niedziela, 15 stycznia 2023

Szałamow - Terapia wstrząsowa

 Jeszcze w tych błogosławionych czasach, kiedy Mierzlakow pracował jako wozak i można było we własnego wyrobu łuszczarce (dużej puszce po konserwach, z podziurawionym na wzór sita dnem) produkować z przeznaczonego dla koni owsa kaszę dla ludzi, gotować ją i zagłuszać głód tą gorzką, gorącą masą - wtedy jeszcze zastanawiał się on nad jednym prostym zagadnieniem. Duże taborowe konie z kontynentu codziennie otrzymywały porcję państwowego owsa, dwukrotnie większą niż maleńkie i kosmate koniki jakuckie, chociaż jedne i drugie woziły równie mało. Mieszańcowi-perszeronowi o imieniu Grom sypano do żłobu tyle owsa, że starczyłoby go dla pięciu „jakutków”. Było to słuszne, wszędzie tak postępowano i nie to męczyło Mierzlakowa. Nie mógł pojąć, dlaczego przydział żywnościowy dla człowieka w łagrze, ten tajemniczy wykaz białka, witamin, tłuszczów i kalorii przeznaczonych do spożycia przez więźniów i nazywany arkuszem kotłowym, sporządzany jest bez uwzględnienia wagi człowieka. Jeżeli stosunek do niego jest taki sam jak do zwierzęcia roboczego, to w zagadnieniach przydziału żywności należałoby być bardziej konsekwentnym i nie wkładać tyle trudu w obliczanie jakiejś średniej arytmetycznej, stanowiącej jedynie biurokratyczny wymysł. Ta straszna średnia w najlepszym wypadku odpowiadała jedynie nisko- rosłym osobnikom i rzeczywiście i mali „dochodzili” później od innych. 

Kompleksja Mierzlakowa odpowiadała perszeronowi Gromowi i żałosne trzy łyżki kaszy na śniadanie powiększały tylko bolesne ssanie w żołądku, przecież oprócz swej ustawowej porcji pracujący w brygadzie nie mógł otrzymać prawie niczego więcej. Wszystko, co najbardziej wartościowe i tłuszcz, i cukier, i mięso - trafiało do kotła w zupełnie innej proporcji, niż wpisywano do arkusza kotłowego. Mierzlakow wiedział jeszcze coś innego: 

przede wszystkim umierali ludzie rośli. Żaden nawyk do ciężkiej pracy nic tu nie potrafił zmienić. Szczuplutki inteligent mimo wszystko trzymał się dłużej niż gigant-kałużanin, urodzony kopacz, jeśli byli jednakowo żywieni według łagrowej „racji”. Ze zwiększonego za wyrobione procenty przydziału również niewiele było korzyści, bo zasadniczy przydział składników żywności pozostawał bez zmiany - zupełnie nieobliczony na dorosłych ludzi. Po to, aby lepiej zjeść, trzeba było lepiej pracować; aby zaś lepiej pracować, trzeba było lepiej jeść. Estończycy, Łotysze, Litwini zawsze umierali pierwsi. Zawsze pierwsi „dochodzili”, co było przyczyną wyrażanych przez lekarzy spostrzeżeń: cała Przybałtyka jest słabsza niźli lud rosyjski. Normalne warunki bytowania Łotyszy i Estończyków o wiele bardziej różniły się od bytowania w łagrze niż życie rosyjskiego wieśniaka i było im znacznie trudniej. Ale rzeczywisty powód tkwił w czym innym - oni nie to, że byli mniej wytrzymali, lecz całkiem po prostu bardziej rośli. 

Półtora roku temu, po szkorbucie, który szybko powalił nowicjusza, trafiła się Mierzlakowowi praca sanitariusza w miejscowym szpitaliku. Tam dowiedział się, że dozowania lekarstw dokonuje się według wagi ciała. 

Badanie nowych lekarstw przeprowadza się na królikach, myszach, świnkach morskich, a doza lekarstwa przeznaczonego dla człowieka wyliczona jest na podstawie wagi jego ciała. Doza dziecięca jest mniejsza niż dla dorosłych. 

