Fatalny urok norweskiego pastoralnego oświecenia
Wyobraźmy sobie świeżo upieczonego referenta – Norwega o polskich korzeniach – Tora Arnesena-Kowalskiego, który właśnie otrzymał posadę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Królestwa Norwegii, w departamencie pomocy humanitarnej. Ma około trzydziestki, dyplom z antropologii społecznej i chce zbawić świat. Czytał Mary Douglas i Amartyę Sena, nie cierpi dyskryminacji rasowej i USA i jest głęboko przekonany, że funkcjonalna służba zdrowia, dobrze zorganizowane szkolnictwo i sprawna infrastruktura mogą polepszyć życie w Afryce – tak jak polepszyły życie w Norwegii. Podobnie jak wielu przyzwoitych Norwegów uważa, że: 1) wstyd być bogatym, kiedy świat jest pełen nędzy i nierówności; 2) trzeba pomagać „underdogom” z mniej fortunnych krajów; 3) rolą Norwegii na arenie międzynarodowej jest postępować zgodnie z zasadą thinking dutifully – acting beautifully, to jest upowszechniać prawa człowieka, oświatę, równouprawnienie oraz poziom brutto szczęścia na świecie.
A zatem Arnesen-Kowalski uczy się sztuki zbawiania świata za pomocą norweskich „mentalnych apek”: kategoryzacji, planowania, administrowania – i wiary w to, że racjonalne i odpowiedzialne działanie może przenosić góry (lub zazieleniać pustynie). Dzień w dzień biega z zebrania na zebranie, przemierzając zygzakiem kilometry niekończących się korytarzy Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Oslo. Nie ma już czasu na czytanie swojego ulubionego poety Zbigniewa Herberta; pisuje teraz niedotlenione, ale ważne raporty. W końcu wysyła się Arnesena-Kowalskiego za granicę, by ratował Tanzanię.
Dostaje gażę stosunkowo niską (między szczeblem sześćdziesiątym a siedemdziesiątym według tabeli płac urzędników państwowych), ale oprócz tego specjalny dodatek służby zagranicznej, rozłąkowe, ładny dom z ogrodem, kucharza, ogrodnika i czasem szofera. Czuje za sobą niezawodny aparat rządowego wsparcia: sekretarzy, ministrów, doradców administracyjnych i tym podobnych. Uszczęśliwiony jak misjonarz, któremu dano szansę, aby nawrócił lwa na wegetarianizm.
Arnesen-Kowalski zarządza programem środowiskowym złożonym z kilkunastu pomniejszych programów obejmujących gospodarkę rybną, ochronę fauny, wyżywienie i zalesienie. Odbywa regularne spotkania, organizuje seminaria, nadzoruje projekty i decyduje, jak wydać te trzysta milionów koron, które przeznaczono na program ratowania Tanzanii. Kiedy po kilku latach opuszcza swoją placówkę, zadowolony z siebie jak psi ogon, ma za sobą upadki i wzloty, ale per saldo przyczynił się do polepszenia gospodarki rybnej, ochrony fauny, wyżywienia i zalesienia. Jego norwescy koledzy z pozarządowych organizacji pomocowych też mają poczucie, że wykonali bajeczną robotę; w pocie czoła walczyli o lepsze szkolnictwo, wyższe kompetencje, równouprawnienie chłopców i dziewcząt w szkołach oraz sprawniejszą służbę zdrowia.
Kilka lat później Arnesen-Kowalski wraca do Tanzanii, żeby zobaczyć, jak postępuje odrodzenie kraju. Na próżno jednak szuka w Afryce cząsteczek „dobrej i prawej Norwegii”. Ludzie są równie biedni jak przed dwudziestu laty. Widzi, że połowa dzieci na wsi wegetuje na granicy głodu. Widzi ziemie uprawne leżące odłogiem. Od znajomego Norwega dowiaduje się, że sto pięćdziesiąt milionów koron zniknęło bez śladu oraz że Tanzańczycy defraudują pieniądze ze środków przeznaczonych na auta, seminaria i konferencje. Zwłaszcza seminaria stały się kopalnią złota; wiele z raportowanych „konferencji” nigdy się nie odbyło, inne kosztują tysiąc koron na dzień i osobę. Tanzańczycy mówią: „Potrzebuję trzy tysiące, żeby przeżyć, a zarabiam pięćset. Musimy zorganizować seminarium”. I co z tym zrobić? Trzeba pogodzić się z tym, że istnieją greedy corruption i needy corruption – tak już jest[86].
