Mózg miała jak kryształ, wyobraźnię geometryczną, coś metalicznego w stylu. Rozdarta pomiędzy kilka języków i kilka namiętności, czuła, że się nie spełnia. Debora Vogel, przyjaciółka i po trosze utrapienie Witkacego, bo "chumanistyczna" [!] i aż nazbyt sprawna w dialektyce, wkroczyła w jego życie około 1928 roku. W lipcu 1930 w pracowni Witkacego poznała Brunona Schulza. Był to początek czegoś na kształt romansu tych dwojga. Dziwnego chyba, skoro Dozia (jak podpisywała się w listach) traktowała partnera per "wy". Lecz właśnie jej zachęta zdołała zwrócić Brunona ku literaturze. Jak wyglądała ta muza najpiękniejszej prozy polskiej XX wieku, mówi jedno zatarte zdjęcie i jedna fotografia zaginionego pastelu Witkacego. Lecz oto niespodzianie wyłania się jej inny, żywy portret.
Wyłania się z nader czytanej książki (najciemniej pod latarnią!) – Szkiców piórkiem Andrzeja Bobkowskiego. Jak się okazuje¹, przyszła pisarka udzielała z zapałem przyszłemu pisarzowi lekcji niemieckiego, a ściślej - kultury niemieckiej. Wedle zapisów w diariuszu Bobkowskiego działo się to w roku 1930, a więc w czasie, gdy lwowianka panna Vogel, po uzyskaniu doktoratu z filozofii u profesora Rubczyńskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim, a przed podróżami po Europie, mieszkała w Krakowie. Tak wynika z jej biogramu w posłowiu, jakim Karolina Szymaniak opatrzyła w 2006 roku wznowienie zbioru "montaży" Akacje kwitną (1934). I kiedy to Debora zawarła swą najważniejszą dziś dla nas znajomość. Dziesięć lat później Bobkowski, przemierzający rozgromioną Francję na rowerze, z autentyczną wdzięcznością wspomina jej lekcje:
Jestem opętany przez myśli. Odbywa się u mnie w głowie strzelanie do rzutków. Najpierw wylatują w powietrze te okrągłe czapki niemieckie, widziane wczoraj, i zamieniają się w bezkształtne obrazy książek i nazwisk: Luther, Hegel, Marks, Nietzsche, Hitler, Rosenberg – i w uszach surmy Wagnera: Ta, ta taaaaa… ta, ta, ta, ta, ta, tiiiiiii – Tra, tara, tara iiiii… Trzeci akt „Lohengrinna”. W oczach twarz panny Dory Vogel, nauczycielki niemieckiego, siedzącej ze mną nieraz długo ponad godzinę, dla jej własnej przyjemności (liczyła tylko za godzinę) i karmiącej mnie tą kulturą z całą nieszczęśliwą, jak to raz powiedział Słonimski, miłością Żydówki do Niemców. „Niech pan jeszcze to przeczyta”. Na następny raz 50 stroniczek „Nathan der Weise” w różowym wydaniu „Universal”. Raz kazała mi napisać jej charakterystykę. Zacząłem od zdania: „Fräulein V. hat grosse Zahlen, aber auch grosse Hand” [Panna V. ma dużo liczb i długie ręce]. A właśnie łydki miała cienkie i była bardzo malutka. Bardzo ją kochałem. Nazywałem ją „Minna von Barnhelm”. A ona z uporem tuczyła mnie jak gęś, którą zresztą wtedy byłem. „Będziemy czytać Schnitzlera, ale niech pan mamie nic nie mówi”. „Pan” miał 16 lat. [s 87-88]
Potwierdza to, że dwudziestoletnia podówczas panna Vogel miała dar inspiracji. We wspmnieniu uczeń zwie ją nie Deborą, lecz Dorą, lecz wątpliwości rozwiewa heglizm, którym dręczyła Witkacego. Reakcja Bobkowskiego na tę filozofię jest nie mniej jak Witkacego negatywna i również żywiołowa:
Dotąd wierzyło się w siłę i w wyższość człowieka wolnego – Niemcy nauczyli nas już, wdeptali w głowę myśl, że zdolnym do prawdziwego wysiłku jest tylko niewolnik; że TYLKO on potrafi naprawdę budować i tworzyć. Niemcy niszczą nas bardziej od wewnątrz niż na zewnątrz. Skutki tego mogą być potworne. I równocześnie, gdy myśl pokrywa się gęsią skórką, nucę wewnątrz walca z „Fausta” Gounoda. Myślami też jestem na pograniczu, w myślach też odczuwam linię demarkacyjną. Aż nagle widzę znowu cienkie, wygolone i rude brwi panny Dory. Sypią się słowa niemieckie, układają w zdania, spadają w takt kropel deszczu za ścianą. Wspomnienia, senne i rozmazane. Sens? Te hełmy? Tam, w dżungli Konga, nad brzegami jakiejś rzeki, Frobenius wspominał dziwną termitierę. Wysoki stożek, nad nim przepiękna kopuła, pocięta korytarzami i arteriami, w których malutkie mrówki poruszały się z rytmicznym dźwiękiem. Cicho i spokojnie. Lecz co cztery tygodnie ten spokój nagle pryskał. Z wewnątrz dolatywały odgłosy jakby eksplozji, głuchych wybuchów. Aż w któryś dzień powierzchnia termitiery była zniszczona, kanały otwarte, i tysiące żółtawych trupów walało się w czerwonej ziemi ruin. Kopuła pękała. W nocy, w świetle lampy, widziało się młodą generację tego samego gatunku termitów, która wyszedłszy z dolnych warstw termitiery, mordowała i niszczyła górę bez reszty. Nocy następnej uprzątała trupy i zwaliska, tworzyła swój ład i znowu następował okres ciszy i spokoju… Dlaczego zaczynała książkę, której tytułu już nie pamiętam, właśnie od tego? Fräulein Dora – was meinte eil [pośpiech]. Fräulein Dora wyciągała z torebki papierosa, słuchała, czy nikt nie idzie i szybko częstowała mnie. Potem płynął i łamał się chwilami jej zgrzytliwy głos:
– Als höchste Ordnungsfoim der Menschen wird heute von den Deutschen der Staad betrachtet. Nach der Hegeischen Philosophie war er der höchste Wert auf Erden und verpflichtete als solcher die Menschen, sich ihm bis zur Aufopferung des Lebens hinzugeben…
[Ponieważ państwo według Niemców stanowi najwyższy stopień odpowiedzialności ludzi. Według filozofii heglowskiej było ono najwyższą wartością na ziemi i jako taka zobowiązało ludzi do poświęcenia aż do poświęcenia życia …]
– Fräulein Dora, diese Wertung ist falsch. Das ist faaaaalsch, das ist ein Wahnsinn!!…
[Panno Doro, ta ocena jest błędna. To błąąąąd, to szaleństwo! …]
W ciemnej nocy chlupie deszcz, wiatr rzuca strumieniami wody o ścianę i szarpie drzwiami. Leżę pod kocem skurczony, jak gąsienica przebita szpilką i wiję się nie mogąc usnąć. I tylko ciągle coś tańczy w takt walca z „Fausta”. [s 135-136]
Tragiczny paradoks, że owa filozofia walk insektów zapuściła szpony w duszy mądrej panny Vogel. Nie mniejszym jest drugi - że zadrasnęła jednak i umysł jej ucznia. Bo jak inaczej wyjaśnić, że w roku 1940, a i później, był on w najlepsze, jak to odkrył Łukasz Mikołajewski, zaciekłym antysemitą. (...)
Jan Gondaczewski Czekając na Golema
No cóż, skoro pan Gondaczewski nie widzi innych wyjaśnień antysemityzu Bobkowskiego, chętnie mu je podsuniemy.
Z tej samej książki:
Stojąca obok Żydówka spojrzała na nas z nienawiścią i powiedziała: „Prawda, jak tu U NAS we Francji dobrze? Ale Polski, proszę pana, to już nie będzie”. Nie powiedziałem nic na to, choć normalnie jestem mocny w gębie. Może miała rację? Ale i Francja jej nie pomogła.
Pojedynczy żydzi może i mogą mieć swój urok osobisty, i posiadanie paru dobrych znajomych Żydów nie wyklucza antysemityzmu na poziomie społecznym. Otóż żydzi są ksenofobami, i dalecy są od tego by doceniać kraj, który ich gości. A jako, że są zwartą i bardzo wpływową grupą etniczną, która kieruje się nienawiścią i niechęcią wobec obcych, antysemityzm to właściwie jedyna racjonalna postawa dla Polaka, który życzy Polsce jak najlepiej.
W końcu czego pan Gondaczewski spodziewa się po nacji, która postrzega się za naród wybrany, a innych za bydło, którego jedynym sensem istnienia jest służenie żydom? To wyrzynanie Palestyńczyków, jakie obecnie obserwujemy, nie wzięło się z nikąd. Przeciwnie, jest emanacją ducha Talmudu. Nawet ci żydzi protestujący przeciwko Izraelowi - na ile szczere są te protesty, to inna sprawa - odwołują się do autorytetu Talmudu. A nie ma bardziej plugawej książki uchodzącej wśród ludzi za "święta księgę".
Polecamy zatem panu Gondaczewskiemu lekturę nieocenzurowanego Talmudu, czy choćby prace Kevina MacDonalda. Albo po prostu trochę refleksji nad współczesnym światem. Pan Gondaczewski jest humanistą ale chyba nie ucieknie jego uwadze dziwny fenomen statystyczny, jak to jest że 80 % administracji Biedna było żydami? Trump jest finansowany całkowicie przez żydów. Kogo interesy zatem będą przede wszystkim reprezentować. Przeciętnego Amerykanina?
Ulice wasze, kamienice nasze, jak mawiali żydzi przed wojną. Ulica, to docelowe miejsce każdego, kto obiektywną krytykę żydowskiej aktywności zbywa hasłem: "to antysemityzm", i uważa że dalsza dyskusja jest niepotrzebna.
Bynajmniej nie włączam się tu w walkę polityczną o odrodzenie Polski i wyzwolenie jej spod żydowskiej okupacji. Głównym zadaniem człowieka, jest walka z własną ignorancją, i są znacznie trudniejsze rzeczy które należy zrozumieć, z podstawowym aspektem grzechu pierworodnego - założeniem o byciu odseparowaną istotą, osobą istniejącą w przestrzeni i czasie. Nie mniej, humaniści którzy zostali uwarunkowani przez hasło: "to antysemityzm" mogą potraktować tenże antysemityzm, jako ćwiczenie duchowe. Może pan Bobkowski był mądrzejszy niż im się to wydaje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.