Jednakże racjonowanie w łagrze nie jest obliczone odpowiednio do masy ludzkiego ciała. To właśnie było to zagadnienie, które dziwiło i niepokoiło Mierzlakowa. Ale zanim ostatecznie osłabł, udało mu się cudem urządzić w charakterze wozaka tam, gdzie można było okradać konie z owsa i napychać nim swój żołądek. Mierzlakow myślał już, że uda mu się przezimować, a potem będzie, co Bóg da. Tak się jednak nie stało. Kierownik bazy konnej usunięty został za pijaństwo, na jego miejsce wyznaczono starszego wozaka, jednego z tych, którzy w swoim czasie wyuczyli Mierzlakowa obchodzenia się z blaszaną łuszczarką. 

Starszy wozak sam nakradł niemało owsa i doskonale wiedział, jak to się robi. Dążąc jednak do przedstawienia się w jak najlepszym świetle przed naczalstwem, własnoręcznie poniszczył wszystkie łuszczarki, nie będąc sam zainteresowany pozyskiwaniem owsianej kaszy. Zaczęto więc owies prażyć, gotować i jeść w naturalnej postaci, w pełni dorównuje koniom pod względem żołądków. Nowy kierownik napisał raport i kilku wozaków, w tym Mierzlakowa, posadzono do karceru za kradzież owsa, a potem odesłano z bazy konnej z powrotem tam, skąd przyszli - na „roboty ogólne”. 

Na robotach ogólnych Mierzlakow szybko zrozumiał, że śmierć już blisko. 

Giął się pod ciężarem bierwion, które musiał taszczyć. Dziesiętnik, któremu nie spodobał się ten „leniwy łeb” (w miejscowym żargonie „łeb” znaczy rosły), za każdym razem ustawiał Mierzlakowa „pod komelek”, zmuszając go do dźwigania grubszego końca pnia - „komla”. 

Pewnego razu Mierzlakow upadł, nie mógł od razu powstać w śniegu i zdecydowawszy się nagle, odmówił dźwigania tego przeklętego pnia. Było już późno, ciemno, konwojenci spieszyli się na szkolenie polityczne, więźniowie chcieli jak najprędzej dostać się do baraku, do jedzenia, dziesiętnik spóźniony już był tego wieczoru na karciane boje - a winę za całą tę zwłokę ponosił Mierzlakow. Ukarano go. Najpierw pobili właśni koledzy, potem dziesiętnik i konwojenci. I tak pień pozostał w śniegu. Zamiast pnia przyniesiono do łagru Mierzlakowa. Dostał zwolnienie i leżał na narach. 

Bolało go w krzyżu. 

Felczer posmarował plecy Mierzlakowa solidolem - innych środków do nacierania nie było w ambulatorium. Mierzlakow cały czas leżał na wpół zgięty, skarżąc się na uporczywe bóle w krzyżu. Bólów dawno już nie było, żebro zrosło się bardzo szybko, lecz Mierzlakow za cenę każdego rodzaju kłamstwa starał się odsunąć moment wypisania go do pracy. I nie wypisywano go. Któregoś razu ubrano go i położono na noszach, umieszczając wraz z innymi chorymi w skrzyni ciężarówki. Odwieziono ich do szpitala rejonowego, gdzie nie było rentgena. Należało pomyśleć o wszystkim poważnie i Mierzlakow pomyślał. Przeleżał tak, nie rozginając się, kilka miesięcy i został przewieziony do szpitala centralnego, gdzie oczywiście był gabinet rentgenologiczny i gdzie umieszczono Mierzlakowa na oddziale chirurgii, w sali wypadków urazowych - traumatycznych, które chorzy w prostocie ducha nazywali „dramatycznymi”, nie myśląc nawet, ile goryczy zawiera ten kalambur. - To jeszcze i tego przenosimy do pana, Piotrze Iwanowiczu - powiedział chirurg. - Nie ma co z nim zrobić na chirurgii. Ale przecież pisze pan w diagnozie: ankiloza na tle urazu kręgosłupa. Cóż mi tu on? - powiedział neuropatolog. - Oczywiście, że ankiloza. Co jeszcze mogę napisać? W kopalni »Szary” zdarzył się taki przypadek. Dziesiętnik pobił robotnika... 

- Nie mam czasu, Sierioża, słuchać o pańskich przypadkach. Pytam, dlaczego pan go przenosi? Przecież napisałem: dla przeprowadzenia badań nad niezdolnością do pracy. Pokłuje go pan igłami, spiszemy protokół i na statek. Niech się stanie wolnym człowiekiem. 

- No, ale przecież pan robił zdjęcia. Uszkodzenia powinny być widoczne i bez igieł. 

