„Où sont les enfants?”[2]
Mała sonda wśród ludzi znających dobrze Południowo-Wschodnią Azję. W jednym punkcie panuje całkowita zgodność: Phnom-Penh to bezsprzecznie najpiękniejsze miasto w tym rejonie świata. Na jego kształcie zaważyła przeprowadzona w latach sześćdziesiątych modernizacja, która prowincjonalną ongiś aglomerację przekształciła w godną XX wieku metropolię, zachowując przy tym charakter miasta-ogrodu. Szerokie, funkcjonalne aleje, z dużym smakiem zakomponowane perspektywy, cudowna, nowoczesna, ale i zarazem nawiązująca do tradycji tego regionu architektura budynków, a wszystko to w przebogatej gamie kolorów bujnej tropikalnej roślinności.
Jak wygląda to miasto teraz, w lutym anno domini 1979? Phnom-Penh nie zostało zniszczone. Ale ze stolicą Kampuczy stało się coś gorszego. Phnom-Penh - umarło.
Spróbujcie wyobrazić sobie wędrówkę ulicami półtoramilionowego miasta, w trakcie której nie spotkacie ani jednego człowieka, ani jednej żywej istoty. Spróbujcie wsłuchać się w miasto, w którym jedynym dźwiękiem, jaki dochodzi do uszu, jest odgłos waszych własnych kroków. Spróbujcie wczuć się w atmosferę miasta, w którym możecie wejść do każdego mijanego domu, wspiąć się schodami na obojętnie które piętro, spenetrować dowolnie wybrane mieszkanie.
Wejdźmy. Narożna trzypiętrowa kamienica z marmurową klatką schodową. Wszystkie drzwi, prowadzące do mieszkań, są otwarte. Na pierwszym piętrze kilkupokojowy apartament. Posadzka holu błyszczy tak, jakby ją ktoś przed chwilą wypastował. Wejście do najbliższego pokoju zasłania stora z nanizanych na nitki, kolorowych kawałeczków bambusa. Pokój jest duży. Na środku masywny, niski stół z tekowego drzewa i pięć bogato (ręcznie) rzeźbionych krzeseł. Dwa z nich leżą przewrócone nieco dalej, prawie pod ścianą. W oczy rzuca się jednak przede wszystkim zastawa. Porcelanowe półmiski i ażurowe czarki z porozrzucanymi wokół nich kościanymi pałeczkami do ryżu. Zachowały się też ślady pożywienia - jakaś wysuszona na wiór zielenina, kostki chyba po kurze, trochę ryżu. Pięć osób jadło tu swój ostatni posiłek - cztery lata temu. Pięć osób siedziało przy tym stole, kiedy rozegrała się tragedia.
W następnym pomieszczeniu szeroki, podwójny stelaż pryczy, przykryty kolorową matą. Pod ścianą szafa, pełna ubrań, kapeluszy, butów. Części męskiej i damskiej garderoby walają się po podłodze. Bałagan. Otwarta, zapełniona do połowy, z wrzuconymi w wyraźnym pośpiechu, byle jak przeróżnymi rzeczami walizka. Na wierzchu czarne, tekturowe pudełko. Wewnątrz kilkadziesiąt fotografii dokumentujących poszczególne etapy rodzinnego życia gospodarzy mieszkania.
Historia jednej rodziny. Chłopak i dziewczyna przytuleni do siebie pod jakimś drzewem. To najprawdopodobniej jeszcze czasy narzeczeńskie. Na jednej z następnych sytuacja już inna: kobieta trzyma na ręku niemowlę, a mężczyzna obejmuje ją ramieniem. Pierwszy potomek. Dalej już dwoje dzieci. Na kolejnej fotografii trójka. Można już odróżnić płeć. Dwie dziewczynki i najmłodszy chłopak. Znam więc już twarze ludzi, którzy musieli opuścić swój dom tak szybko, że nie zdążyli wziąć ze sobą najcenniejszych nawet pamiątek rodzinnych.
Następny pokój należał do dzieci. Świadczą o tym porozrzucane zabawki i części kolorowej dziecięcej garderoby. W stercie leżących w nieładzie rzeczy zwraca uwagę niewielki czarny przedmiot. Notes. A ściślej mówiąc, reklamowy kalendarz z roku 1975 firmy produkującej coca-colę.
Kalendarz jest gruby. Na zapiski każdego dnia przeznaczono w nim jedną stronę. Zapisała go niewprawna dziecięca ręka. Na kartce oznaczonej datą 1 stycznia figuruje napis: Exercice 1.
A potem tekst: „Jacques a une chambre. Michel a une voiture. La boucher a une camion”.
Ostatnie zdanie przekreślone zielonym długopisem i napisane prawidłowo inną ręką, już wyrobionym pismem: „Le boucher a un camion”.
Na następnych stronach kolejne ćwiczenia, wprowadzające stopniowo w złożone problemy gramatyki języka francuskiego. Każdego dnia jedno. Widać, że dziecko prowadzone było twardą ręką i w nauce nie pozwalano mu na najmniejszą nawet przerwę.
Ostatnie ćwiczenie zanotowano pod datą 15 kwietnia:
„Où est Paul? Je ne sais pas où il est. Où est Françoise? Où sont les enfants?”
Potem już tylko podkreślona czerwonym długopisem data 17 kwietnia.
Tak kończy się ta krótka historia edukacji jednego z małych mieszkańców tego domu. Ostatnie zanotowane zdanie, przez cztery lata, kiedy to kalendarzyk leżał przez nikogo nie ruszany, nabrało tragicznej aktualności: „Où sont les enfants?”
Przez całą noc z 16 na 17 kwietnia wojska Czerwonych Khmerów wchodziły do stolicy. Z biegiem godzin malała euforia mieszkańców, rosło zaniepokojenie. Coraz częściej dochodziło do incydentów. Ale dopiero wieść o wydarzeniu pod pocztą, która lotem błyskawicy obiegła miasto, wstrząsnęła wszystkimi bez wyjątku mieszkańcami Phnom-Penh.