Norweskie organizacje pomocowe twierdzą, że to wyjątek. Arnesen-Kowalski dochodzi do wniosku, że cała pomoc humanitarna opiera się na podobnych wyjątkach. Powraca do czytania Pana Cogito Zbigniewa Herberta. Natchniony Herbertowskim duchem, pisze krytyczny raport – najlepszy, jaki udało mu się w życiu stworzyć. Sednem problemu, dowodzi, jest zasada odpowiedzialności odbiorcy. A odbiorca działa w skorumpowanym systemie. Nikt nie lubi poruszać tego tematu, bo to żenujące – dyskutowanie o norweskim wsparciu dla skorumpowanych systemów. I nikt nie chce o tym rozmawiać, bo to kalanie własnego gniazda i szarganie dobrego imienia Norwegii. Wreszcie nikt nie chce o tym mówić, bo byłoby to podcinanie gałęzi, na której się siedzi. W ostatecznym rozrachunku – grzmi Arnesen-Kowalski – wszyscy norwescy pracownicy pomocy humanitarnej pasożytują na skorumpowanych systemach w Afryce i Azji. Stworzyliśmy w tak zwanym Trzecim Świecie mentalną kulturę uzależnienia. Ludzie tam wiedzą, że bogata Norwegia zobowiązała się przeznaczać jeden procent swojego PKB na pomoc, i aż palą się do tego, aby norweskim dobroczyńcom pomóc w podjęciu decyzji, kto te pieniądze ma otrzymać.
Po wyrzuceniu z siebie tego jadu i pokonaniu moralnego kaca Arnesen-Kowalski czuje ulgę. Wreszcie coś zrobił, aby uratować Tanzanię – i Norwegię! Swój raport wysyła do MSZ-etu, a płomienny artykuł do największej norweskiej gazety, „Aftenposten”. I czeka. Po miesiącu dostaje z ministerstwa uprzejmy list z podziękowaniem, a „Aftenposten” prosi go o skrócenie tekstu do tysiąca słów. I na tym koniec.
Wzburzony Arnesen-Kowalski postanawia zmienić pracę. Nie chce już inwestować swego idealizmu w ratowanie Afryki. Teraz zamierza ratować dzieci. Zatem przenosi się do innego sektora „norweskiego reżimu dobroci”: tak zwanego Barnevernetu[87]. Wszystko jest dobrze, póki na jego biurko nie trafia raport o autystycznym dziecku polskiej rodziny, które zostało właśnie przez Barnevernet „skonfiskowane” i umieszczone w rodzinie zastępczej. Ojciec: polski elektroinżynier. Matka: wcześniej fotograf, obecnie „przy mężu”. Zaciekawiony (ostatecznie ćwierć duszy Kowalskiego jest polska), zagłębia się w aktach sprawy. Odkrywa, że dziecko zostało zabrane, ponieważ: 1) rodzice przyznali, że czasem dają mu klapsa w pupę, ergo uzasadnione było podejrzenie o przemoc w rodzinie; 2) dziecko bywało w szkole smutne, ergo w życiu rodziny coś jest (prawdopodobnie) nie tak; 3) w rozmowie ze zrozpaczoną matką norweski psychiatra uznał ją za mentalnie niestabilną, ergo nie była w stanie zajmować się dziećmi. Kowalski przeprowadził wywiad z sąsiadami rodziny: twierdzą, że polska matka była „całkiem normalna”. Mentalnie niestabilna stała się, gdy Barnevernet odebrał jej dziecko.
Zdaniem biegłego umieszczenie dziecka w rodzinie zastępczej leżało w jego (dziecka) interesie. Jednakże Arnesen-Kowalski czuje pewien niepokój. Zwykła rodzina, mniej więcej taka jak jego własna, która ściągnęła do Norwegii, żeby pracować i szukać pomocy dla autystycznego dziecka, dostaje tyle norweskiej dobroci, że aż jej życie się rozpada. Co poszło nie tak?