- Robiłem. Niech pan raczy spojrzeć. - Chirurg nakierował ciemną błonę negatywową na firankę z merli. - Ni czorta tu nie pojmiesz. Dopóki nie będzie dobrego światła, dobrego prądu, nasi technicy od rentgena cały czas oddawać będą takie męty. 

- Rzeczywiście, męty - powiedział Piotr Iwanowicz. - No, niech będzie - i podpisał swoje nazwisko na historii choroby, zgodę na przeniesienie Mierzlakowa do siebie. 

Na oddziale chirurgicznym, hałaśliwym, bałaganiarskim, przepełnionym odmrożeniami, wywichnięciami, złamaniami, oparzeniami - z kopalniami Północy nie było żartów - na oddziale, gdzie część chorych leżała wprost na podłodze w salach i korytarzach, gdzie pracował jedyny chirurg, młody, bezgranicznie zmęczony, wraz z czterema felczerami (wszyscy oni sypiali po trzy, cztery godziny na dobę) - tam nie było możliwości uważnego zajęcia się Mierzlakowem. Zrozumiał on, że prawdziwe dochodzenie zacznie się dopiero na oddziale neurologicznym, dokąd go przeniesiono. 

Cała jego wola zdecydowanego na wszystko aresztanta skupiła się na jednym: nie rozgiąć się. I on się nie rozgiął. Jakże ciało tego pragnęło choć na sekundę! 

Ale wspominał kopalnie, chłód zatykający oddech, obmarzłe, śliskie, błyszczące od mrozu kamienie w wyrobiskach złota, miskę „zupki”, którą wypijał w czasie obiadu jednym haustem, nie używając zupełnie niepotrzebnej do tego łyżki, kolby konwojentów, buty dziesiętników - i znajdował w sobie dość siły, aby się nie rozgiąć. Zresztą, teraz było już łatwiej niż przez pierwsze tygodnie. Spał mało, bojąc się, aby się nie wyprostować we śnie. Wiedział, że dyżurującym sanitariuszom nakazano go śledzić, aby przyłapać na oszustwie. A w ślad za tym - to także Mierzlakow wiedział - szło wysłanie do karnej kopalni. A jaka musiała być ta karna kopalnia, skoro zwykła pozostawiła Mierzlakowowi tak straszne wspomnienia? 

Następnego dnia po przeniesieniu poprowadzono Mierzlakowa do lekarza. 

Ordynator oddziału krótko wypytał go o początek choroby, pokiwał ze współczuciem głową. Wyjaśnił jakby od niechcenia, że nawet zupełnie zdrowe mięśnie, gdy w ciągu wielu miesięcy są niewłaściwie używane, przywykają do tego i człowiek sam może zrobić z siebie inwalidę- Następnie Piotr Iwanowicz przystąpił do badania. Na pytania zadawane podczas nakłuwania igłą, postukiwania gumowym młotkiem, przy uciskaniu Mierzlakow odpowiadał na chybił trafił. 

Więcej niż połowę swego czasu pracy tracił Piotr Iwanowicz na ujawnianie symulantów. Oczywiście, rozumiał przyczyny skłaniające więźniów do symulacji - sam był niedawno więźniem i nie dziwił go ani dziecinny upór symulantów, ani lekkomyślna prymitywność ich udawania. Piotr Iwanowicz, były docent jednego z syberyjskich instytutów, utracił, zakopał swą naukową karierę w tych samych śniegach, w których jego chorzy, ratując swoje życie, oszukiwali go. Nie można było powiedzieć, aby nie litował się on nad ludźmi, ale był w większej mierze lekarzem niż człowiekiem, był przede wszystkim specjalistą. Dumny był z tego, że rok pracy fizycznej nie zdusił w nim lekarza specjalisty. 

Zadanie ujawnienia symulantów pojmował wcale nie z jakiegoś ogólnopaństwowego punktu widzenia ani też z pozycji moralności. Widział w tym zadaniu możliwość odpowiedniego i godnego wykorzystania swojej wiedzy, swojej psychologicznej umiejętności zastawiania pułapek, w które, w pełnej chwale nauki, powinni byli wpadać głodni, na wpół obłąkani, nieszczęśni ludzie. W tym starciu lekarza i symulanta było po stronie lekarza wszystko - i tysiące przemyślnych lekarstw, i setki podręczników, i duża liczba aparatury, i pomoc konwojentów, i doświadczenie specjalisty; a po stronie chorego jedynie przerażenie tym światem, z którego przyszedł do szpitala i do którego obawiał się wrócić. I właśnie ten strach dawał siły do walki. Piotr Iwanowicz odczuwał głębokie zadowolenie, demaskując kolejnego szachraja; jeszcze raz w życiu zaświadczał, że jest dobrym lekarzem, że nie utracił swoich kwalifikacji, a na odwrót - dopracował i doszlifował swe umiejętności; jednym słowem, że jeszcze „potrafi”... 