Właśnie kolejny oddział przechodził ulicą. Kilkunastu żołnierzy z nasadzonymi na karabiny bagnetami. Prowadził go dowódca z rewolwerem w ręku. Szli środkiem jezdni, nie zwracając uwagi na witające ich tłumy. Wtedy to właśnie z chodnika wyrwała się młoda dziewczyna z bukietem kwiatów i podbiegła do dowódcy, chcąc mu je ofiarować. Jeden z żołnierzy wyskoczył do przodu i pchnął bagnetem dziewczynę w brzuch. Upadła na jezdnię. Dowódca zatrzymał się, odbezpieczył pistolet i strzelił jej w głowę. Tłum zamarł. Żołnierze zarepetowali karabiny i skierowali je w stronę ludzi. Nikt się nie poruszył. Oddział odszedł pozostawiając na bruku nieruchome ciało dziewczyny, która kwiatami chciała powitać zwycięzców.
- Wyzwoliciele zrzucili maskę - opowiada jeden z naocznych obserwatorów tego wydarzenia. - Zrozumiałem, że przyszli nie rewolucjoniści, którzy chcą przeprowadzić głębokie reformy, ale pełni uczucia zemsty i pogardy awanturnicy, których jedynym celem jest ustanowienie skrajnie totalitarnego reżimu. Ale mimo tego, co stało się już w pierwszych godzinach po zajęciu Phnom-Penh, nie wszyscy mieszkańcy miast uświadomili sobie, że to właśnie na ich organizmie ma się dokonać wiwisekcja, bez chloroformu i świadków mogących dać świadectwo prawdzie.
Nie zrozumieli nie tylko oni. Nie rozumiał cały świat, i to nie tylko - co jeszcze byłoby do wytłumaczenia - w roku 1975, ale jeszcze dużo, dużo później.
W kwietniu 1978 roku odbyło się w Oslo seminarium na temat sytuacji w Kampuczy, w którym wzięło udział kilku uchodźców z tego kraju. Wśród nich był także doktor Oum Nal, naczelny lekarz miejskiego szpitala Phnom-Penh. Oto jego relacja, spisana z protokołu seminarium:
Na drugi dzień po wkroczeniu Czerwonych Khmerów tak jak zawsze o ósmej rano rozpocząłem obchód szpitalnych sal. Właśnie konsultowałem na oddziale internistycznym jeden z cięższych przypadków, kiedy sanitariusz zawiadomił mnie, że w kancelarii czekają żołnierze, którzy pilnie muszą ze mną porozmawiać. Przechodząc przez podwórze zobaczyłem kilkuosobowe grupy żołnierzy zajmujących pozycję przy wejściach do pawilonów. W gabinecie czekało na mnie dwóch młodych ludzi, mówiących wyraźnym akcentem mieszkańców z gór.
- Towarzyszu doktorze, musicie natychmiast opuścić szpital - oznajmił jeden z nich.
- Jak to, a chorzy? - próbowałem oponować.
- Chorzy pójdą z wami.
- Co to znaczy pójdą?
- Po prostu pójdą.
- Ale są tu ludzie, którzy nie mogą się ruszać?
- Jak nie chcecie ich zostawić, to wynieście.
- Kiedy to ma nastąpić?
- Natychmiast.
Wyszedłem na dziedziniec. Wokół mnie zaczęli się gromadzić lekarze, których żołnierze wypędzili ze szpitalnych budynków. Byliśmy zaskoczeni. Bez odpowiednich środków i starannego przygotowania akcji ewakuacja szpitala była niemożliwością. Z drugiej strony nie mogliśmy pójść sami i opuścić chorych. Nie mogliśmy złamać naszej przysięgi lekarskiej.
Tego samego zdania był personel pielęgniarski, również wypędzony przez żołnierzy na podwórko. Wspólnie postanowiliśmy odmówić wykonania rozkazu bez względu na to, co potem z nami się stanie. Dosłownie osłupieliśmy, gdy zobaczyliśmy, że żołnierze przystępują do wyrzucania chorych na zewnątrz budynków. Nie było wyjścia. Jeśli chorzy mieli opuścić szpital, musieliśmy pójść z nimi.
Próbowałem jeszcze ostatni raz interweniować. Odszukałem tych dwóch, których już znałem, i zażądałem rozmowy z kimś odpowiedzialnym za podjęcie decyzji ewakuacji szpitala.
- To my jesteśmy odpowiedzialni - roześmiał mi się prosto w nos jeden z nich.
Wziąłem na siebie zorganizowanie grup ewakuacyjnych. Lżej chorzy musieli pomóc chorym obłożnie. Lekarzy i pielęgniarski personel podzieliłem tak, aby każda grupa chorych miała przynajmniej minimalną opiekę medyczną. Spostrzegłem, że każdą opuszczającą szpital grupę otaczał oddział Czerwonych Khmerów z karabinami w rękach.
Zbliżał się wieczór, kiedy wychodziłem ze szpitala z ostatnią już partią najciężej chorych. My również trzymaliśmy eskortę. Po opuszczeniu miasta wkrótce dogoniliśmy tych, których niesiono na łóżkach i noszach. Niektórzy z nich podłączeni byli do kroplówek. Żołnierze kazali nam przyspieszyć, nie pozwolili się zatrzymać.
Jeszcze przez kilka dni spotykałem ślady przemarszu tą drogą chorych z naszego szpitala. Tylko jednemu z moich byłych pacjentów udało mi się udzielić pomocy. Leżał porzucony pod drzewem. W otwartej ranie na plecach roiły mu się robaki. Potem na poboczu drogi widziałem już tylko puste łóżka i nosze.