Niccolò Machiavelli mówił o „patologii dobroci” – impulsie do pomocy, ratowania, dawania i poświęcania się do tego stopnia, że nadmiar altruizmu zamienia się we własne przeciwieństwo. Norweski historyk Terje Tvedt ukuł pojęcie „norweski reżim dobroci” – inteligentną, ironiczną metaforę, ponieważ idea „reżimu” ujmuje „dobroć” w twarde technokratyczne kleszcze. Reżim dobroci jest „minipaństwem w państwie”, czyniącym wszystko, aby tylu ludzi, ilu się tylko da – w Norwegii i na świecie – uczynić trochę szczęśliwszymi, niż są. I aby słabi albo uciśnieni – dzieci, kobiety, Trzeci Świat – mogli otrzymać pomoc i empowerment. Norweski reżim dobroci składa się z szeregu publicznych instytucji, takich jak Barnevernet, służba zdrowia i szkoły, ponad dwustu organizacji wolontariackich i ponad trzech tysięcy pracowników pomocy humanitarnej i rozwojowej, instytutów badawczych i uniwersytetów, związanych z norweską polityką w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej. Reżim dobroci posiada niezwykłą normatywną władzę. Ma olbrzymie dotacje. Panuje nad medialnym obrazem Norwegii w Norwegii – i na świecie. Wytworzył język i narrację o tym kraju, które uwodzą zarówno tubylców, jak i zagranicę. I prezentuje narodowy portret własny Norwegów jako mistrzów świata w pomocy humanitarnej i moralne supermocarstwo. W końcu: symbolizuje „moralne działanie” w niemoralnym – na ogół – świecie.
Wspomniałam wcześniej, że w Norwegii nadzwyczajne jest to, że jest taka zwyczajna. Przez ostatnie dwieście lat Norwegowie konsekwentnie budowali instytucje zapewniające równość i dobrobyt ludziom przeciętnym i zwyczajnym. Właśnie to różni Norwegów – a także większość Skandynawów – od innych grup narodowościowych: prymarne zaufanie do „dobrego państwa” czy szczęśliwego „domu ludu” (folkhemmet, jak to nazywa się po szwedzku). Jeśli aparat państwa odbiera rodzicom dzieci, to musi mieć ku temu dobre powody. Takiego zdania jest większość – minus Polacy. A zatem na początku XXI wieku, gdy obywatele wszędzie na ogół raczej wygwizdują swoje rządy, Skandynawowie wierzą państwu z takim samym żarem, z jakim bogobojni Polacy wierzą w Najświętszą Panienkę. I podczas kiedy inne społeczeństwa szczycą się bogatym życiem rodzinnym, gdzie dzieci są „tworem” i chlubą swoich rodziców, w Skandynawii dzieci są traktowane jako istoty autonomiczne, którym przysługują prawa – a nie jako „duma” czy „własność” rodziny. Jeżeli dziecko jest nieszczęśliwe, rodzina zaś nie umie sprawić, aby na powrót stało się szczęśliwe, przedstawiciele państwa mają obowiązek interweniować. W przypadkach, gdy zachodzi choćby najmniejsze podejrzenie, że rodzice maltretują swoje potomstwo, zaniedbują je albo są psychicznie niestabilni – wkracza Barnevernet i umieszcza dziecko w rodzinie zastępczej[88].
Niektórzy nazywają to „bolszewizmem”. Inni twierdzą uparcie, że to racjonalna strategia zapobiegania krzywdzie dzieci. Jeszcze inni rozpuszczają plotki, jakoby norweskie społeczeństwo przeżywało kryzys populacji[89] i – jak baśniowe trolle – porywało polskie dzieci, by uzupełnić populację rasy białej.
Pytanie brzmi: czy czas już zdemaskować norweski „reżim dobroci” jako formę filantropijnej tyranii bądź narodowe samooszustwo przynoszące więcej szkody niż pożytku? Czy powinniśmy raczej spróbować go zrozumieć, spytać, dlaczego „reżim dobroci” w ogóle powstał i z czasem stał się Świętym Graalem? Czy tylko dlatego, że Norwegia ma mnóstwo pieniędzy i chorobliwą potrzebę imponowania światu, czy może jest to zestaw racjonalnych wartości i procedur zakorzenionych w kulturze narodowej w taki sam sposób jak buntowniczy romantyzm albo mentalność ofiary zakorzeniły się w polskiej świadomości?
