. Przy tym są to skarby nieznane, gdyż chociażby samej Biblioteki Załuskich, zwróconej Polsce po Traktacie Ryskim, nie zdołano nawet z grubsza uporządkować. To samo można powiedzieć o dziale teatralnym. Wiem, jak bardzo leży panu na sercu – powiedział - zdecydujmy się wspólnie, co z nim zrobić?

Nie miałem powodu, żeby Pulikowskiemu nie wierzyć. Na pewno był dobrze poinformowany. Z Niemcami przestawał często i nawet utrzymywał z nimi stosunki towarzyskie. Zapewne nie mógł postępować inaczej ze względu na szczególne okoliczności, w jakich się znalazł po naszej klęsce wojennej. Do Polski przyjechał na parę łat przed wojną wprost z Berlina. Wychowywał się w Niemczech. Po polsku mówił poprawnie, ale językiem trochę sztucznym i nacechowanym tym twardym akcentem, który zdradza pruską odmianę niemczyzny. Dużą kwadratową głowę strzygł niemal do skóry, zostawiając jedynie na górze szczotkę włosów, jak to było w modzie wśród junkrów i przypominało podgolone czupryny szlachty polskiej. Po marszałku Hindenburgu takie uczesanie przejęli w czasach hitlerowskich dygnitarze SS i Gestapo poczynając od Himmlera i Heydricha. Sądzili widocznie, że to nadaje im rasowy wygląd żołnierski.

Pulikowski z Berlina przywiózł sobie żonę Niemkę, która w Warszawie ledwie zaczynała mówić po polsku. Językiem domowym więc w tej rodzinie, opatrzonej dwojgiem dzieci, był niemiecki. Akcja przywracania Tysiącletniej Rzeszy utraconych Germanów postawiła więc Pulikowskiego w bardzo trudnym położeniu. Przygarnianie znowu na łono niemczyzny odznaczało się szorstkością. Losy biskupów Kościoła ewangelickiego mogły posłużyć za groźne ostrzeżenie. Toteż nie wzbudziło zdziwienia, że rodzina Pulikowskiego otrzymała papiery Reichsdeutschów. Tego nawet nie ukrywał.

Natomiast trudno było się dowiedzieć, jak się ułożyły sprawy z nim samym. Miał dostęp do gabinetów dygnitarzy hitlerowskich i kiedy zwracano się doń o pomoc w razie ostatecznej konieczności, działał z doskonałym rozeznaniem w biurokratycznej machinie okupacyjnej. Zabiegał np. o zwolnienie mnie z Oświęcimia. Zapewne jego staraniom zawdzięczam wyjście z obozu, co zwłaszcza w pierwszym, jeszcze bezkarnym, okresie wyniszczania inteligencji zakrawało niemal na cud. Po wkroczeniu wojsk niemieckich nie włożył czarnego munduru z opaską przynależności partyjnej na rękawie, jak jego kolega z Uniwersytetu Warszawskiego, asystent profesora Łempickiego, dr Grundmann. Nie przeniósł się również do dzielnicy niemieckiej pod ochronę żandarmerii.

Wybrał niepewny los Polaków. Tym dla niego trudniejszy, że nie korzystał z dobrodziejstw natury duchowej, którymi aż w nadmiarze raczyło się społeczeństwo tamtych lat w postaci nieustannego i powszechnego spisku przeciw okupantowi. Nie miał dostępu do sekretów, jednoczących - jak zawsze w czasach klęski - obywateli podziemnego państwa. Jeśli zachował polskość, to płacił za nią wysoką cenę. Umiał zresztą płacić. Nie starał się przełamać nieufności. Nie dostrzegał, że przy jego nadejściu rozmowy przybierały raptownie inny obrót, a tajne gazetki i komunikaty znikały w stertach papierów. Nie nawiązywał do wydarzeń wojennych, gdyż przewidywał, że zagadnięci będą się trzymać wersji oficjalnej. Był więc w gruncie rzeczy zupełnie samotny. Być może, że to gorzkie poczucie osamotnienia było ostatnim świadomym stanem, jakiego doznał, kiedy umierał rażony niemieckim pociskiem przy kopaniu rowów strzeleckich na Żoliborzu.

Wtedy w Bibliotece Krasińskich postanowiliśmy przynajmniej utrudnić spalenie zbiorów teatralnych. Wybraliśmy w podziemiach Biblioteki loch zakończony ślepą ścianą. Bezcenne egzemplarze jeszcze z odręcznymi notatkami Wojciecha Bogusławskiego i równie unikatowe tomy afiszów ułożyliśmy ciasno aż po samo zaokrąglone sklepienie. Przypuszczaliśmy, że nawet przy pożarze gmachu tak stłoczone dokumenty ocaleją. Papier, jak wiadomo, pali się niełatwo. Wejście do lochu zamknęliśmy arkuszami blachy i workami z piaskiem. Dla niepoznaki, przed otworem spiętrzyliśmy stertę jakichś gratów.

Toteż kiedy teraz po wejściu w ruiny na Okólniku zobaczyłem, że przez puste okna w osmalonych murach Biblioteki prześwieca niebo, jeszcze nie straciłem nadziei. Grube wertheimowskie stropy mogły nie tylko wytrzymać ciężar walących się pięter, ale i ochronić zbiory przed żarem. Ileż to warszawskich piwnic przechowało ukryte cenności, chociaż kamienice zamieniły się w pogorzelisko!

Zejście do podziemi nie było zawalone gruzem. Dotarłem więc do lochu. Przy pierwszym spojrzeniu można było doznać oszałamiającej radości. Ależ tak - chciało się zawołać - zbiory ocalały! Leżały w grubych równych warstwach. Uderzał nawet jakiś porządek, którego nie zostawiliśmy maskując schron. Nie było ani blach, ani worków z piaskiem. Zwracał także uwagę znacznie niższy poziom pokładów. Woluminy nie przylegały już tak ciasno do sklepienia, jak wówczas, kiedyśmy je układali.

Bliższe podejście odkrywało sekret tych zmian. Był ohydny. Przy dotknięciu warstwy równo ułożonych egzemplarzy już nawet nie rozpadały się, ale znikały. Zbiory zetlały doszczętnie w ogniu, który musiał je trawić wolno przez wiele dni. I nie było nawet trudno domyślić się, jak je zniszczono. Członkowie Brennkommando czy Vernichtungskommando, albo jak tam jeszcze nazywano te organizacje państwa zbirów, posiadali niewątpliwie rozległe doświadczenie fachowe. Nie zabrakło im również w pokonanej Warszawie czasu dla wykonania roboty. Wygarnęli książki spod stropu, obleli je benzyną i podpalili. Już ze stopą na gardle wypełniali wyrok zagłady wydany na sąsiedni naród. Mieściło się w nim obok ludobójstwa również i książkobójstwo. Po wytępionych nie powinno było zostać nawet śladu w historii. Orzeczenia tej dintojry oznaczały się, jak wiadomo, konsekwencją.

Książki i ludzie

Bohdan Korzeniewski

sobota, 27 września 2025

Lovecraft - Wyznanie niewiary

 

(A CONFESSION OF UNFAITH)

(Data powstania: 1922)


Jako uczestnik Starcia Poglądów pisma „The Liberal”, gdzie zaproszeni amatorzy przedstawiają swoje teorie wszechświata, muszę poprzedzić wszelkie własne opinie zastrzeżeniem, że niekoniecznie stanowią one stały pogląd. Poszukiwacz prawdy dla własnego dobra nie przywiązuje się do żadnego konwencjonalnego systemu, lecz za każdym razem kształtuje filozoficzne zdanie na podstawie tego, co w danym momencie uważa za najbardziej wiarygodne dowody. Dzięki temu zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że uaktualni swoją wizję świata; zmiany zachodzą zawsze wtedy, kiedy nowy lub przewartościowany materiał dowodowy czyni je logicznym posunięciem.