Relację doktora Oum Nala przedrukowało kilka pism. Nie zrobiła ona jednak większego wrażenia. Znaleźli się sceptycy, którzy podważali wiarygodność tej opowieści. Redakcje pism, które ją publikowały, również nie robiły tego z pełnym przekonaniem, odcinając się od niej sceptycznymi notami, uwypuklając w nich fakt, że jest to relacja człowieka, który ze względów politycznych uciekł ze swego kraju. Nikt wtenczas nie znał jeszcze dyrektywy Pol Pota, która głosiła, że narodowi kampuczańskiemu medycyna jest niepotrzebna, a najlepszym lekarzem jest natura. (...)
Do głównego pawilonu wchodzi się po schodach, które zdążyły już tu i ówdzie porosnąć trawą. Zaraz na lewo znajduje się sala rentgenowska. Wyrwane ze ściany kable doprowadzające prąd do aparatury, jakby nie dość tego, były pocięte jeszcze skrupulatnie na kilkucentymetrowe kawałki.
To zjawisko w całej Kampuczy powszechne. We wszystkich domach, do których zaglądałem po drodze, kontakty powyrywane były ze ściany, a kable od lodówek, odkurzaczy czy lamp pocięte nożem na malutkie kawałki. Zanotowałem w notesie: „czyżby nienawiść do elektryczności?” I tu przypomina się egzamin wstępny Pol Pota do szkoły elektrycznej w Paryżu trzykrotnie nie zdany. Zemsta szaleńca? Chyba nie.
Zbyt łatwe skojarzenie, aby było prawdziwe. Mam jeszcze zbyt mało danych, aby ułożyć w logiczną całość te wszystkie fragmenty, które zdążyłem już odnotować.
Bo jak wytłumaczyć na przykład to, co stało się z aparaturą rentgenowską? Ile trudu zadała sobie jakaś ręka, by centymetr po centymetrze roztłuc ją na drobne kawałki młotkiem. Po co?
Błądzę po pustych salach. Zdewastowane żelazne łóżka bez materacy. To wszystko, co zostało z dobrze ongiś wyposażonego szpitala. Tylko w jednym pawilonie są chorzy, a ściślej mówiąc ranni żołnierze Frontu. Tu naprędce zorganizowano prowizoryczny lazaret.
Ciągle przynoszą nowych. Jakiś postrzał w tył pleców, jakaś rana, której przyczyną była mina-pułapka, jakich tysiące wala się po ulicach i domach Phnom-Penh. Ludzie w białych fartuchach kładą rannych po prostu na ziemi. Brakuje wszystkiego: narzędzi, leków, bandaży.- Z tymi ostatnimi jeszcze najłatwiej. Tu na miejscu, na podwórku w ustawionych na ogniskach kociołkach pierze się i sterylizuje zebrane w okolicznych domach różne kawałki materiału. Jak jednak leczyć? Jak przeprowadzić operację? Krzątający się wśród rannych lekarz bezradnie rozkłada ręce. Robi tylko to, co najpilniejsze. Nie ma czasu na żadną rozmowę. Jest sam. W całej Kampuczy czteroletni okres rządów Pol Pota przeżyło jedynie siedmiu lekarzy i kilka osób pomocniczego personelu medycznego. Przeżyli, bo udało im się zataić, kim byli. (...)
Do Phnom-Penh wrócił tego właśnie dnia, w którym spotkaliśmy się. Ale to jest już zupełnie inna opowieść. Na razie ważne było dla mnie to, że zgodził się być przewodnikiem po mieście.
Zanim jednak ruszyliśmy na tę wędrówkę, nauczył mnie dwunastu przykazań:
· będziesz miłować lud robotniczo-chłopski;
· zawsze służyć będziesz ludowi, całym swoim sercem i rozumem;
· nigdy nie wystąpisz przeciwko ludowi;
· lud będziesz błagał o przebaczenie, jeśli go skrzywdzisz;
· zawsze przestrzegać będziesz praw ludu w myśli i mowie, we śnie i na jawie, w stanach radości i smutku;
· nie skrzywdzisz ani kobiety, ani mężczyzny;
· będziesz odżywiał się jedynie tym, co godne jest rewolucjonisty;
· nie będziesz się oddawał hazardowi;
· nie wyciągniesz ręki po dobra kolektywne i państwowe;
· będziesz pokorny wobec ludu, ale wobec imperialistów amerykańskich i ich lokai zachowasz w sercu na zawsze ogień nienawiści;
· będziesz kochał pracę dla dobra ludu;
· jeśli władza czegoś od ciebie zażąda, spełnisz to natychmiast, choćby wymagało to najwyższej nawet ofiary.
Te dwanaście przykazań zna w tym kraju na pamięć każdy. Przez blisko cztery lata, codziennie, jak Kampucza długa i szeroka, recytowano je wspólnie na głos, rano i wieczorem. Od tego rytuału nie było wyjątku. Najważniejsze było przykazanie ostatnie, dwunaste. Ono to właśnie tłumaczy wszystko, co się w tym kraju stało.
Ruszamy na zwiedzanie miasta. Nie udało mi się wcześniej zapoznać z jego planem, z układem głównych ulic i szlaków komunikacyjnych. Nigdzie nie mogłem znaleźć mapy Phnom-Penh.
Dla kogoś, kto znalazł się tu po raz pierwszy, samotne poruszanie się po stolicy Kampuczy jest szalenie trudne. W plątaninie ulic i uliczek, z których w dodatku pozrywano względnie zamalowano wszystkie tabliczki z nazwami, niełatwo się zorientować. Nie można też za bardzo liczyć na charakterystyczne punkty odniesienia. Wieżyczki niezliczonych pagód, choć świetnie widoczne w perspektywach szerokich alei, są do siebie podobne jak dwie krople wody.