Historyk Terje Tvedt wykazał, że reżim dobroci jest innowacją powstałą na styku pewnego historycznego procesu z debiutem Norwegii jako państwowego aktora na arenie międzynarodowej. Ja natomiast twierdzę, że w Norwegii istnieje bogata tradycja utrzymująca kulturową żywotność „dobroci” i nadająca jej charyzmatyczny blask: idee i wyobrażenia o trosce o innych, które sięgają XVIII wieku i które współtworzą podwaliny współczesnej Norwegii. Owe obrazy i narracje stanowią norweski „kulturowy dom”, zestaw wartości i program etyczny, pryzmat, przez który patrzy się na świat. Podważanie tego programu może się zdawać sensownym posunięciem, ale to bardzo bolesna operacja, jest bowiem słuszna i niesprawiedliwa jednocześnie. To tak jakby wzgardzić reakcyjną magią w polskim katolicyzmie – zapominając, jak był ważny dla obalenia komunizmu. Lub zedrzeć maskę straszliwego piękna z francuskiego jakobinizmu – zapominając, że uczynił z Francji kolebkę nowoczesności.
Rzućmy zatem krytyczne spojrzenie na ukrytą kulturową biografię Tora Arnesena-Kowalskiego – biografię, która wykracza poza jego życie i obejmuje także przeszłość jego przodków (po kądzieli). W jakiż to sposób ich idee przenikają do jego marzeń i działań? Na czym polega ich „fatalny powab”? I czy można ocalić reżim dobroci przed zwyrodnieniem w „wizję feelgood”, która czasami zdaje się równie bałamutna, jak jest impotentna?
(...)
Charakterystyczne dla „luterańskiego romantyzmu” było wskrzeszenie pierwotnej protestanckiej zasady: ludzkiego i Bożego protestu przeciwko absolutystycznym żądaniom w imię doczesnych instytucji, jednostek czy spraw. Był to protest przeciwko idei o pierwiastku absolutnym w doktrynach, instytucjach czy ludzkich społecznościach – z narodem włącznie. „Najpierw człowiek, potem chrześcijanin”, napisał wielki duński teolog i pedagog N. F. S. Grundtvig. Najpierw przedsiębiorczy, później hojny, powiedziałby Norweg Hans Nielsen Hauge.
Hans Nielsen Hauge (1771–1824) godzien jest paru osobnych słów choćby dlatego, że był jednocześnie charyzmatycznym świeckim kaznodzieją, przedsiębiorcą i filantropem, który odcisnął mocne piętno zarówno na idei egalitarnej społeczności, jak i na ideale proobywatelskiego i „cywilizowanego” kapitalizmu. Jego duchowa podróż zaczęła się, gdy jako młody chłop, pracując w polu, usłyszał głos Boży każący mu „przywrócić w Norwegii moralność”. I właśnie tym się Hauge zajął: przemierzał kraj, głosząc radość pokuty, ale też i potrzebę społecznie zaangażowanej przedsiębiorczości, za co przyszło mu spędzić dziewięć lat w więzieniu[95]. Przedmiotem spotkań jego zwolenników był religijny mistycyzm, ale także oświata ludowa i planowanie cementowni. W krótkim czasie haugiańskie spotkania stały się szkołą pobożności, demokracji i społecznej przedsiębiorczości, rozumianych jako jedenprojekt. Zwykłych chłopów i chłopki zachęcano do czytania i pisania, uczono sztuki dyskusji i negocjacji. Uczono ich też, jak założyć i prowadzić własny biznes – lecz, pamiętajmy, biznes, który promuje etos wspólnoty i gardzi przesadną konsumpcją. Legendarna haugiańska asceza łączyła się bowiem z altruizmem.
Po wyjściu z więzienia Hauge szybko dorobił się wielkiej fortuny tylko po to, by ofiarować ją haugianom i wesprzeć nowo założony uniwersytet w Christianii.