Durnie, ci chirurdzy, myślał, skręcając papierosa po odejściu Mierzlakowa. 

Anatomię topograficzną albo zapomnieli, albo jej nie znają, a odruchów to pewnie nigdy nie poznali. Ratują się jedynie za pomocą rentgena, ale gdy brak zdjęcia, to już nie potrafią niczego powiedzieć z całą pewnością nawet o prostym złamaniu. A jaki fason! To, że Mierzlakow jest symulantem, było dla Piotra Iwanowicza zupełnie jasne. No, ale niech poleży z tydzień. W ciągu tego czasu zgromadzimy wszystkie analizy, żeby wszystko było w porządku. 

Podkleimy do historii choroby wszystkie papierki. Piotr Iwanowicz uśmiechnął się, odczuwając już przedsmak teatralnego efektu swojej demaskacji. 

W tydzień później kompletowano w szpitalu etap dla przewozu chorych parostatkiem na Wielką Ziemię. Protokoły spisywano na miejscu, w szpitalnej sali, i przewodniczący komisji lekarskiej, przysłany przez kierownictwo, osobiście dokonywał przeglądu chorych wytypowanych przez szpital do wyjazdu. Cała jego rola sprowadzała się do przejrzenia dokumentów, sprawdzenia prawidłowości ich wystawienia; badanie chorego zajmowało mu pół minuty. 

- Na mojej liście - powiedział chirurg - znajduje się niejaki Mierzlakow. Przed rokiem konwojenci złamali mu kręgosłup. Chciałbym go odesłać. Niedawno został przeniesiony na oddział neurologiczny. Oto dokumenty przygotowane na wyjazd. 

Przewodniczący komisji odwrócił się do neuropatologa. - Przyprowadźcie Mierzlakowa - powiedział Piotr Iwanowicz. 

Przyprowadzono na wpół zgiętego pacjenta. Przewodniczący obrzucił go krótkim spojrzeniem. 

- Ależ to goryl - powiedział. - Tak, oczywiście, nie ma po co takich trzymać. - I wziąwszy pióro do ręki, nachylił się nad listą. 

- Ja nie złożę swego podpisu - oświadczył Piotr Iwanowicz dźwięcznym, jasnym głosem. - To symulant i jutro będę miał zaszczyt udowodnić to i panu, i chirurgowi. 

- No to odłóżmy - obojętnie rzekł przewodniczący, odkładając pióro. - I w ogóle to kończmy, już późno. 

- On jest symulantem, Sierioża - powiedział Piotr Iwanowicz, biorąc pod rękę chirurga, gdy wychodzili z sali. 

Chirurg wyswobodził rękę. 

- Być może - powiedział, marszcząc się pogardliwie. - Niech Bóg przysporzy panu powodzenia w demaskacji. Będzie pan miał mnóstwo zadowolenia. 

Następnego dnia na zebraniu u naczelnika szpitala Piotr Iwanowicz zreferował szczegółowo sprawę Mierzlakowa. 

- Myślę, że ujawnienie symulacji Mierzlakowa przeprowadzimy w dwóch etapach. Najpierw będzie to narkoza rauszowa, o której pan zapomniał, Siergieju Fiodorowiczu - powiedział triumfalnie, obracając się ku chirurgowi. 

- Trzeba było to zrobić od razu. A jeżeli już i rausz nic nie da, to... - Piotr Iwanowicz rozłożył ręce - wtedy terapia wstrząsowa. To bardzo interesujące, zapewniam was. 

- Czy tego nie za wiele? - odezwała się Aleksandra Siergiejewna, ordynator największego w szpitalu oddziału gruźliczego, otyła, korpulentna kobieta, która niedawno przyjechała z kontynentu. 

- No - odpowiedział naczelnik szpitala - ale taka swołocz... - Niezbyt krępował się w obecności dam. 

- Zobaczymy Potem po wynikach rauszu - rzekł pojednawczo Piotr Iwanowicz. 