Z natury jestem sceptykiem i analitykiem, dlatego też wcześnie wypracowałem obecne podejście cynicznego materialisty, które ulega zmianom tylko pod względem szczegółów oraz nasilenia, a nie podstawowych założeń. Urodziłem się w środowisku przeciętnych amerykańskich protestantów o mieszczańskim, cywilizowanym charakterze — w teorii dość ortodoksyjnych, w praktyce bardzo liberalnych. Myśl przewodnią wśród nich stanowiła bardziej moralność niż wiara. Gdy miałem dwa lata, nauczono mnie legend z Biblii oraz historii o świętym Mikołaju, które biernie zaakceptowałem, nie okazując żadnego krytycznego zapału ani entuzjastycznej chęci ich zrozumienia. W ciągu kolejnych kilku lat wzbogaciłem swą wiedzę o nadprzyrodzonym baśniami braci Grimm oraz Baśniami ztysiąca ijednej nocy; w wieku pięciu lat moje poszukiwania prawdy ograniczały się do tych historyjek, chociaż ze względu na atrakcyjność preferowałem Baśnie ztysiąca ijednej nocy. W pewnym momencie zebrałem nawet młodzieńczą kolekcję orientalnej ceramiki i takowych dzieł sztuki, obwołując się oddanym muzułmaninem i przyjmując pseudonim „Abdul Alhazred”. Po raz pierwszy natura sceptyka odezwała się we mnie zapewne przed piątymi urodzinami, kiedy dowiedziałem się tego, czego domyślałem się wcześniej — że „święty Mikołaj” to mit. To dojście do prawdy wzbudziło we mnie zastanowienie: dlaczego „Bóg” nie miałby być podobnym mitem? Krótko potem umieszczono mnie w „klasie dziecięcej” szkółki niedzielnej sędziwego Pierwszego Kościoła Baptystów, zabytku pochodzącego z 1775 roku; w tamtym miejscu porzuciłem wszelkie pozostałości wiary chrześcijańskiej. Absurdalność mitów, które nakazywano mi akceptować bez szemrania, wraz z ponurą bezbarwnością całej tej wiary w porównaniu ze wschodnią wspaniałością islamu, uczyniła ze mnie zatwardziałego agnostyka i skłaniała do tak nieznośnego zadawania pytań i kwestionowania wszystkiego, że wyrażono zgodę, abym nie uczęszczał na zajęcia. Ani jedno ze zdań wypowiedzianych przez życzliwą i matczyną preceptorkę zdawało się nie odpowiadać w żadnym stopniu na moje wątpliwości, które wyrażałem szczerze i dobitnie; przez mą dociekliwą obrazoburczość dość szybko stałem się prawdziwym „mężczyzną”. Niewątpliwie uznano, że szkodzę prostej wierze oraz innym „dzieciątkom”.

Gdy miałem sześć lat, ewolucja filozoficzna mej osobowości uległa najbardziej znaczącemu pod względem estetycznym bodźcowi — myśli grecko-rzymskiej. Zawsze zachłanny, gdy chodziło o baśniową wiedzę, trafiłem wreszcie na Opowieści zzaczarowanego lasu Hawthorne’a i zostałem oczarowany mitami hellenistycznymi, nawet w ich teutońskiej formie. Wówczas przykuła mą uwagę pewna niewielka książeczka w prywatnej bibliotece starszej ciotki — historia Odyseusza z „Half-Hour Series” Harpera. Zostałem porażony już przy pierwszym rozdziale, a gdy dotarłem do końca, na zawsze stałem się grecko-rzymski. Moje bagdadzkie imię oraz upodobania od razu usunęły się na dalszy plan, magia jedwabiów i kolorów straciła bowiem moc w obliczu pachnących gajów pogrążających się z wolna w półmroku zmierzchu, zapełnionych faunami łąk, a także błękitnego, nęcącego Morza Śródziemnego, które kłębiło się tajemniczo od Hellady po granice niezapomnianych cudów, gdzie zamieszkiwali Lotofagowie oraz Lestrygoni, gdzie Eol przetrzymywał swe wiatry, a Kirke prosiaki, gdzie trynakiańscy pasterze wypasali bydło świetlistego Heliosa. Tak szybko, jak to było możliwe, zdobyłem ilustrowane wydanie Age of Fable Bulfincha, po czym poświęciłem cały swój czas na czytanie tekstu, w którym bez wątpienia cudownie zachował się prawdziwy duch hellenizmu, jak również na kontemplację ilustracji, znakomitych wzorów i półtonów klasycznych posągów oraz malowideł o tematyce klasycznej. Nie minęło wiele czasu, a zapoznałem się z głównymi greckimi mitami, stając się zarazem stałym bywalcem muzeów sztuki klasycznej w Providence i Bostonie. Popełniłem kolekcję niewielkich, gipsowych odlewów greckich arcydzieł rzeźbiarstwa, a także poznałem grecki alfabet wraz z odrobiną języka łacińskiego. Przyjąłem pseudonim „Lucius Valerius Messala” — rzymski, nie grecki, ponieważ Rzym miał dla mnie swój własny urok. Mój dziadek podróżował po Włoszech, zachwycając mnie długimi opowieściami z pierwszej ręki o ich pięknie oraz pamiątkach po majestacie starożytności. Wspominam o tej estetycznej skłonności tak szczegółowo tylko po to, by przejść do jej skutków filozoficznych — zabłyśnięcia ostatniego płomyka wiary religijnej. W wieku siedmiu bądź ośmiu lat byłem najprawdziwszym poganinem, tak głęboko przesiąkniętym pięknem Grecji, że na poły szczerze zacząłem wierzyć w starych bogów oraz duchy Natury. Mówiąc wprost: budowałem ołtarze dla Pana, Apolla, Diany oraz Ateny, a o zmroku w lasach i na polach szukałem driad i satyrów. Pewnego razu doznałem naprawdę silnego wrażenia, że ujrzałem jedno z tych leśnych stworzeń tańczące pod jesiennymi dębami. Było to pewnego rodzaju „religijne doznanie”, na swój sposób równie prawdziwe co wewnątrzumysłowe ekstazy któregokolwiek z chrześcijan. Jeśli jakiś chrześcijanin powiedziałby mi, że poczuł rzeczywistą obecność Jezusa czy Jahwe, ja odpowiedziałbym mu, że widziałem kopytnego Pana oraz siostry hesperyjskiej Faitusy  [1].

Lecz to w dziewiątym roku życia, kiedy czytałem greckie mity w ich kanonicznych poetyckich przekładach i w ten sposób podświadomie nasiąkałem językiem angielskim czasów królowej Anny  [2], zostały położone podwaliny mego sceptycyzmu. Zachęcony fascynującymi zdjęciami przyrządów naukowych w pełnym wydaniu słownika Webstera, zacząłem wykazywać zainteresowanie filozofią naturalną oraz chemią; wkrótce posiadłem obiecujące laboratorium w piwnicy, a także nowy zastęp prostych naukowych podręczników w rozrastającej się bibliotece. Niebawem przypominałem bardziej studenta nauk ścisłych niż pogańskiego marzyciela. W 1897 roku moim głównym dziełem „literackim” był „wiersz” zatytułowany The New Odyssey; w 1899 był nim przekrojowy traktat na temat chemii w kilku „tomach”, nabazgrany ołówkiem. W żadnym jednak razie nie porzuciłem mitologii. W tym okresie czytałem sporo tekstów na temat egipskiej, hinduskiej oraz teutońskiej mitologii, próbując przeprowadzać eksperymenty polegające na próbach uwierzenia w każdą z nich i dokonania oceny — która z religii reprezentuje najwyższą prawdę. Warto zauważyć, że tym samym zachowałem się jak prawdziwy naukowiec! Rzecz jasna, mając otwarty i chłodny umysł, wkrótce stałem się zupełnym sceptykiem oraz materialistą. Moje badania naukowe zyskiwały szerszy zasięg i poczęły obejmować zalążki geografii, geologii, biologii oraz astronomii, nabrałem też zwyczaju nieustępliwego analizowania wszelkich problemów. Ma pompatyczna „księga” zatytułowana Poemata Minora, napisana w wieku jedenastu lat, dedykowana była „bogom, herosom oraz ideałom starożytnych”, stanowiąc pieśń pełną rozczarowania i znudzenia życiem, a jednocześnie lament nad pogaństwem ograbionym ze swego antycznego panteonu. Niektóre z tych bardzo wczesnych „poematów” przedrukowano w kwietniowym „The Tryout” z 1919 roku, pod nowymi tytułami oraz pseudonimami.

Dotychczas ma filozofia była dość niedojrzała i oparta głównie na osobistym doświadczeniu. Był to bunt wobec oczywistego fałszu i brzydoty, lecz nie obejmował żadnej szczególnej teorii kosmosu czy etyki. Nie przejawiałem analitycznego zainteresowania problematyką etyki, z tego względu, iż nie zdawałem sobie sprawy, że etyka może stanowić przedmiot sporu. Bez żadnych dyskusji akceptowałem wiktorianizm, mimo świadomości tak powszechnej u jego przedstawicieli hipokryzji, nietykającej jedynie sabatarian  [3] i spraw tyczących się rzeczy nadnaturalnych; było tak, gdyż nie słyszałem dociekań sięgających „poza dobro i zło”. Chociaż czasami interesowałem się reformami, zwłaszcza prohibicją (sam nigdy nawet nie spróbowałem napoju alkoholowego), to nudziła mnie etyczna kazuistyka; wierzyłem bowiem, że prowadzenie się to kwestia dobrego smaku i urodzenia, a cnota, delikatność i prawdomówność to symbole szlachectwa. Byłem przesadnie dumny z mych przekonań i honoru i nie pozwoliłbym rzucić na nie nawet cienia wątpliwości. Uznawałem etykę za zbyt oczywistą i zwyczajną, by omawiać ją na sposób naukowy, a filozofię rozważałem wyłącznie w kontekście prawdy i piękna. Byłem i wciąż jestem poganinem do szpiku kości. Jeśli chodzi o miejsce człowieka w Naturze oraz strukturę wszechświata, wciąż pozostawałem nieoświecony. Przebudzenie nastąpiło zimą przełomu lat 1902–1903, kiedy to astronomia stała się dziedziną przeważającą w mych badaniach.