Dotychczas stosowałem metodę szkicowania trasy przemarszu. Odkąd mam jednak przewodnika, sprawa stała się prosta. Soron spędził w Phnom-Penh prawie całe swoje dotychczasowe życie. Dla niego to miasto nie ma żadnych tajemnic.
Chodzimy ulicami dzielnicy handlowej. Metalowe żaluzje wystaw sklepowych są pozaciągane. Kupcy spuścili je, jak co dzień wieczorem, na kilka godzin przed wejściem do miasta Czerwonych Khmerów. Rano już ich nie podnieśli. Drzwi do sklepów są jednak pootwierane. Można wejść i zobaczyć leżące na półkach towary. Jest jednak pewne ryzyko. To właśnie głównie w sklepach wycofujący się Czerwoni Khmerzy pozastawiali skomplikowane, miny-pułapki. Przesunięcie niewinnie leżącego przedmiotu czy nawet nieostrożne przypadkowe trącenie może spowodować wybuch.
Soron, mimo iż nie określiliśmy żadnego konkretnego celu naszej wędrówki, prowadzi w ściśle określonym kierunku. W miarę jak zbliżamy się do wybranego przezeń, a nie znanego mi miejsca, widać, jak rośnie w nim napięcie. Idzie coraz szybciej. Nagle zatrzymuje się na skrzyżowaniu dwóch przecinających się alei. W perspektywie tej biegnącej na prawo, kilkadziesiąt metrów od nas, od pomalowanych na biało domów odcina się wyraźnie czerwonym kolorem masywny budynek, otoczony parkanem z żelaznej kraty. Z daleka już widać umieszczony na frontonie napis: Banque Nationale du Cambodge.
Mogłem się tego domyśleć. On tutaj musiał przyjść.
Ulica prowadząca do banku zasłana jest banknotami. Setki, tysiące kolorowych świstków papieru wala się po bruku. Soron schyla się, podnosi kilka banknotów. Systematycznie układa je wedle nominalnej wartości. Palce doświadczonego bankowca nie zatraciły nabytej przez lata wprawy.
- Popatrz - wyciąga dłoń z garstką banknotów - to kiedyś była moja miesięczna pensja.
Nie wiem, czy to dużo, czy mało, tym bardziej że w piśmie khmerskim cyfry także nie są podobne do tych, którymi posługujemy się w Europie.
Podchodzimy do budynku. Nie zniszczony jest tylko fronton. W pozostałej części wszystko, co było powyżej parteru, znajduje się w ruinie. Bank wysadzono w powietrze.
Wchodzimy do środka. Tutaj walają się już nie pojedyncze banknoty, ale całe skrzynie z opakowanymi w plastik pieniędzmi. Zapas, którym bank zastępuje banknoty zużyte. W następnej sali sterta książeczek czekowych.
- Tego już nie widziałem - Soron zniża głos do szeptu, tak jak gdyby mówił do siebie. - Opowiadali mi tylko…
- Czego nie widziałeś?
- Jak wysadzili bank.
- Kiedy to się stało?
- Już pierwszego dnia po zajęciu miasta. Dokładnie 17 kwietnia o godzinie 14.40.
Krążąc pustymi ulicami Phnom-Penh przez cały czas nie mogłem się pozbyć wrażenia, że dane mi jest oglądać dzieło szaleńca powodowanego irracjonalnymi impulsami chorego umysłu. Tu w banku miałem otrzymać lekcję ekonomii porządkującej wyrywkowe fragmenty dotychczasowej mozaiki wrażeń, powodującej, że to, co wydawało się jednym wielkim bezsensem, zaczęło układać się w logiczną całość wyspekulowanego systemu.
Poza przypadkowym zresztą zniszczeniem jednej z pagód bank był jedynym urzędowym budynkiem w Phnom-Penh wysadzonym z premedytacją w powietrze przez wojska Czerwonych Khmerów. I nieprzypadkowo zrobili to już pierwszego dnia. Bank był bowiem najwyraźniejszym symbolem tego, co ówcześni władcy Kampuczy nazywali „przeżytkiem kapitalizmu” i czemu wydali walkę na śmierć i życie. I nieprzypadkowo też pierwszym dekretem wydanym przez ekipę Pol Pota było zarządzenie w sprawie pieniądza. „Pieniądze unieważnia się raz na zawsze” - obwieścił spiker radia Phnom-Penh.
Dalej szły zarządzenia wykonawcze tej ideologicznej dyrektywy. A więc nie wolno przyjmować, dawać ani gromadzić żadnych pieniędzy, obojętnie czy kampuczańskich, czy też obcych, papierowych czy metalowych. Obce waluty mają zostać natychmiast oddane w najbliższym posterunku wojskowym. Tak samo wszelkie przedmioty wartościowe: złoto, biżuteria, kamienie szlachetne. No i restrykcja. Zapowiedź, że każdy, przy kim znalezione zostaną pieniądze czy precjoza, podlega karze śmierci. Wyrok ma zostać wykonany na miejscu i natychmiast.
Reżimowi Pol Pota na pewno nie można odmówić konsekwencji w działaniu. Tak było i w dziedzinie ekonomiki. Przez cztery lata w Kampuczy nie było żadnych pieniędzy. Tym jednym pociągnięciem zlikwidowany został nie tylko handel - inna rzecz, że później nie było już ani co kupić, ani sprzedać - ale także zadany został skuteczny cios wszelkiej własności prywatnej.
„Zostanie stworzone społeczeństwo, w którym nie będzie bogatych ani biednych, eksploatujących i eksploatowanych…” „Z wyjątkiem przedmiotów osobistego użytku, wszystko należy do państwa”.