Narkoza rauszowa to ogłuszająca, o krótkim, doraźnym działaniu narkoza za pomocą eteru. Chory zasypia na piętnaście, dwadzieścia minut, a w tym czasie chirurg powinien zdążyć nastawić zwichnięcie, amputować palec czy też otworzyć jakikolwiek bolący wrzód. 

Ubrane w białe fartuchy kierownictwo okrążyło stół operacyjny w pokoju zabiegowym, gdzie położono posłusznego, na wpół zgiętego Mierzlakowa. 

Sanitariusze chwycili za płócienne taśmy, którymi przywiązuje się zazwyczaj do stołu operacyjnego. 

- Nie trzeba, nie trzeba! - krzyknął, podbiegając Piotr Iwanowicz. - Właśnie nie trzeba taśm. 

Twarz Mierzlakowa odwróciła się ku górze. Chirurg nałożył mu maskę do narkozy i wziął do ręki buteleczkę z eterem. 

- Proszę zaczynać, Sierioża! Eter zaczął skapywać. 

- Głębiej, głębiej oddychaj, Mierzlakow! Licz głośno! 

- Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem - Mierzlakow odliczał leniwym głosem i przerwawszy nagle liczenie, zaczął wymawiać jakieś niezrozumiałe, oderwane wyrazy, przeplatane ordynarnymi przekleństwami. 

Piotr Iwanowicz trzymał w swojej dłoni lewą rękę Mierzlakowa. Po kilku minutach ręka rozluźniła się. Piotr Iwanowicz wypuścił ją - ręka martwo i miękko opadła na brzeg stołu. Piotr Iwanowicz z wolna i triumfalnie rozgiął ciało Mierzlakowa. Wszyscy wydali okrzyk zdziwienia. - Teraz dopiero go przywiążcie - powiedział Piotr Iwanowicz do sanitariuszy. 

Mierzlakow otworzył oczy i ujrzał owłosiony kułak naczelnika szpitala. 

- No cóż, gadzie - chrypiał naczelnik - pójdziesz teraz pod sąd. 

- Zuch z ciebie, Piotrze Iwanowiczu, zuch - powiedział przewodniczący komisji, klepiąc neuropatologa po ramieniu. - A ja wczoraj byłem prawie gotów obdarzyć go wolnością. 

- Rozwiążcie go! - komenderował Piotr Iwanowicz. - Złaź ze stołu! Mierzlakow jeszcze do końca nie oprzytomniał. Waliło mu w skroniach, w ustach miał nudzący, słodkawy smak eteru. Jeszcze i teraz nie pojmował - sen to czy jawa? Być może widział niejednokrotnie takie sny i już wcześniej. 

- A niech was wszystkich jasna cholera! - ryknął nieoczekiwanie i zgiął się jak przedtem. Szerokoplecy, kościsty, dotykający prawie ziemi długimi, grubymi palcami, z mętnym spojrzeniem i zmierzwionymi włosami, rzeczywiście podobny do goryla, Mierzlakow wyszedł z pokoju zabiegowego Piotrowi Iwanowiczowi doniesiono, że chory Mierzlakow leży na łóżku w swojej zwykłej pozie. Lekarz kazał go przyprowadzić do gabinetu. - Zostałeś zdemaskowany, Mierzlakow - powiedział neuropatolog. - Ale ja prosiłem naczelnika: nie oddadzą cię pod sąd, lecz pójdziesz do karnej kopalni. Całkiem po prostu wypiszę cię ze szpitala i wrócisz do starej pracy. 

Chwat z ciebie, przez cały rok zawracałeś’ nam głowę. 

- Ja nic o tym nie wiem - powiedział goryl, nie podnosząc oczu. 

- Jak to nie wiesz! Przecież dopiero co ciebie rozgięto! 

- Nikt mnie nie rozginał. 

- No, mój miły - rozsierdził się neuropatolog. - Tego już za wiele. Chciałem z tobą po dobremu. A tak, zobaczysz, sam będziesz prosił za tydzień, żeby cię wypisano. 

- Eee, co tam jeszcze będzie za tydzień - cicho odrzekł Mierzlakow. Jak miał wyjaśnić lekarzowi, że nawet dodatkowy tydzień, dodatkowy dzień, dodatkowa godzina przeżyta poza kopalnią to jest właśnie jego Mierzlakowowskie szczęście. Jeżeli lekarz sam tego nie pojmuje, to jak mu to przekazać? Mierzlakow milczał i patrzył w ziemię. 