Najbardziej poruszających wrażeń w życiu doznałem w roku 1896, kiedy odkryłem świat hellenistyczny, a także w roku 1902, gdy zdałem sobie sprawę z istnienia miriadów słońc i światów nieskończonej przestrzeni kosmosu. Czasem drugie z wydarzeń uważam za wspanialsze, gdyż majestatyczność koncepcji rozszerzającego się wszechświata wciąż jest w stanie wzbudzić we mnie niepowtarzalny dreszcz. Uczyniłem z astronomii me główne naukowe zajęcie. Zdobywałem coraz większe teleskopy, uzbierałem aż 61 książek o astronomii, pisałem również na ten temat liczne okazjonalne i miesięczne artykuły, które publikowano w prasie lokalnej. W wieku mniej więcej trzynastu lat do głębi wstrząsnęła mną efemeryczność i znikomość człowieka, a gdy ukończyłem wiek siedemnastu lat, w którym to czasie zajmowałem się pisaniem szczegółowych prac na ten temat, ukształtowałem wszystkie główne znamiona mego obecnego, pesymistycznego, kosmicznego spojrzenia na świat. Błahość wszelkiego istnienia zaczęła mi imponować, ale i przytłaczać, a poglądy na temat rozwoju człowieka, niegdyś pełne optymizmu, zaczęły zatracać znamiona entuzjazmu. Pozostając niezmiennie zwolennikiem czasów starożytnych, pozwoliłem sobie stworzyć pewien rodzaj jednoosobowego kultu wzdychania do przeszłości. Realistyczna analiza, której sprzyjała historia oraz różnorakie naukowe skłonności obejmujące wówczas Darwina, Haeckla, Huxleya i innych pionierów, została zahamowana przez mą awersję do realistycznej literatury. W beletrystyce byłem oddanym wielbicielem fantazji Poego, zaś w poezji oraz esejach — eleganckiego formalizmu i konwencjonalności osiemnastego wieku. Nie byłem na stałe związany z przejawianymi złudzeniami. Zawsze wykazywałem kosmiczną postawę, a na człowieka patrzyłem, jakbym znajdował się na innej planecie. Był zaledwie jednym z ciekawych gatunków do badań i klasyfikacji. Miałem wiele uprzedzeń i skłonności w wielu dziedzinach, ale nie byłem w stanie nie patrzeć na tę rasę pod kątem jej kosmicznej błahości, a zarazem wielkiego znaczenia na Ziemi. Do czasu osiągnięcia pełnoletniości mało było we mnie wiary w udoskonalenie świata i coraz bardziej traciłem zainteresowanie tak wielbionym na nim honorem oraz dumą. Gdy zaangażowałem się w ruch amatorski w wieku 24 lat, byłem na dobrej drodze do obecnego cynizmu; cynizmu utwierdzanego nieskończonym współczuciem dla wiecznej ludzkiej tragedii, jaką są aspiracje wykraczające poza możliwości spełnienia.

Miniona wojna  [4] potwierdziła wszelkie poglądy, jakie zaczynałem wówczas żywić. Frazesy idealistów coraz bardziej przyprawiały mnie o mdłości, a ja korzystałem z nich tylko do literackich upiększeń. Dla mnie demokracja stanowiła nieistotny problem, a gniew budziła głównie zuchwałość wyzwania rzuconego anglosaskiej dominacji oraz niepotrzebna terytorialna chciwość, tudzież odrażająca bezwzględność Szkopów. Nie poruszały mną skrupuły dręczące przeciętnego liberała. Oczekiwałem głupich błędów; porażka sił niemieckich była w tamtym czasie jedyną rzeczą, jakiej pragnąłem i oczekiwałem. Nie muszę dodawać, że jestem gorącym zwolennikiem powrotu unii angielsko-amerykańskiej; moim zdaniem podział pojedynczej kultury na dwie jednostki narodowe to marnotrawstwo, częstokroć niebezpieczne. W tym przypadku moje przekonanie jest podwójnie silne, ponieważ wierzę, że cała istniejąca cywilizacja zależy od saksońskiej dominacji.

Mniej więcej w tym czasie moja myśl filozoficzna otrzymała największy i najświeższy impuls w postaci dyskusji z kilkoma amatorami, wśród których wyróżnili się zwłaszcza Maurice Winter Moe, z jednej strony ortodoksyjny, aczkolwiek tolerancyjny chrześcijanin, z drugiej inspirujący przeciwnik, oraz Alfred Galpin Jr, młodzieniec niemal w pełni podzielający moje przekonania, którego umysł jednakże tak bardzo prześciga me zdolności, że wszelkie porównania nie są możliwe bez pokory z mojej strony. Korespondencja z tymi myślicielami doprowadziła do podsumowania i kodyfikacji moich poglądów, odsłaniając wiele wad tych rozbudowanych doktryn oraz dając mi możliwość uzyskania ich większej jasności i logiki. Bodziec ten wzmógł również me filozoficzne lektury i badania, a także oczyścił z wielu zacofanych uprzedzeń. Przestałem dosłownie traktować Epikura oraz Lukrecjusza  [5] i niechętnie, ale odrzuciłem na zawsze wolną wolę na rzecz determinizmu.

Konferencja pokojowa  [6], Friedrich Nietzsche, Samuel Butler (współczesny), H.L. Mencken  [7] i inne czynniki zestaliły mój cynizm; staje się on coraz silniejszy, im bardziej wiek średni wypiera to ślepe przekonanie, że „ze światem wszystko w porządku”, przy którym pragniemy trwać za wszelką cenę za młodu. Zbliżając się do trzydziestego drugiego roku życia, nie mam jakichkolwiek szczególnych życzeń, nie licząc tego, że chciałbym postrzegać fakty takimi, jakie są. Moja obiektywność, zawsze wyraźna, jest teraz niezrównana i w szczytowym okresie rozwoju, tak że nie ma niczego, w co nie jestem skłonny uwierzyć. Nie pragnę nic więcej prócz zapomnienia, a tym samym jestem gotów odrzucić każdą złotą iluzję czy zaakceptować każdy trudny do przełknięcia fakt z doskonałym opanowaniem. Przynajmniej jestem gotów uznać, że pragnienia, nadzieje oraz wartości ludzkości to zjawiska zupełnie obojętne dla ślepego, kosmicznego mechanizmu. W szczęściu widzę zaledwie etyczne widmo, którego podobizna w pełni nie ukazuje się nikomu, a po części tylko nielicznym, i którego status celu wszelkich ludzkich dążeń stanowi groteskową mieszaninę farsy oraz tragedii.

 

[1] Faitusa w mit. gr. była nimfą, strażniczką stada Heliosa. Hesperyjski — zachodni, wieczorny.

[2] Królowa Anna Stuart rządziła w Anglii w latach 1707–1714.

[3] Osoby rygorystycznie świętujący niedzielę jako dzień wolny od pracy i zabaw.

[4] Chodzi o I wojnę światową.

[5] Epikur z Samos (341–270 p. n. e.) — grecki filozof, twórca epikureizmu, kładącego nacisk m.in. na logikę i rozsądek w kwestii badania świata oraz na przyjemność w kwestii dążenia do szczęścia. Lukrecjusz (99–ok. 55 p. n. e.) — rzymski poeta i filozof, krzewiący koncepcje epikureizmu w swojej twórczości.

[6] Chodzi o konferencję pokojową w Paryżu (1919–1920), ustalającą nowy ład po I wojnie światowej.

[7] Samuel Butler (1835–1902) — angielski pisarz, tworzący obrazoburcze, krytyczne dzieła. Henry Louis Mencken (1880–1956) — amerykański dziennikarz oraz satyryk, krytykujący amerykański styl życia.