Są to fragmenty ogłoszonej później przez Czerwonych Khmerów konstytucji, na której opierać się miała organizacja ich państwa. I mimo że wydawać by się to mogło niemożliwe, w ciągu jednego dnia zostało stworzone społeczeństwo, w którym nie było bogatych i w którym wszystko należało do państwa. Nie został zrealizowany tylko drugi człon tego założenia. W ciągu jednego dnia Kampucza przekształcona została bowiem w kraj nędzarzy, bezlitośnie eksploatowanych przez garstkę władców.
U podstaw ekonomicznej doktryny Pol Pota legła maoistowska koncepcja samowystarczalności kraju. „Polegać na własnych siłach” - głosił Mao Tse-tung. Phnom-Penh jest konkretnym przykładem zrealizowania tego hasła.
Kilkaset metrów od banku znajduje się spora fabryka coca-coli. Zbudowana w ostatnim roku rządów Lon Nola, wyróżnia się spośród otaczających ją budynków obcym temu miastu, mocno zamerykanizowanym rozwiązaniem architektonicznym. Na dziedzińcu fabryki setki czerwonych, plastikowych skrzynek z charakterystycznymi butelkami. Wszystko porządnie poukładane, tak jakby lada chwila miał je ktoś napełnić brunatnym płynem. W hali produkcyjnej kliniczna czystość. Lśniące nowe maszyny w zorganizowanych ciągach produkcyjnych wyglądają tak, jakby robotnicy odeszli stąd zaledwie przed paroma godzinami. Odnosi się wrażenie, że wystarczyłoby nacisnąć guzik, a wszystko to zacznie się kręcić. Tak. Chodzi tylko o ten guzik. Tu także, jak w całym Phnom-Penh i w całej Kampuczy, znany nam już obrazek. Pocięte kable doprowadzające prąd elektryczny, rozbita granatami podstacja zasilania.
Teraz ta zdawałoby się irracjonalna nienawiść Czerwonych Khmerów do elektryczności znajduje logiczne wyjaśnienie. To przecież nic innego, jak prosta pochodna patologicznej formy doktryny samowystarczalności. Żeby wytwarzać prąd, trzeba mieć węgiel albo ropę naftową. A tych surowców w Kampuczy nie ma, a więc trzeba by było sprowadzić je z zagranicy. „Każda forma importu jest równoznaczna z uzależnieniem się od obcego kraju” - głosiła doktryna Pol Pota. W efekcie jej zastosowania wszystko to, do czego potrzebna była energia elektryczna, zostało skazane na zagładę.
Chodząc ulicami Phnom-Penh, zaglądając do opuszczonych domów, mieszkań, fabryk i sklepów w podświadomości ciągle miałem wrażenie, że czegoś mi w tym mieście brakuje. Czegoś, co wszędzie indziej spotyka się dosłownie na każdym kroku, a tutaj tego brak. Tylko czego? Zorientowałem się dopiero wówczas, kiedy przechodziliśmy obok całkowicie pustego sklepu z charakterystycznym układem półek we wnętrzu.
- Soron, a książki? Co się stało z książkami?
Wśród masy porozrzucanego po ulicach sprzętu domowego, w mieszkaniach, które właściciele musieli opuścić w ciągu kilku zaledwie godzin, nigdzie ani śladu książki.
Tego też dopilnowali. „Książki zatruwają duszę”, to było uzasadnienie. „Książki trzeba spalić”, to był rozkaz. „Kto książek nie zniszczy, zostanie skazany na karę śmierci”, to była egzekutywa.
Przez kilka dni i nocy na wszystkich ulicach Phnom-Penh płonęły stosy. Książki palą się trudno. Ogień niszczy je z oporami, niechętnie. Dzieło totalnego zniszczenia ludzkiej myśli powierzone zostało specjalnie do tego celu wybranym żołnierzom. Analfabetom odpornym na niebezpieczeństwa drukowanego słowa. Oni to oblewali stosy benzyną, podsycali gasnące płomienie.
Z zewnątrz budynek biblioteki narodowej prezentuje się okazale. Była to kiedyś jedna z najbogatszych placówek w tym regionie świata. To tutaj ze wszystkich stron zjeżdżali się ci, których interesował buddyzm, aby studiować święte księgi. Bez znajomości zgromadzonej tu właśnie literatury nie można było nawet marzyć o zostaniu specjalistą w tej dziedzinie.
Spalenie wszystkich zgromadzonych tu woluminów okazało się ponad siły barbarzyńców. Zbiory uległy tylko częściowemu zniszczeniu. Całą resztę zwalono do piwnic, skazując te bezcenne zbiory na powolną śmierć w wilgoci i zapomnieniu. Wiele z nich da się jeszcze odratować. Trzeba tylko fachowej ręki i… pracy. Kto ma podjąć się tego zadania? Na wiele nasuwających się w Kampuczy pytań nie będzie odpowiedzi.
Jest w Phnom-Penh ulica odcięta od reszty miasta zasiekami z drutu kolczastego. Tu zgrupowane zostały przedstawicielstwa dyplomatyczne, którym reżim Pol Pota pozwolił na pozostanie w Kampuczy. Było ich siedem: Chińska Republika Ludowa, Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, Albańska Republika Ludowa, Republika Kuby, Arabska Republika Egiptu, Królestwo Laosu i Socjalistyczna Federacyjna Republika Jugosławii. Zgrupowano je wszystkie, oprócz jednej. Chińczycy w Kampuczy korzystali z odrębnych praw. Albo może należałoby powiedzieć, że to właśnie oni te prawa tworzyli.
Po obu stronach ulicę zamykały szlabany, przy których stały silne posterunki wojsk Czerwonych Khmerów. Dyplomaci otrzymali jednoznaczną instrukcję: „nie wolno opuszczać siedzib”. Jedynym wyjątkiem od tej reguły był przejazd, raz w miesiącu, na lotnisko w celu odebrania poczty i zaopatrzenia. Jeździli zawsze tą samą drogą, a samochód nie miał prawa się zatrzymać. Przedstawicielstwa nie miały żadnego połączenia telefonicznego, nawet z ministerstwem spraw zagranicznych ani nawet między sobą. Po zapadnięciu zmroku nie wolno było wychodzić z budynku również i na tę jedną, jedyną, strzeżoną ulicę.