Odprowadzono go, a Piotr Iwanowicz udał się do naczelnika szpitala. - Można przecież jutro, nie za tydzień - powiedział naczelnik, wysłuchawszy propozycji Piotra Iwanowicza. - Obiecałem mu tydzień - odparł Piotr Iwanowicz. - Przecież szpital nie zbiednieje. 

- No dobrze - mruknął naczelnik. - Niech będzie za tydzień. Tylko proszę mnie zawołać. A będziecie go przywiązywać? 

- Nie wolno przywiązywać - powiedział neuropatolog. - Wywichnie jeszcze rękę lub nogę. Będą go trzymać. I neuropatolog, wziąwszy do ręki historię choroby Mierzlakowa, wpisał w rubryce „postępowanie”: terapia wstrząsowa. Następnie postawił datę. 

Podczas terapii wstrząsowej wprowadza się do krwi chorego olej kamforowy w ilości kilkakrotnie przekraczającej dawkę tego lekarstwa, które zazwyczaj aplikuje się podskórnym zastrzykiem osobom ciężko chorym do podtrzymania pracy serca. Działanie takiej ilości olejku prowadzi do nagłego ataku, podobnego do ataku szału lub epilepsji. Pod uderzeniowym dzia niem kamfory ostro wzmaga się czynność wszystkich mięśni, wszystkich ruchowych sił człowieka. Mięśnie doprowadzone zostają do stanu niebywwałego napięcia i siła nieprzytomnego staje się dziesięciokrotnie większa. 

Minęło kilka dni, a Mierzlakow nawet nie myślał o tym, aby się rozgiąć z własnej woli. Nadszedł jednak poranek wpisany do historii choroby i przewieziono Mierzlakowa do Piotra Iwanowicza. Na Północy ceni się rozrywkę - gabinet lekarski był zapełniony. Ośmiu krzepkich sanitariuszy ustawiło się wzdłuż ściany. Na środku gabinetu stała kozetka. 

- Będziemy to robić tutaj - powiedział Piotr Iwanowicz, wstając zza stołu. - Nie pójdziemy do chirurgów. Ale, ale, gdzie jest Siergiej Fiodorowicz? 

- On nie przyjdzie - powiedziała Anna Iwanowna, siostra dyżurna. - Powiedział: jestem zajęty. 

- Zajęty, zajęty - powtórzył Piotr Iwanowicz. - Przydałoby mu się popatrzeć, jak wykonuję za niego robotę. 

Mierzlakowowi podwinięto rękaw i felczer posmarował mu przedramię jodyną. Wziąwszy strzykawkę do prawej ręki, felczer wprowadził igłę do żyły w pobliżu zgięcia łokcia. Z igły trysnęła do wnętrza strzykawki ciemna krew. 

Miękkim ruchem dużego palca felczer nacisnął tłoczek i żółty roztwór zaczął wpływać do żyły. 

- Szybciej, szybciej proszę wprowadzać! - odezwał się Piotr Iwanowicz. - I prędko odstąpić. A wy - zwrócił się do sanitariuszy - trzymajcie go. 

Ogromne ciało Mierzlakowa podskoczyło i poczęło się rzucać w rękach sanitariuszy. Trzymało go ośmiu ludzi, a on chrypiał, rzucał się, kopał. 

Sanitariusze trzymali go jednak mocno i powoli zaczął się uspokajać. 

- Tak można tygrysa utrzymać, tygrysa! - krzyczał triumfalnie Piotr Iwanowicz. - Na Zabajkalu tak tygrysy rękami chwytają. Proszę zwrócić uwagę - mówił teraz do naczelnika szpitala - jak Gogol przesadza. Pamięta pan koniec Tarasa Bulby „Bez mała trzydzieści osób zawisło u jego rąk i nóg”. A ten goryl przecież większy od Bulby. I tylko ośmiu ludzi. 

- Tak, tak, rzeczywiście - powiedział naczelnik. Wprawdzie Gogola nie pamiętał, ale terapia wstrząsowa niezwykle mu się spodobała. 

Nazajutrz w czasie obchodu Piotr Iwanowicz zatrzymał się przy łóżku Mierzlakowa. 

- No to jak? - spytał. - Jaka jest twoja decyzja? 

- Wypisujcie - powiedział Mierzlakow.


Opowiadania Kołymskie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.