H.P. Lovecraft 

Koszmary i fantazje

Listy i eseje

Tłumaczenie: Mateusz Kopacz 

"W matni" - o Cioranie

 

Dzisiejszy prorok nie mieszka na pustyni. Nie żyje samotnie, nie żywi się szarańczą, ani nie okrywa szatą z wielbłądziej sierści. Na pierwszy rzut oka nic go nie wyróżnia. Ubiór, zachowanie, sposób wyrażania w niczym nie zdradzają prawdziwego powołania. A ono jak przed wiekami: nakazuje mu miotać obelgi i wyzywać do walki zepsuty świat. Prorok ma być powodem zgorszenia i kamieniem obrazy. Ma rozbudzać zaspanych, upominać niepamiętających, niszczyć spokój otępiałych. Dzięki niemu nasza uwaga może oderwać się od spraw doczesnych i zwrócić ku wieczności. Zapewne nie ciągną za nim teraz tłumy spragnionych nauki i pocieszenia. Jego słowa nie są skierowane do licznych rzesz, ale do wąskiej garstki wybranych. Nikt go nie prześladuje. W ogóle nie wzbudza wielkiego zainteresowania, a jego żarliwość i bezkompromisowość w mówieniu prawdy budzą najczęściej obojętne wzruszenie ramion. Dlatego tym zacieklejsza i tym bardziej bezpardonowa stała się walka, którą toczy. Sam z sobą się wadzi, sam z siebie czyni ofiarę i wroga zarazem. W jego wnętrzu mieszka wiele demonów, z których każdy może nieskrępowanie przemówić. Którego z nich głos odpowiada jego własnym przekonaniom, do końca nie wiadomo. Nic zatem dziwnego, że przesłanie, które do nas ostatecznie dociera, wydaje się pełne sprzeczności.

Od czasów Kierkegaarda staliśmy się dziedzicami tradycji filozoficznego okruchu. Filozofię racjonalistyczną obarczono zarzutem, że utraciła zdolność docierania do życia, udzielania odpowiedzi na podstawowe pytania o zbawienie, dobro i sens istnienia. Jej rolę przejęła narodzona z buntu wobec Hegla filozofia aforyzmów i epigramów. Umysłowość naszych czasów określili myśliciele, tacy jak: Nietzsche, Kierkegaard, Wittgenstein czy Szestow. Przedmiotem filozofii uczynili przede wszystkim własne przeżycia i poszukiwania. Nie interesowały ich uniwersalne i abstrakcyjne prawa, ale konkretne życie, czyli to, co nie daje się ująć w karby żadnych uogólnień. Stąd najważniejszą zasadą konstrukcyjną ich filozofowania stała się programowa antysystematyczność. Nie wynika ona jedynie z chęci udramatycznienia myślenia, nie oznacza też jego niedojrzałości. Bowiem niejasność wcale nie musi oznaczać braku konsekwencji, a antysystematyczność królowania chaosu. Wręcz przeciwnie. Czy można sobie wyobrazić bardziej przemyślaną i konsekwentną krytykę nowożytnej kultury niż ta, której dokonał Nietzsche? Sprzeczności są tylko pozorne i mają ściśle określone zadanie do spełnienia. Polega ono na zniszczeniu samozadowolenia i nadmiernego zadufania współczesnych. Jak? Dzięki paradoksowi. Dzięki na tyle mocnej kondensacji myślenia, żeby wykluczyć wszelką retorykę, żeby aforyzm i przypowieść, które jak żadne inne środki filozoficznego wyrazu potrafią utkwić w pamięci, stały się dla czytelnika początkiem samodzielnej medytacji.

Skoro prorok, to i Bóg. Skąd posłaniec, bez Tego, Który posyła? Uzasadnieniem gróźb i przekleństw rzucanych przez starotestamentowych posłańców było wezwanie do pokuty i do nawrócenia. A zatem, choć oczom patrzących zdawać się mogło, że ich misja polega na wykonaniu boskiej zemsty, naprawdę głosili nadzieję. Budzili niepokój i wyrywali ze stanu fałszywego spokoju tylko po to, aby przepowiadać spokój prawdziwy.

Jak jednak mają uzasadnić swoją misję ci, którzy –jak Emil Cioran – ograniczyli się do głoszenia zagłady świata i cywilizacji, i dla których „myślenie jest w istocie niszczeniem”? Mówią: nie ma żadnej prawdy, sensu ani zbawienia. Ale ten, który słucha i chce zrozumieć, odpowiada: dotąd tak nie myślałem. Lecz jeśli masz rację, to po co mi o tym mówisz? Nie przynosisz żadnego pocieszenia i odbierasz mi moje, jak to sam nazywasz, pozorne zadowolenie. Chcesz się zemścić, czy też za tym, co mówisz, kryje się coś, czego jeszcze nie ujawniłeś?

Kim jest Emil Cioran? Jak go określić? Mistyk i ateista, buntownik, konserwatysta, święty i grzesznik... Każde z tych pozornie niemożliwych do pogodzenia określeń oparte być może na jego własnych wypowiedziach. „Poza wyjątkami człowiek nie dąży do dobra. A jeśli już czyni dobrze, to robi tak wbrew swojej istocie”. Bóg nigdy nie powiedział: niech się stanie jasność. Nigdy też nie przyglądał się swoim tworom z zadowoleniem i nigdy nie ujrzał, że były dobre. Od samego początku byt został skażony. To nie dobry Bóg, ale złośliwy demiurg jest stwórcą świata. Dobro jest anemiczne i kruche. Nie posiada żadnej siły przyciągania. Dowód? Przyjrzyjmy się choćby skróconym wydaniom Boskiej komedii. Skracana jest zawsze jej trzecia część. Niebo jest nudne. Nie ma w nim żadnej akcji, nikt ze sobą nie walczy, zupełny brak ruchu. Monotonne śpiewanie hymnów pochwalnych, rozciągnięte w nieskończoność, może przerazić. Inaczej piekło. Tam nieustanny bój, pościg i ucieczka.

„Podczas gdy dobro nie może się zamanifestować, zło potrafi zarazem fascynować i przyciągać do siebie”. Przekonanie, że to nie Bóg, ale zły demiurg stworzył świat, wynika z codziennego doświadczenia. Słowo „człowiek” brzmi obrzydliwie. Wystarczy wytężyć uwagę tak, aby wciąż była skierowana na nasze myśli, pragnienia i pożądania. Wtedy łatwo zobaczyć ich najgłębsze pobudki. Nazywać je niskimi to jeszcze za mało. Cali jesteśmy utkani z tkanki żądz. Pycha i zawiść, zazdrość i służalstwo. Nie ma w nas żadnej wolnej od zepsucia cząstki. Nasze serce i umysł są zbrukane. Tak jakby biblijna historia o stworzeniu pierwszych ludzi została w połowie przerwana. Był tylko pierworodny grzech i żadnej obietnicy odkupienia.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że Ciorana da się wpisać w tradycję manicheizmu. W jego ustach nie dziwi potępienie rozmnażania się. Podobny w tym do średniowiecznych katarów, wierzy, że płodzenie oznacza współpracę ze złym demiurgiem. „Wszyscy odziedziczyliśmy niezdolność do pozostania u siebie samych – płodzenie”. Ale dla manichejczyków, jak też dla wszystkich późniejszych pochodzących od nich sekt, Bóg, jakkolwiek nie byłby On słaby, istniał rzeczywiście. Co więcej, w przyszłości miał odnieść zwycięstwo. Bóg Ciorana jest jedynie symbolem, retorycznym chwytem, niższym stopniem w drodze ludzkiej świadomości do wyzwolenia. Tak naprawdę chodzi o zbawienie człowieka, rola Boga jest tylko czysto pomocnicza. „Wcielenie jest najniebezpieczniejszym pochlebstwem, jakie nas spotkało”. Oto podstawowy problem Ciorana. Bóg, demiurg i diabeł to jedynie ludzkie wyobrażenia. Są istotne o tyle tylko, o ile stanowią odniesienie do naszej świadomości. Świat myśli Ciorana nie tworzy sceny, na której dwoma aktorami byliby Bóg i człowiek. Wszechmocny jest niczym kukiełka w ręku człowieka. Bez niego byłby jedynie barwnym, pozbawionym życia kawałkiem tkaniny.

Stąd tak niejednoznaczna krytyka chrześcijaństwa. Z jednej strony zwraca się ona przeciwko jego zhumanizowaniu, przeciwko religii, która pod wpływem przemian we współczesnym świecie coraz bardziej przypominać zaczyna nową formę świeckiej etyki. „Pozbawione swojej agresywności chrześcijaństwo nie może się oprzeć nowym bogom”. Ubanalnione chrześcijaństwo przestało być źródłem zgorszenia i zdumienia Nie przynosi ono człowiekowi ani wewnętrznego rozdarcia, ani dramatu... Już ziewamy na widok krzyża”. Z drugiej strony, jeśli Cioran rozpacza nad obecnym stanem wiary, to nie ze względu na Boga, ale na człowieka. Według niego chrześcijaństwo powstało jako religia oparta na nienawiści. Od kultów starożytnych różniło się jej skalą oraz miejscem zogniskowania. „Nienawiść do samego siebie. Właśnie to przeniesienie przedmiotu nienawiści wyróżnia chrześcijaństwo”. Nie miłość, lecz nienawiść była jego głównym posłaniem. Nienawiść i wzgarda mogą się stać pozytywnymi siłami naszego ducha. Pozwalają na zdobycie rezerwy, na uwolnienie się od władzy zewnętrznego świata. W ten sposób Cioran usiłuje wykorzystać chrześcijańską tradycję.