Jeśli dodamy do tego, że haugiańskie przebudzenie (ekonomiczne, religijne i edukacyjne) było arcydziełem trzeźwości – czyli projektem niewspomaganym ani jedną kroplą samogonu czy choćby prymką tytoniu – to otrzymamy obraz potwierdzający nauki Maxa Webera: połączenie mocnej religijnej wiary, nosa do interesów, wstrzemięźliwości, dobrego wyszkolenia i zasad altruizmu może odmienić losy całej nacji. W zadziwiająco krótkim czasie nieliczna początkowo wspólnota haugiańskich „braci i sióstr” przekształciła się w nadzwyczaj witalną i mobilną grupę społeczną, w której znaleźli się eminentni przedsiębiorcy, członkowie parlamentu, architekci norweskiej Konstytucji 1814 roku, założyciele pierwszych domów wydawniczych (Grøndahl i Dryer) i inicjatorzy zamorskich misji religijnych.
Choć generalizowanie na podstawie tkanki niejednokrotnie sprzecznych idei i motywów jest dość ryzykowne, semiotyczna analiza norweskiego „pastoralnego” obrazu świata wskazuje na cechy takie jak zdrowy rozsądek, pragmatyzm oparty na szacunku dla przyrody oraz duch pionierski. Podstawowe medium pastorów stanowiło, rzecz jasna, kazanie. Ich modelem działania była nie rewolucja, lecz ostrożna reforma, oparta na dialogu i ugodzie. Model komunikacji preferował formy klasyczne – raczej jasny, pożyteczny przekaz niż werbalną ekwilibrystykę. Ich religijność uzupełniała mądrość współżycia z naturą. Woleli prostą surowość od przesady, równość – od hierarchii. Sławili pokój i przeciwstawiali się wojennym scenariuszom. I jeśli nawet wyznawali organiczny, holistyczny światopogląd, to wartości natury i kultury szacowali raczej miarą utylitarystyczną niż romantyczną idealizacją świata przyrody. Ich polityka – instytucjonalna kontrola despotyzmu – poszerzyła polityczną reprezentację i prawnie zagwarantowała wolności i przywileje.
Można powiedzieć, że ów pastoralny obraz świata był zbyt radykalny, aby być konserwatywny, i zbyt konserwatywny, aby być radykalny. Piękny jest w nim etos moralnej odpowiedzialności za prostych ludzi i ojczyznę. Jego ciemna strona to przerost optymistycznego racjonalizmu i fetyszyzacja dążenia do sytego bezpieczeństwa: plemiennego, rodzinnego, intelektualnego, moralnego. A przerost bezpieczeństwa może spowodować mentalne lenistwo albo znieczulenie wyobraźni.
Cóż więc dalej, pastorze? Kolejnym logicznym krokiem tej oświeceniowej filozofii był ewangelizujący socjalizm. Zdawał się szyty na miarę norweskiej duszy; był kontynuacją miejscowej egalitarnej tradycji i raczej całkiem naturalną organiczną naroślą niż narzuconą wizją. Co więcej, owa oświeceniowa „dobra nowina” nie tylko „wykoleiła” i przyćmiła norweski romantyzm, ale stworzyła także trwałe dziedzictwo, którego skutki można zobaczyć po dziś dzień.
(...)
Wreszcie, last but not least, widzimy siłę reżimu dobroci u jego najsurowszego krytyka: u samego historyka Terje Tvedta. Wyruszył on niegdyś w świat jako pracownik pomocy humanitarnej do miejsca, które leżało wówczas na szarym końcu listy placówek zagranicznych ONZ-etu – do objętego wojną Sudanu Południowego. Jak sam podkreśla, jego rewelacje na temat norweskich humanitarnych projektów nie miały na celu dezawuowania narodowego dążenia do dobroci; zostały opublikowane z myślą o odnowie norweskiej polityki pomocowej i powstrzymaniu erozji tej szlachetnej wizji.
Chrześcijańskie oświecenie wiedzie osobliwy żywot w Norwegii XXI wieku. Chociaż pozbawione swojego pierwotnego religijnego fundamentu, stwarza jednak niezwykle sugestywny obraz kraju jako forpoczty egalitarnej kultury i wartości humanitarnych. Jeżeli Nowy Testament jest poezją, norweska socjaldemokracja stanowiła rodzaj jego przekładu na prozę. Nowe badania pokazują, że Norwegia należy do najmniej chrześcijańskich krajów w Europie. Jednak norweska świeckość jest pozorem, który myli. Przez cały wiek XX norweską kulturą wstrząsały ruchy „pseudoreligijnego” odrodzenia: od silnej fali studenckiego leninizmu i maoizmu w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, przez laicki testament Stowarzyszenia Świeckich Humanistów (Human-Etisk Forbund) aż po misje pokojowe i humanitarne na wszystkich kontynentach.