Mniej więcej pośrodku tej ulicy stoi mała willa, w której na parterze mieścił się jedyny funkcjonujący w Phnom-Penh sklep. Otwarty był dwa razy w tygodniu przez godzinę, a płaciło się w nim wyłącznie dolarami.
W niewielkim, przedzielonym ladą wnętrzu mieści się zaledwie kilka półek. Na nich butelki ze szkocką whisky i francuskim winem. Pod drugą ścianą parę kartonów po amerykańskim maśle. To wszystko. Z opowiadań dyplomatów, którzy mieszkali w Phnom-Penh w latach 1975-1979, wynika, że tak też wyglądało normalne zaopatrzenie tego sklepu. Mięso, ryż i jarzyny dowożono raz w tygodniu bezpośrednio do ambasad. To był jedyny kontakt dyplomatów z mieszkańcami tego kraju. Jeśli w ogóle można to nazwać kontaktem, gdyż ci, co dostarczali żywność, mieli bezwzględny zakaz rozmawiania z obcokrajowcami. I nigdy nie zdarzyło się, aby go złamali.
Poza Chińczykami było w Phnom-Penh około trzydziestu obcokrajowców. Ich działalność praktycznie sprowadzona została do zera.
(...)
Stosowano prostą zasadę handlu wymiennego. Z Chin napływała broń i sprzęt wojskowy. To jednak sprawa powszechnie znana. Bardziej interesująca wydaje się lista artykułów, które wywożono z Kampuczy. Na pierwszym miejscu znajduje się ryż. Setki tysięcy ton ryżu. Następnie suszone ryby, orzeszki ziemne, cukier z palm, kauczuk. Przypomnijmy, iż działo się to wówczas, gdy dzienna racja żywnościowa chłopa khmerskiego kształtowała się grubo poniżej powszechnie przyjętej normy minimum życiowego.
Nie mniej interesujące są faktury szczegółowe. Sporą pozycję stanowią kamienie szlachetne z prowincji Battambang. Następnie skóry krokodyle z fermy hodowlanej w Siem Reap, na której - jak zostanie to ujawnione na procesie Pol Pota i Ienga Sary w sierpniu 1979 r. - zwierzęta karmione były ludzkim mięsem. Słowem, z tego kraju wywożono wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość.
Po pokojach ambasady chodzę razem z wietnamskim dziennikarzem Thanh Tin, który wyrobił sobie doskonałą markę reportażami o agresji Czerwonych Khmerów na Wietnam. Thanh biegle włada językiem chińskim i od ręki tłumaczy co ciekawsze dokumenty.
Kiedy przed zmrokiem opuszczamy ambasadę, mówi:
- Znalazłem dowody, których mi brakowało. Kolejne ogniwa łańcucha, o istnieniu którego wiedziałem, ale który w pewnym miejscu się urywał.
Wiedziałem, co ma na myśli. Tak jak i on byłem na pograniczu Wietnamu i Kampuczy, kiedy toczyła się tam walka, widziałem jej skutki i rozmawiałem z wziętymi do niewoli Czerwonymi Khmerami. Wszyscy mówili to samo: gdyby nie Chińczycy, Pol Pot nigdy nie zdecydowałby się na tę napaść. Oglądałem sprzęt, którym walczyli. Działa dalekiego zasięgu, moździerze, czołgi, transportery, opancerzone samochody. Wszystko to produkcji chińskiej.
Późnym wieczorem Thanh przyszedł do mojego pokoju w hotelu i pokazał mi artykuł, napisany dla swojej gazety. Oto najistotniejszy fragment:
„Wizyta w chińskiej ambasadzie w Phnom-Penh sprawiła, że teraz nie mam już najmniejszej wątpliwości. Wojna, która od kwietnia 1977 roku do stycznia 1979 zrujnowała osiem południowo-zachodnich prowincji naszego kraju, która w sposób tragiczny dotknęła półtora miliona naszych obywateli, zamieszkałych w rejonie zaczynającym się w Ha Tien i sięgającym aż po płaskowyż Dac To, która kosztowała życie tysiące ludzi, była dziełem przywódców chińskich, nosiła piętno Pekinu. Był to specjalny model wojny agresywnej. Wszystko zostało pomyślane tak, by prawdziwi autorzy pozostali w cieniu”. W zakończeniu artykułu Thanh pisze: „Dla mnie nie ulega wątpliwości, że popchnięcie przez Pekin armii Pol Pota do walki z Wietnamem było niczym innym, jak zakrojonym na szeroką skalę eksperymentem, mającym na celu wypróbowanie sprawności różnych wojskowych służb chińskich szykujących się do wojny z naszym krajem”. (...)
W pół roku po wizycie Pol Pota w Pekinie nadeszła wiadomość, która zelektryzowała świat dziennikarski. W kwietniu 1978 roku władze Kampuczy zaprosiły do Phnom-Penh grupę dziennikarzy jugosłowiańskich, aby „zwiedzili kraj i dali świadectwo prawdzie”. Po trzydziestu dwóch miesiącach całkowitego kamuflażu bezstronni obserwatorzy mieli na miejscu przekonać się, jak wygląda „rewolucja khmerska”.
Najpierw kilka słów o warunkach, w jakich pracowali ci dziennikarze. Z lotniska przewieziono ich wprost do hotelu, z którego nie wolno im było wyjść. Potem odbyli oni kilka wycieczek samochodowych ściśle wybranymi szlakami, do ściśle wybranych miejsc, bez zatrzymywania się. Przez cały czas pobytu nie nawiązali ani jednego kontaktu z normalnym, zwykłym mieszkańcem tego kraju. Na zakończenie wywiad z Pol Potem.