„Od kiedy przestaliśmy odnosić nasze wewnętrzne życie do Boga, możemy zyskiwać ekstazę, która jest równie wielka i głęboka, jak ekstazy mistyków . W ten sposób możemy przezwyciężyć ten świat, nie szukając ucieczki w żadnym „Poza”. Chrześcijaństwo, choć; ograniczone jedynie do jednej, mistycznej tradycji, może stanowić wygodne narzędzie w walce ze współczesną cywilizacją zachodnią Ale nic ponad to. W tym miejscu widać, dlaczego tak trudno jednoznacznie określić postawę Ciorana. Krytykując zbytnią antropomorfizację i zhumanizowanie oraz coraz silniejszy prąd teologii liberalnej, broni tradycyjnego chrześcijaństwa. Ale wypowiedzi Ciorana nie służą obronie chrześcijaństwa ze względu na jego własne posłanie. Nie służą obronie Boga. Mają przynieść zbawienie człowiekowi. Zbawienie to znaczy oswojenie ze śmiercią.

Filozofia ma być nauką umierania. W niewielu współczesnych dziełach znajdziemy tyle uwagi poświęconej śmierci. Jej nieusuwalny charakter, ta jedyna oczywistość w nieoczywistym świecie, jest przewodnim motywem wszystkich książek rumuńskiego myśliciela. Inne tematy służą jedynie jako wstęp i przerywniki. Co to znaczy, że śmierć jest? Gdy my jesteśmy, jej nie ma. Tak samo na odwrót. Takie rozumowanie wydaje się niepodważalne. Skąd zatem poczucie niepokoju, ten stały ucisk na sercu, który świadczy, że zdobyta odpowiedź jest niepełna? To, co się boi, nie jest ciałem. Włosy, skóra i mięśnie nie czują trwogi. To nie ja. Gdzie jest to miejsce, które boli i wzdraga się przed śmiercią? Śmierć jako sen? Bzdura.

W każdym razie trzeba pokonać nie samą śmierć, ale strach przed nią. Jak to jednak zrobić? Zrezygnować z odpowiedzi? Przystać na życie, jakie jest? Ale to dziwne uczucie niepokoju już się w nas zadomowiło. Podobne w tym uczuciu miłości opisanemu przez Prousta: ono również pojawia się w nas niczym nieznany, nowy lokator. Ktoś spoza nas, kto przyszedł, gdy nas nie było, i pozostał. Od tej pory ta nowa istota jest w nas. I nie ma żadnego sposobu, aby się jej pozbyć. Stała refleksja nad śmiercią zbliża Ciorana do chrześcijaństwa, stanowi jedyny, bardzo chwiejny pomost, który może służyć interpretowaniu jego myśli w duchu religijnym. Przekleństwo śmierci budzi tęsknotę za jej przezwyciężeniem. Tęsknota jest ostatnią iskrą boskości; ale czy zostanie zaspokojona, to pytanie jest w myśli Ciorana otwarte.

Zresztą tęsknota za rajem, za miejscem, gdzie nie będzie już panowała śmierć, jest też jedynym rysem słabości ascety. Inaczej niż w chrześcijaństwie, asceta Ciorana ma zdobyć wyzwolenie sam. Dla chrześcijan do zbawienia niezbędna jest łaska. Co więcej, panowanie nad sobą samym, poskromienie własnych pożądań nie jest samo w sobie czymś dobrym. Może być przecież jedynie maską, pod którą skrywa się szatańska żądza panowania. Dla Ciorana asceza ma przynieść wyzwolenie ostateczne. Każde pożądanie jest złem, bowiem każde zwraca nas ku światu, który jest przecież skażony. „Tam, gdzie kończy się pożądanie, człowiek staje się obywatelem wszystkich światów i żadnego”. Poprzez zwycięstwo nad pragnieniami wiedzie droga do przezwyciężenia śmierci. „Pożądać znaczy nie chcieć umrzeć”. Pożądanie odbiera nam jasność spojrzenia, zakotwicza w bycie. Wydobywając się z niego, możemy patrzeć nicości prosto w twarz. Obezwładnić pragnienia to przyzwyczaić się do myśli, że naprawdę nie istniejemy. By to osiągnąć, cały wysiłek świadomości powinniśmy skupić na przekonywaniu się, że nasze „ja” to coś, co przywykliśmy nazywać istotą, jest tylko złudzeniem. „Głównym naszym celem powinno być przezwyciężenie myśli, że stanowimy jedność. Jesteśmy jedynie zbiorem przypadkowych elementów”.

Takie przekonanie może nam wreszcie przynieść ulgę. Bowiem przyzwyczajenie się do myśli, że jesteśmy jedynie czasową konfiguracją różnych elementów, uwalnia nas od wiary w indywidualny byt, a tym samym wykorzenia z nas obawę śmierci. Paradoksalnie, wyzwolenie od strachu przed śmiercią możemy osiągnąć tylko w jeden sposób: zniszczyć w nas samych ideę bytu. „Pustka umożliwia nam zniszczenie idei bytu. Ona sama nie jest ideą, ale myśl o niej pozwala nam uwolnić się od wszelkiej innej idei”.

Ten sposób rozumowania ma także i inne konsekwencje. Po pierwsze, wysoka wartość zostaje przyznana samobójstwu. „Samobójstwo jest nagłym dopełnieniem i błyskawicznym uwolnieniem: jest zyskaną dzięki gwałtowi nirwaną”. Tu znowu widać, jak daleko odszedł Cioran od chrześcijańskiej tradycji. Samobójstwo było w niej zawsze uznawane za jeden z najcięższych grzechów. Zabić samego siebie – czy istnieje większa samowola i wykroczenie przeciw Stwórcy? Można się zapytać: jeśli samobójstwo jest dobrym rozwiązaniem, to dlaczego jeszcze żyć? Cioran odpowiedziałby, że samobójstwo jest skuteczne tylko wtedy, gdy popełnione zostaje z pełną świadomością, z wiedzą, że jest ostatnim aktem tego żałosnego dramatu, któremu na imię „śmiertelny”.

Znaczenie pustki, przekonanie, że poszczególny człowiek jest jedynie zbiorem elementów, i utożsamienie zbawienia z nicością, ze stanem zupełnego wygaśnięcia wszelkiej duchowej aktywności, świadczy o bliskim związku myśli Ciorana z buddyzmem. Bliski związek nie oznacza, że mamy do czynienia z częstym wśród intelektualistów zwróceniem się o pomoc do filozofii Wschodu. Również pod tym względem rumuński myśliciel zachował samodzielność i trudno go oskarżyć o uleganie łatwym modom. Przede wszystkim jego oczom nigdy nie umknęła ogromna kulturowa przepaść, która oddziela Europę i Azję. Nie można bezkarnie zmieniać skóry, nie istnieje prosta droga dla tych, którzy zdecydowali się na zmianę wiary. Wieków tradycji i historii nie sposób pozbyć się jednym, choćby najradykalniejszym i najszczerszym aktem. „Młody Niemiec poprosił mnie o franka. Zacząłem z nim rozmawiać i dowiedziałem się, że objechał cały świat i że był w Indiach, gdzie zżył się z tamtejszymi żebrakami, do których, jak sobie pochlebiał, należy. Jednak nie należy się bezkarnie do narodu profesorów. Widziałem go, jak prosił o jałmużnę: wyglądał, jakby przeszedł kurs żebraniny”. Filozofia Wschodu, nawet jeśli wydaje się przynosić lekarstwo na główne choroby cywilizacji zachodniej, pozostanie nam obca. Jak pogodzić całą naszą tradycję, w której tak wielką rolę odgrywała jednostka, indywidualny rozum i osobowy Bóg, z myślą Wschodu, gdzie żadne z tych trzech pojęć nie występuje w przyjętym przez nas znaczeniu? Niemniej obcość nie musi oznaczać wrogości, a przepaść – otchłani. „Za każdym razem, gdy napotykam jakąkolwiek myśl buddyjską, odczuwam pragnienie, aby powrócić do tej mądrości, którą przez długi czas usiłowałem zdobyć, i od której, co trudno wytłumaczyć, częściowo się odwróciłem. To właśnie ona zawiera nie tyle samą prawdę, ile rzeczy od niej znacznie ważniejsze... i to dzięki niej zyskuje się stan wolności od wszystkiego, przede wszystkim od złudzeń”.