Podsumowując: próbowałam tutaj pokazać, że norweski reżim dobroci nie jest utopią stworzoną wyłącznie przez power games cynicznych polityków czy też nieludzkich urzędników zabierających polskim matkom dzieci. Jest to metafizyczna mutacja pastoralnego oświecenia. Wyrósł on w naturalny sposób z nieprzerwanej miejscowej tradycji, która jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku sprzeciwiała się materialistycznemu pojmowaniu ludzkiego szczęścia. I ciągnie się od Hansa Nielsena Haugego przez Wergelanda, Bjørnsona, Nansena aż po współczesnych polityków, którzy chętnie odwołują się do wyjątkowości norweskiej dobroci w skłóconym świecie.
Oto wizja Norwegii, jaką roztacza były norweski premier Kjell Magne Bondevik: „Norwegia musi być narodem miłości bliźniego i solidarności. Idźmy w ślady Fridtjofa Nansena przez naszą ofiarność na rzecz uchodźców i cierpiących w innych krajach. Nasz naród daje teraz przykład innym, umarzając długi najuboższych krajów Trzeciego Świata. Norwegia jest w czołówce państw udzielających najwięcej pomocy. Marzymy, że nadejdzie kiedyś taki dzień, gdy żadne dziecko nie wyciągnie ręki po chleb – nie otrzymując go. Jeśli jesteśmy postrzegani jako Norwegia solidarna, Norwegowie mają powód do dumy”[99].
A oto co pisze polityk, negocjatorka i działaczka na rzecz pokoju Hilda Frafjord Johnson: „Centralne wartości, jak miłość bliźniego, poszanowanie dla ludzkiej godności i nasza odpowiedzialność za dzieło stworzenia, zobowiązują nas wszystkich, ponad granicami państw i wyznań”[100].
I wreszcie Jens Stoltenberg, premier Norwegii, który w 2011 roku przemawia do narodu po masowym morderstwie dokonanym przez Andersa Behringa Breivika na wyspie Utøya: „Pochodniami i różami dajemy światu znak. Nie pozwolimy, by złamał nas strach. I nie pozwolimy, by strach nas zakneblował… [Naszą odpowiedzią jest] więcej otwartości, więcej demokracji. Niezłomność i siła. Oto my. Oto Norwegia”[101].
Ci politycy nie mówią nic oryginalnego. Powtarzają historie dawnych pastorów.
Śnić wielkie sny, zarówno w świecie, jak i w kraju, uważając, aby nie ocknąć się w królestwie pychy – niełatwe to zadanie! Prawdziwe problemy nie zaczynają się, kiedy rząd daje Toremu Arnesenowi-Kowalskiemu miliony koron na ratowanie Tanzanii czy na pomoc maltretowanym dzieciom. Prawdziwe niebezpieczeństwo pochodzi z rosnącej pokusy, by zdefiniować się przez autoportret ośmieszony niegdyś przez brytyjskiego poetę W. H. Audena: „We are here on earth to help the others. What on earth the others are here for, we have no idea”.
[86] Historia oparta na wywiadzie z 2008 roku z norwesko-polskim pracownikiem pomocy humanitarnej. Nazwisko informatora zostało zmienione.
[87] Barnevernet – norweski urząd ds. ochrony dzieci (przyp. tłum.).
[88] Praktyka nadmiernej ingerencji państwowych instytucji, takich jak Barnevernet, w życie norweskich i imigranckich rodzin stała się w ostatnich latach przedmiotem gorącej debaty, a nawet mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego. To, co uderzające w tych dyskusjach i inicjatywach, to „odmoralizowanie” tematu: nazbyt skwapliwe – albo opieszałe – „ratowanie” dzieci traktuje się nie jako „niemoralną” praktykę, lecz jako błędy systemowe, procedury, które nie zawsze są zgodne z duchem praworządności i przejrzystości (transparency).
[89] Nieprawda. W 2017 roku Norwegia prześcignęła Polskę pod względem liczby urodzeń („białych” tubylców) na tysiąc mieszkańców.
Nina Witoszek
Najlepszy kraj na świecie
Pamflet
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.