Mimo tak zorganizowanego programu dziennikarz telewizji jugosłowiańskiej Victorovic przywiózł z tej podróży film. Widziałem ten dokument.
Puste miasta, pełne wsie - taki jest lejtmotyw filmu Victorovica. Wyraźnie widać tendencję, której uległ ten znakomity skądinąd realizator. Chciał pokazać proces przeobrażania się społeczeństwa, które odrzuciło wszelkie zdobycze cywilizacyjne na rzecz powrotu do czystego i szczęśliwego świata natury. Stąd wiele naiwności i informacji niezgodnych wręcz z prawdą, jak na przykład ta: każdy obywatel dostaje dziennie 900 gramów ryżu, podczas kiedy w najlepszym razie otrzymywał jedną czwartą tej ilości.
Film jednak ma to do siebie, że oddziaływuje przede wszystkim obrazem i mimo starannego wybrania przez gospodarzy miejsc do zdjęć oraz - jak można się domyślać - uprzedniego przygotowania, w najdrobniejszych nawet szczegółach poszczególnych planów, są w nim dwie sekwencje, które w skondensowanej formie dają świadectwo prawdzie.
Pierwsza to scena wywiadu udzielanego przez Pol Pota. Tym razem nie chodzi tu o słowa. Pol Pot, wyraźnie z siebie zadowolony, świetnie wyglądający, wręcz otyły, siedzi w wygodnym, miękkim fotelu dowcipkując wesoło z dziennikarzem.
Druga scena rozgrywa się w maleńkiej fabryce, a raczej trafniej byłoby to określić warsztacie rzemieślniczym produkującym jakieś bliżej nieokreślone części mechaniczne. W ciemnym i ciasnym pomieszczeniu, przy prymitywnych maszynach, pracują dziesięcio-, dwunastoletnie dzieci. Przypominają się grawiury z wczesnego okresu kapitalizmu.
Film Victorovica oglądałem w Paryżu. Emitowała go francuska telewizja. Po projekcji odbyła się dyskusja w gronie wybitnych dziennikarzy, znawców problemów indochińskich. Utkwiła mi w pamięci wypowiedź jednego z nich:
„Zestawienie podwójnego podbródka Pol Pota z wynędzniałymi sylwetkami ubranych na czarno ludzi, w milczeniu wykonujących swoje prace w spółdzielniach produkcyjnych; zestawienie przepychu pałacu, w którym Pol Pot udzielił wywiadu, z wnętrzem fabryczki z pracującymi dziećmi nasuwa mi na myśl tylko jedno słowo - szaleństwo”.
Mnie w tym filmie uderzyła znakomita praca operatora, który pokazał to, czego organizatorzy nie mogli przygotować. Kamera bezbłędnie wyłapała kamienne maski twarzy zmęczonych i zrezygnowanych ludzi, którzy uciekali wzrokiem, nie ośmielając się nawet spojrzeć w obiektyw. I jeszcze jedno. Jedyną twarzą w tym filmie, na której zobaczyć można było uśmiech, była twarz Pol Pota. Przerażający film.
Interesujący okazał się także wywiad udzielony przez Pol Pota, zwłaszcza jeśli skonfrontować go z jego pekińskimi wypowiedziami. Za belgradzką Politiką zacytujmy najistotniejsze fragmenty:
„Nie mamy modelu społeczno-gospodarczego. Naszym celem jest budowa społeczeństwa dobrobytu, postępu i równości, w którym nie będzie wyzyskiwanych ani wyzyskiwaczy, gdzie wszyscy będą uczestniczyć w produkcji i w obronie kraju […] Kształcimy specjalistów w procesie pracy i tym sposobem podnosimy ich poziom. Zaangażowani są bezpośrednio w procesy produkcyjne i w ten sposób przyswajają sobie konkretne umiejętności […] Państwo bierze wszystkie towary wytwarzane przez spółdzielnie po to, by rozdzielać je sprawiedliwie wśród całej ludności kraju, a nadwyżki eksportować. Państwo rozdziela w podobny sposób towary wyprodukowane u nas i importowane […] Ludność miasta wysiedlono po to, abyśmy mogli rozwiązać problem żywnościowy i żeby naród nabrał zaufania do rewolucji. Gdyby ludzie w miastach umierali z głodu, nie mogliby nabrać zaufania do władzy […]”
W tych czterech punktach zawarta została w zasadzie cała ideologia i koncepcja państwa ekipy Pol Pota. Tylko że nikt jej nie potrafił wówczas odczytać.
Dokładnie w półtora roku później, w sierpniu 1979 roku, odbędzie się przed Trybunałem Ludowym w Phnom-Penh zaoczny proces przeciwko byłemu premierowi Kampuczy Pol Potowi i jego najbliższemu współpracownikowi wicepremierowi Iengowi Sary. Liczący 46 stron akt oskarżenia zawiera dziewięć podstawowych zarzutów:
· organizowanie i dokonywanie na coraz szerszą skalę systematycznej i planowej eksterminacji przedstawicieli rozmaitych warstw społecznych;
· przymusowe wysiedlenie ludności miejskiej z miejsc zamieszkania na prowincję, a także systematyczne przemieszczanie ludności wiejskiej;
· grupowanie ludności w tak zwanych komunach w których zmuszano ją do katorżniczej i niewolniczej pracy ponad siły, powodującej śmierć, kalectwo lub trwałe skrzywienie psychiczne;
· zniszczenie wszelkich więzi społecznych, przekształcenie ludzi w niewolników, a także dławienie wszelkich przejawów samodzielnego myślenia;
· prowadzenie systematycznej eksterminacji kleru buddyjskiego, wiernych oraz przedstawicieli inteligencji, likwidację religii i kultury narodowej;
· masakrowanie dzieci, zmuszanie ich do niewolniczej pracy i wcielanie do armii oraz zatruwanie umysłów młodzieży i przekształcenie jej w ślepe narzędzie ludobójczej polityki;
· zdewastowanie gospodarki narodowej i spowodowanie klęski głodu w całym kraju;
· stosowanie okrutnych i brutalnych metod terroru, torturowanie ludności oraz zabijanie przy użyciu najwymyślniejszych środków;
· organizowanie masowych mordów i prześladowanie ludności w rejonach zajmowanych już po utracie władzy nad całym krajem i przejęciu rządów w Phnom-Penh przez Zjednoczony Front Ocalenia Narodowego Kampuczy.