Na czym polega wyższość buddyzmu i taoizmu w stosunku do chrześcijaństwa, a tym samym – do cywilizacji zachodniej? Otóż mądrość Dalekiego Wschodu nigdy nie przyznała człowiekowi podobnych praw i nie umieściła go tak wysoko w hierarchii bytów jak chrześcijaństwo. Dochodzimy tu ponownie do jednej z najbardziej zawikłanych i niejasnych myśli Ciorana. Z jednej strony występuje on gwałtownie przeciwko wyniesieniu człowieka i uczynieniu z jego szczęścia głównego celu i sensu życia. Dobro ludzkości, postęp, prawa człowieka, szczęście powszechne: oto pojęcia, które opanowały umysły współczesnych intelektualistów. Skąd to powszechne i pomimo straszliwych wojen, niczym niezakłócone przekonanie, że z samej swojej natury człowiek jest dobry? Na czym opiera się liberalna wiara, że człowiekowi należy się szczęście?

Czym na poziomie ogólnospołecznym są hasła postępu i praw człowieka, tym dla artystów i dla ludzi pióra jest przekonanie o wyższości tego, co jednostkowe i indywidualne nad tym, co uniwersalne. Ślady takiego podejścia pochodzą jeszcze z Renesansu. Po raz pierwszy zadaniem i największym pragnieniem pisarzy, malarzy i rzeźbiarzy stało się wtedy zaznaczenie w sztuce własnej, niepowtarzalnej osobowości. Takie podejście stało się jeszcze bardziej powszechne w okresie romantyzmu. Kult geniusza, uwielbienie, jakim otaczano wszelkiego rodzaju niezwykłość, gorączkowa pogoń za demonstrowaniem własnej niepowtarzalności, stały się najważniejszym bodźcem twórczości. „Ja”, to samo „ja”, którego nie mógł znieść Pascal, zapanowało wszechwładnie. W rezultacie kult Boga zastąpiony został wiarą w człowieka. To nie Bóg stworzył świat, właściwym twórcą jest człowiek. On to mocą swego umysłu, dzięki duchowej aktywności, nadawał światu rzeczy i naturze sens i celowość. „Świat zaczyna się i kończy wraz z nami. Nie istnieje nic poza naszą świadomością, ona jest wszystkim i wszystko ginie wraz z nią. Umierając, nie tracimy niczego”. Przeciwko takiej postawie występuje Cioran.

Indie i Chiny mogą tu rzeczywiście posłużyć za wzór. W obu tradycjach kategoria osoby w dosłownym sensie tego słowa nie istnieje. Kontemplacja ładu wszechświata i rządzącego nim prawa, poddanie się odwiecznym koniecznościom i uwolnienie się od nich nie poprzez bunt, ale przez pokorę i afirmację, jest jedynym sposobem osiągnięcia wybawienia. Tymczasem myślenie europejskiego Zachodu od wieków kształtowane było pod wpływem pojęcia absolutu. A przecież: „Idea absolutu jest nie tylko podejrzana, ale też szkodliwa, ponieważ daje nam złudzenie trwałości i obiecuje to, czego nie może dotrzymać. Człowiek, chore zwierzę, stracił już całą z tą ideą związaną nadzieję. Obecnie potrzebuje on wyzwolenia i w zrozumieniu tego faktu buddyzm oraz myślenie Wschodu okazały się wyższe od chrześcijaństwa. Jedynie mistycy potrafili posunąć się w swoich spekulacjach tak daleko, by sięgnąć aż do samej pustki i nicości. Bóg, który jest nicością, to największa zdobycz chrześcijańskiego ducha. W tym też miejscu mogą spotkać się ze sobą tradycje Wschodu i Zachodu. Anachoreci z pustyni Egiptu, Mistrz Eckhart, św. Jan od Krzyża i wielu innych potrafiło zyskać najwyższy dar dany człowiekowi: stan wybawienia, ekstazę, której przedmiotem jest Bóg bez atrybutów. Taka ekstaza stanowi zarazem najwyższą możliwą formę apatii. Bowiem wybawienie to zrozumienie, że „pustka jest nicością bez jej negatywnych określeń, przemienioną nicością. Jest próżnią, w którą można spadać bez uczucia zawrotu głowy”.

Z drugiej strony jednak, i to jest właśnie przyczyną niejasności, zbawienie ma być aktem czysto ludzkim. Cioran nigdy nie jest równie gwałtownym, jak wtedy, gdy wyszydza człowieka. Jest wtedy istnym demonem obrazoburstwa i tylko praktyczna niemoc powstrzymuje go od zniszczenia ludzkiego świata. Gniew, w takt którego maszerują frazy, szał, który odciska się w stłumionej mowie – jak je naprawdę rozumieć? „Od Boga czy od diabła pochodzi wściekłość? Od jednego i od drugiego. Inaczej jak wyjaśnić, że kieruje się przeciw całym galaktykom i nie może się pogodzić z tym, że w jej zasięgu jest tylko ta biedna, żałosna planeta?”

Czy ta ujęta w karby aforyzmów furia nie jest aby tylko aktem gigantycznej pychy? Oto więc prawdziwy paradoks: występować przeciwko człowiekowi, burzyć się i wykpiwać ludzkie wartości, a zarazem siebie samego wywyższać. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy ten, który zarzuca obecnej kulturze europejskiej, że wynosi i czci jedynie to co ludzkie, stwierdza: „Czy można przystać na religię założoną przez innego?”. Dlaczego kult człowieka miałby być śmieszny, skoro nie ma nikogo, kogo rzeczywiście należy uwielbiać? Przecież złoty cielec pojawiał się właśnie wtedy, gdy prawdziwy Pan nieba i ziemi odwracał swą twarz.

Lecz jeśli Jego w ogóle brak, to skąd wymierzone w pozornych bogów przekleństwa? Gniew Jahwe, objawiony ustami proroków, był usprawiedliwiony: dzieła rąk ludzkich nie mogą doznawać chwały, która należy się jedynie Bogu. Jak jednak rozumieć gniew Ciorana? Jest tylko jedno rozwiązanie. Otóż Cioran, który mógłby powiedzieć „ja” należy się wzgarda, dodałby zaraz: o ile nie jest to „ja” radykalne. To znaczy absolutnie samotne i nieprzekraczalne. Nawet Bóg nie potrafi przeniknąć ludzkiej samotności. Nawet Najwyższy nie jest w stanie złamać otaczającego człowieka muru. „Żyć w strachu, że wszystkim się można znużyć, nawet Bogiem... Obsesja tej nudy ogranicza i w niej widzę przyczynę swojej duchowej niedojrzałości”.

Zatem ataki Ciorana i miotane przez niego na współczesną cywilizacją przekleństwa są zwrócone nie tyle przeciw człowiekowi, ile raczej przeciw jego niekonsekwencji, niechęci do wyciągnięcia ostatecznych wniosków z upadku religii. Odkąd Bóg przestał panować w niebiosach i odkąd Opatrzność przestała kierować ludzkim życiem, każdy musi sam wziąć los w swe ręce. A to oznacza przyjąć wyzwanie bezsensownej śmierci i dać jej należyty odpór.

Dzisiejsza europejska kultura nie potrafi sprostać wyzwaniu pustki i nicości. Wyzbyta metafizycznych zainteresowań, zaprzątnięta tym, co jedynie ziemskie, nie posiada żadnego wielkiego celu czy zadania. Docieramy tutaj do bardzo ważnego w całej myśli Ciorana miejsca: do krytyki współczesnej kultury i cywilizacji Zachodu. Przeciwnie niż Nietzsche, Cioran nie potrafi uwierzyć ani w nowy mit o wiecznym powrocie, ani w mającego się narodzić nadczłowieka. I historia widziana jego oczami to nieustanny upadek, ciągle postępująca degeneracja. Różnica między nim a myślicielami konserwatywnymi polega na tym, że u niego brak jakkolwiek rozumianego „złotego wieku”. „Całe życie jest zapisem upadku”. Dlaczego? Z tego samego powodu, dla którego nie można wierzyć w dobrego Boga, który miałby stworzyć świat. „Każda forma postępu jest zepsuciem, jeśli byt stanowi skażony niebyt”. Do sformułowania takiego sądu nie trzeba zakładać istnienia w przeszłości stanu wzorcowego. Wystarczy, że istniał kiedyś stan mniejszego zła. Bowiem początek o tyle przewyższa koniec, że jest mniej wyrafinowany, żywotniejszy, nie tak uładzony, jednym słowem, że jest barbarzyński.

Nie należy brać Ciorana za wielbiciela „powrotu do natury”, który tęskni do życia czerstwego i krzepkiego. Jeśli barbarzyńca przewyższa człowieka cywilizowanego, to tylko dlatego, że ten pierwszy nie jest nigdy sceptykiem. Nie zżerają go wątpliwości i potrafi się zdobyć na czyn. Nawet jeśli jest okrutny, jego okrucieństwo nie ma w sobie nic zwierzęcego. Pewna miara okrucieństwa jest bowiem niezbędna wszędzie tam, gdzie życie nie stanowi najwyższej wartości. Epoka nowożytna, a już szczególnie czasy najnowsze, to okres panowania sceptycyzmu, najgorszej choroby ducha. Rozdzierany wątpliwościami człowiek nie potrafi zrozumieć swego przeznaczenia. Musi poruszać się w czczym czasie i jałowej przestrzeni.

Współczesna cywilizacja zachodnia ukochała nade wszystko życie. Z przyjemności uczyniła najszczytniejszy cel. Wątpliwość przestała być szatańską pokusą, a stała się dietetycznym środkiem, który może zapewnić zdrowie. Bez napięcia, bez walki i boju, nasza egzystencja stała się śmiertelnie nudna. „Cywilizacja istnieje i utwierdza się tylko przez akty prowokacji”. Krytyka Ciorana zwraca się przede wszystkim przeciwko jednej grupie – przeciwko intelektualistom. To oni są najbardziej odpowiedzialni za obecny duchowy stan zachodniej kultury. Współczesny intelektualista to „pokonany ikonoklasta, który został pozbawiony poczucia paradoksu i wyzwania”. To ktoś, kto szuka „ucieczki w bezosobowości i rutynie, kto został poniżony, a przez to stał się gotowy na przyjęcie stereotypu. Zmuszony i rozgoryczony intelektualista porzuca swą jednostkowość i przyłącza się do tłumu. Tak następuje kolektywne wstąpienie w nicość”. Ta nicość nie ma jednak nic wspólnego z metafizycznym czy religijnym odkupieniem. Daleko bardziej godzi się ją nazywać zatraceniem się i odrzuceniem aniżeli wygaśnięciem i mistycznym spotkaniem. Bowiem osiąga się ją nie na drodze duchowego wysiłku medytacji i przezwyciężenia pożądań, lecz wręcz przeciwnie: poprzez danie im nieskrępowanego ujścia. W ten sposób, z przyczyny niezaspokojonego religijnego głodu, nowoczesny intelektualista jest jak nikt inny gotów oddać się na służbę tłumu. Ryk maszerujących mas może zabić okrzyk tęsknoty za Bogiem. Jak pisze Cioran, „pustka jest najtrudniejszą rzeczą na świecie”. Cóż w tym dziwnego, że mało kto potrafi się na nią zgodzić...

Czy to już wszystko? Czy w całej myśli rumuńskiego filozofa nie ma nic, co mogłoby nam przynieść choćby odrobinę pocieszenia? Czy jedynym promieniem stamtąd, spoza naszej własnej istoty, ma być tęsknota, jaka ogarnia nas na myśl o nieodwołalności śmierci? Rzeczywiście, doszukać się nadziei u Ciorana bardzo trudno. Przecież to bezkompromisowość jest w jego oczach największą zaletą. Brak banalnych ucieczek z opuszczonego przez Boga świata. A może niezupełnie opuszczonego? „Słuchając tego oratorium, jak przypuścić, że te błagania i przejmujące żale nie odnoszą się do żadnej rzeczywistości, nie zwracają się do nikogo, i że na zawsze muszą zniknąć w próżni?” Szczeliną otwartą na Boga jest jedynie muzyka. „Wątpliwość wkrada się wszędzie z jednym wyraźnym wyjątkiem: nie ma sceptycznej muzyki”. „Namiętność do muzyki jest sama w sobie wyznaniem”. Gdyby nie ona, świat Ciorana byłby zupełnie zamknięty. Wrażliwość na muzykę jest jedynym gestem przyzwolenia danym innemu Bogu. Najodważniejszym ruchem ludzkiego ducha, który wychodzi na spotkanie niedocieczonej tajemnicy. Ale czy wystarczającym do odkupienia?

*

W takim świecie nie można żyć. Nie do zniesienia jest myśl, że jedyny powód istnienia stanowi wydrwiwanie go. Muzyka? Doprawdy, nieprzekonujący to dowód na obecność ponadludzkiego ładu. A bez niego co ma znaczyć kontemplacja, wyrzeczenie i pokonanie namiętności? Stąd narastające podejrzenie, że buddyzm, taoizm i chrześcijański mistycyzm są jedynie schronieniem zrozpaczonej i rozdartej świadomości.

Pozostajemy z gorzką wiedzą o swoim zupełnym odosobnieniu. O zamieszkiwaniu pustyni stokroć straszliwszej dla duszy niż rozgrzane piaski Afryki dla ciał pustelników.

I na tym koniec? Żadnego morału? Może ten tylko, aby obraz piekła, jaki dane nam było dzięki Cioranowi poznać, stał się przestrogą. Gdyż piekło nie jest niczym innym jak opuszczonym przez wiarę światem.

Paweł Lisicki

Kontrrewolucja 

Eseje i szkice

Przypadek Bartleby’ego

 

Opowiadanie Melville’a Kopista Bartleby, często interpretowane w tradycji metafizycznej lub teologicznej[32], daje się również czytać przez pryzmat patologii. Ta „historia z Wall Street” opisuje nieludzki świat pracy, którego mieszkańcy zdegradowani są do roli animal laborans. Szczegółowo ukazana zostaje mroczna, wroga życiu atmosfera gęsto otoczonej wieżowcami kancelarii. Mniej niż trzy metry od jej okien sterczy „wysoki, poczerniały ze starości i osnuty nigdy nieustępującym cieniem mur”[33]. Przypominająca „cysternę” przestrzeń pracy „pozbawiona jest tego, co pejzażyści nazywają życiem”. Melancholia i przygnębienie, o których tak często mowa jest w opowiadaniu, tworzą jego zasadniczy nastrój. Wszyscy kanceliści adwokata cierpią na zaburzenia nerwicowe. Indyka na przykład ogarnia „jakaś dziwna, rozgorączkowana, nierozważna i rozlatana aktywność”. Nadmiernie ambitnego kancelistę Szczypce dręczy z kolei niestrawność o podłożu psychosomatycznym. Przy pracy zgrzyta on zębami i syczy, złorzecząc. Ze swą nerwową nadaktywnością i pobudliwością obydwaj sytuują się na przeciwnym biegunie w stosunku do milczącego, niewzruszonego Bartleby’ego, który wykazuje symptomy charakterystyczne dla neurastenii. Z tego punktu widzenia jego frazes „wolałbym nie” (I would prefer not to) nie wyraża ani negatywnej możności nierobienia czegoś, ani instynktu hamującego, który byłby istotny dla „duchowości”. Oznacza raczej brak popędów i apatię, która zresztą doprowadzi Bartleby’ego do zguby.

Społeczeństwo opisywane przez Melville’a to wciąż jeszcze społeczeństwo dyscyplinarne. Stąd też całe opowiadanie pełne jest murów i ścian, a więc elementów architektury społeczeństwa dyscyplinarnego. Kopista Bartleby to przecież „historia z Wall Street”, a mur (wall) to jedno z najczęściej używanych w niej słów. W tej historii mur jest „martwy”, na przykład: „Nazajutrz spostrzegłem, że Bartleby tkwi pod oknem zatopiony w rojeniach o martwym murze”. Bartleby pracuje sam za parawanem i spogląda, jakby nieobecny, na martwy ceglany mur. Mur zawsze kojarzony jest ze śmiercią[34]. Dla społeczeństwa dyscyplinarnego charakterystyczny jest między innymi powracający motyw więzienia o grubych murach, zwanego Grobowcem. Tam niszczone jest wszelkie życie. Również Bartleby wyląduje w Grobowcu, gdzie umrze w całkowitej izolacji i samotności. Jako reprezentant społeczeństwa posłusznego nie wykazuje jeszcze symptomów depresji, będącej znakiem szczególnym późnonowoczesnego podmiotu osiągnięć. Świadomość odstawania od reszty, niska samoocena czy lęk przed niepowodzeniem nie należą do repertuaru uczuć Bartleby’ego. Nieznane mu są samooskarżenia czy autoagresja. Nie mierzy się z nakazem „bycia sobą”, który wyróżnia dzisiejsze społeczeństwo osiągnięć. Bartleby nie doświadcza klęski projektu „kształtowania swojego Ja”. Monotonne przepisywanie, jedyna czynność, jaką ma wykonywać, nie zostawia żadnej przestrzeni, w której niezbędna czy choćby możliwa byłaby własna inicjatywa. Bartleby’ego nie czyni chorym nadmiar pozytywności czy możliwości. Nie dźwiga on brzemienia późnonowoczesnego imperatywu, by samemu dawać początek własnemu Ja. Kopiowanie to właśnie czynność, która nie dopuszcza inicjatywy. Żyjący jeszcze w społeczeństwie konwencji i instytucji Bartleby nie zna owego przemęczenia Ja, które prowadzi do depresyjnego znużenia sobą.