W kwestii indywidualnej odpowiedzialności Pol Pota i Ienga Sary akt oskarżenia stwierdza, iż pierwszy jako sekretarz generalny „Organizacji” oraz premier ponosi odpowiedzialność za sprawy polityki zagranicznej i wewnętrznej, stosowanie metod represji i terroru, prowadzenie polityki ludobójstwa oraz masowych prześladowań. Iengowi Sary zarzuca się ponoszenie osobistej odpowiedzialności za: zwabienie do kraju pod pretekstem udziału w odbudowie zniszczonej Kampuczy około 1000 przebywających na emigracji intelektualistów i następnie wydanie rozkazu zgładzenia ich; występowanie w obronie ludobójczej polityki reżimu na arenie międzynarodowej; aktywne współdziałanie z władzami chińskimi w kwestiach polityki zagranicznej i wewnętrznej. Proces w całej rozciągłości potwierdził zarzuty zawarte w akcie oskarżenia. Pol Pot i Ieng Sary zostali zaocznie skazani na karę śmierci.
Celem naszego przyjazdu do Kampuczy (w lutym 1979 r). w niespełna miesiąc po jej wyzwoleniu spod władzy Czerwonych Khmerów było zarejestrowanie na taśmie filmowej wszystkiego tego, co udało nam się zobaczyć. Nie mieliśmy żadnego scenariusza, żadnej uprzednio przygotowanej dokumentacji. I nie spodziewaliśmy się, że materiał, który przywieziemy, ułoży nam się samorzutnie w filmowy ciąg, którego głównymi wyznacznikami będą zarzuty zawarte w akcie oskarżenia.
Nie uprzedzajmy jednak wypadków. Kilkudniowy pobyt w Phnom-Penh, rozmowy z Soronem i innymi napotkanymi tu ludźmi, a zwłaszcza wszystko, co zobaczyliśmy na własne oczy, pozwoliło uświadomić sobie fakt, że to, co stało się w Kampuczy, nie było dziełem obłąkanego szaleńca. Kampuczańską tragedią kierowała konsekwentna logika systemu przemyślanego przez grupę ludzi od a do z.
Przyjmując ten punkt widzenia, wysiedlenie mieszkańców miast nie było fanaberią, lecz konsekwencją założeń ideologicznych, więcej - koniecznością wynikającą z dokonanego na zimno bilansu zysków i strat.
Cóż bowiem tracili władcy Kampuczy? Kilkaset tysięcy czy nawet milion ludzi, którzy musieli ponieść śmierć wskutek tej akcji. Dla nich to wątpliwa strata, jeśli wziąć pod uwagę, że zdaniem przywódców Czerwonych Khmerów Kampucza i tak była przeludniona co najmniej o trzy, cztery miliony ludzi. Opinia publiczna? Tej zupełnie nie brali pod uwagę, wychodząc z założenia, iż uda im się otoczyć kraj tak szczelną barierą, iż przedostanie się na zewnątrz jakiejkolwiek informacji nie będzie możliwe.
A co można było zapisać po stronie aktywów? Tu lista jest już dużo dłuższa:
· po pierwsze, stworzone zostały naturalne warunki do wyeliminowania obecności osób obcych w kraju (nie licząc doradców chińskich, ale to zupełnie osobny temat), a tym samym nieliczenie się z nikim i niczym;
· po drugie, tym jednym pociągnięciem definitywnie zlikwidowano wszelkie struktury kapitalistyczne, które aczkolwiek słabo rozwinięte, istniały w tym kraju i mogłyby stworzyć zagrożenie dla nowego systemu;
· po trzecie, uprościły się wszystkie problemy gospodarcze, gdyż z chwilą przekształcenia całego narodu w jedną wielką armię pracowników wiejskich problemy te mógł rozwiązywać na szczeblu jednostki pierwszy lepszy oficer;
· po czwarte, ułatwiło utrzymywanie narodu na granicy śmierci głodowej; masowa śmierć w mieście nabiera charakteru eksplozywnego i grozi zorganizowanym buntem tych, którzy i tak nie mają już nic do stracenia, śmierć na polach ryżowych jest indywidualna, „dyskretna”, a możliwości zorganizowania buntu w warunkach wiejskich prawie żadne;
· i wreszcie element piąty, ostatni, ze sfery już czysto psychologicznej; czyż bowiem wysiedlenie miast i obłożenie miejskiego stylu życia wieczną anatemą nie oznaczało dania pełnej satysfakcji tym, którzy całe swoje życie byli przez te miasta wyzyskiwani, a z których głównie rekrutowały się zastępy Czerwonych Khmerów? czy człowiekowi z dżungli, zwycięzcy z roku 1975, nie należał się wielki rewanż?
Bilans jest jednoznaczny. Pol Pot i jego ekipa, aby utrzymać się przy władzy i zrealizować swoją koncepcję społeczeństwa i państwa, musieli - i to od razu - zlikwidować miasta. Nie oni przecież za to płacili rachunek.
A jak wyglądało to z tej drugiej strony? Odpowiedzi na to pytanie nie znajdziemy w Phnom-Penh. Trzeba jej poszukać gdzie indziej.
Kampucza, godzina zero
Zbigniew Domarańczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.