Ontoteologiczna interpretacja Kopisty Bartleby’ego dokonana przez Agambena, który abstrahuje od wszelkich aspektów patologicznych, sypie się już na poziomie narracji, nie bierze bowiem pod uwagę pewnej zmiany strukturalnej w psychice, zmiany charakterystycznej dla współczesności. Agamben w kontrowersyjny sposób wynosi Bartleby’ego do rangi metafizycznej figury czystej możności: „Do tejże właśnie konstelacji filozoficznej przynależy kopista Bartleby. Jako skryba, który zaniechał pisania, jest on skrajną postacią nicości, z której wyłania się wszelkie stworzenie, a równocześnie najbardziej nieprzejednanym orędownikiem owego nic jako czystej, absolutnej możności. Kopista przeistacza się w tablicę do pisania, nie jest już odtąd niczym więcej jak własną białą kartą”[35]. Bartleby ucieleśnia tym samym „umysł” oraz „bycie czystej możności” wyrażone przez pustą tablicę do pisania, na której nic jeszcze nie odcisnęło swego śladu[36].

Bartleby to figura bez odniesienia do samego siebie ani do czegokolwiek innego. Nie ma swego świata, jest nieobecny i apatyczny. Jeśli miałby być „białą kartą”, to jedynie dlatego, że jest wypłukany z wszelkich związków ze światem i sensem. Już jego zmęczone i mętne oczy zaprzeczają czystej boskiej możności, którą miałby rzekomo ucieleśniać. Mało przekonujące jest również stwierdzenie Agambena, jakoby Bartleby ze swą uporczywą odmową pisania trwał w możności pisania, jakoby jego radykalna rezygnacja z chcenia objawiała jego potentia absoluta. Sprzeciw Bartleby’ego miałby zatem charakter zwiastujący, kerygmatyczny, on sam miałby ucieleśniać „byt ogołocony z wszelkich orzeczników”. Agamben czyni go anielskim posłańcem, aniołem zwiastowania, które jednak „niczego nie orzeka”[37]. Nie widzi jednak, że Bartleby odrzuca każde „posłannictwo” (errand). Uparcie odmawia na przykład pójścia na pocztę: „– Bartleby – zacząłem – Imbirka nie ma, niech pan łaskawie pójdzie na pocztę […]. – Wolałbym nie”. Opowiadanie kończy się, jak wiadomo, dziwnym dopowiedzeniem, że Bartleby był przez jakiś czas zatrudniony jako pracownik Biura Martwych – czyli niedających się doręczyć – Listów: „Martwe listy – to przecież brzmi jak martwy człowiek! Wyobraźcie sobie człowieka wydanego – z powodu natury i nieszczęsnego zrządzenia losu – na pastwę braku nadziei. Jakież zajęcie podkreślałoby tę jego kondycję bardziej niż ciągłe obcowanie z martwymi listami i sortowaniem ich, aby posłać je w ogień?”. Przepełniony zwątpieniem narrator wykrzykuje: „Listy te, wysłane w sprawach życia, mkną w objęcia śmierci”. Życie Bartleby’ego to negatywne bycie ku śmierci. Ontoteologiczna interpretacja Agambena przeczy jednak tej negatywności, czyniąc z Bartleby’ego zwiastuna drugiego Stworzenia, „od-tworzenia”, które na powrót ma znosić granice między tym, co było, i tym, czego nie było, między byciem i nicością.

Melville pozwala wprawdzie wykiełkować w Grobowcu malutkiemu ziarnku życia, ale w obliczu niezmierzonej beznadziei i wszechobecnej śmierci ten skrawek darni (imprisoned turf) jeszcze bardziej uwydatnia negatywność królestwa śmierci. Słowa pocieszenia, które adwokat kieruje do uwięzionego Bartleby’ego, zdają się żałośnie bezradne: „Z tego, że tu jesteś, nie wynika jeszcze, że zasługujesz na potępienie. A poza tym nie jest tu tak strasznie smutno, jak można by sądzić. Spójrz na niebo i na trawę”, na co Bartleby odpowiada niewzruszony: „Wiem, gdzie jestem”. Agamben interpretuje zarówno niebo, jak i trawę jako znaki mesjaniczne. Lecz ten mały skrawek darni będący jedynym znakiem życia pośród królestwa śmierci wzmaga tylko beznadziejną pustkę. „Listy te, wysłane w sprawach życia, mkną w objęcia śmierci” – to chyba główne przesłanie opowieści. Wszelkie wysiłki na rzecz życia prowadzą do śmierci.

Zupełnie pozbawiony złudzeń jest za to Kafkowski Głodomór. Jego śmierć, pozornie niezauważona przez nikogo, jest ułatwieniem dla wszystkich, przynosi „wyraźną ulgę nawet najbardziej tępej głowie”. Ta śmierć szykuje też miejsce dla młodej pantery, która ucieleśnia bezpretensjonalną radość życia: „Strażnicy przynosili jej bez namysłu pokarm, który jej smakował; nie odczuwała nawet, zdaje się, braku wolności; to szlachetne, naprężone do ostateczności ciało, wyposażone we wszystko, co potrzeba, zdawało się obnosić z sobą nawet wolność; tkwiła ona chyba gdzieś w kłach; z paszczy biła mu tak mocnym żarem radość życia, że widzowie z trudem znosili jego widok. Ale przemagali się, oblegali jego klatkę i nie chcieli się ruszyć z miejsca”[38]. Jedynie negatywność przeczenia daje Głodomorowi poczucie wolności, która jest równie pozorna, jak wolność skrywana „w kłach” pantery. Do Bartleby’ego przyłącza się pan Kotlet, który sam wygląda jak góra mięsa. Wylewnie zachwala lokal i próbuje zachęcić Bartleby’ego do jedzenia: „Mam nadzieję, że się tu panu spodoba, miejsca dużo, pomieszczenia chłodne. I że zostanie pan u nas przez jakiś czas, a ja postaram się, by był to pobyt przyjemny. Czy zaszczyci pan moją małżonkę i mnie swoją obecnością na obiedzie w prywatnym apartamencie pani Kotlet?”. Niemal ironicznie brzmi odpowiedź adwokata na pytanie zdziwionego pana Kotleta po śmierci Bartleby’ego: „Ha, on śpi, prawda? – Razem z królami i doradcami – wymamrotałem”. Opowiadanie nie otwiera się na mesjańską nadzieję. Wraz ze śmiercią Bartleby’ego upada właśnie ta „ostatnia kolumna zrujnowanej świątyni”. Bohater ginie jak „rozbitek na środku Atlantyku”. Jego frazes „wolałbym nie” wymyka się wszelkim chrystologiczno-mesjanicznym interpretacjom. Ta „historia z Wall Street” nie jest historią „od-tworzenia” [Ent-Schöpfung], lecz wyczerpania [Erschöpfung]. Okrzyk, który wieńczy opowiadanie: „O, Bartleby! O, ludzkości!” jest zarazem skargą i oskarżeniem.

[32] Deleuze pisze np.: „Nawet w katatonicznym czy anorektycznym stanie Bartleby nie jest pacjentem, lecz lekarzem chorej Ameryki, Uzdrowicielem, nowym Chrystusem albo naszym bratem”. Gilles Deleuze, Bartleby albo formuła, tłum. G. Jankowicz, [w:] Herman Melville, Kopista Bartleby. Historia z Wall Street, tłum. A. Szostkiewicz, Warszawa 2009, s. 104.

[33] Cytaty w tym rozdziale pochodzą z wymienionego powyżej wydania Kopisty Bartleby’ego.

[34] Niemieckie ekwiwalenty „ściana przeciwpożarowa” (Brandmauer) albo „ślepy mur ceglany” (blinde Ziegelmauer) nie wyrażają aspektu śmierci.

[35] Giorgio Agamben, Bartleby, czyli o przypadkowości, tłum. S. Królak, [w:] Herman Melville, Kopista Bartleby, s. 125.

[36] Tamże, s. 111.

[37] Tamże, s. 131.

[38] Franz Kafka, Głodomór, tłum. R. Karst, [w:] tegoż, Opowieści i przypowieści, s. 505.


Byung-Chul Han

Społeczeństwo zmeczenia i inne eseje