środa, 26 lutego 2025

Błyszczałem wiedzą z tego drzewa jak żuk gnojownik swoją pokrywą z zasychającego gnoju

 (...)

Siedzieć na drzewie i strzelać pestkami, to jest szczęście – powiedział.

Tak mi się zdaje, że powiedział, lub po prostu dzisiaj tak sądzę, bo cała rozmowa, z wyjątkiem śmierci, zależy teraz ode mnie, wtedy była powtarzaniem niezrozumiałych słów i zadań, takich jak o szczęściu, o którym nadal nie mam pojęcia, oczywiście nie mówię o definicji, których wiele, rzekłem tedy, co kazała powiedzieć Cigi, wtulając całą twarz w moje ucho:

- Dowiem się, czy było szczęściem.

Dopiero wtedy siwy, łysy staruszek spojrzał do góry na moje nogi, brodę i nos, nie dowierzając skromnemu ciału chłopca dźwigającemu tak wielki rozum. Stwierdził też głośno moją mądrość, a Cigi wymyśliła odpowiedź:

- Nie jestem mądry, proszę pana – powiedziałem: proszę dziadka – gdyż nie mógłbym być szczęśliwy.

Nie rozumiałem nadal owej zabawy, jednak szacunek w słowach staruszka sprawiał mi przyjemność, chociaż trudno było brać poważnie człowieka wątłego jak brzozowa gałązka, który stwierdził, że iż siedemset lat, może tylko siedemdziesiąt, dochodził do tej prawdy.

- Ile ty masz lat, chłopcze?

- Mogłem wreszcie udzielić własnej odpowiedzi:
- Pięćdziesiąt, panie.

A on ocenił:

- Dwanaście – dodając albo ujmując rok życia.

Byłem chudy i drobny jak on, tedy mogliśmy być w tym samym wieku. Poprawiłem go jednak, idąc myślami Cigi, że wiek zależy od rodzaju przestrzeni, bo Cigi miała na myśli teorię względności.

Potworny świat – wyszeptał starzec.

Wtedy dobiłem go: Atqui certe – powtarzałem powoli za Cigi, co sprawiało pozory namysłu – nihil omnium rerum melius est mundo nihil praestabilius nihil pulchrius.

Stary człowiek myślał w milczeniu, a potem – rzecz widziałem z góry doskonale – wychudłymi palcami prawej dłoni lub lewej, co jest chyba bez znaczenia, z góry trudno zorientować się, która jest która, sprawdził, czy żyje, a wtedy jeszcze żył, gdyż uszczypnął się w ciało, jeśli miał jakieś ciało na tych kościach: stary sposób stwierdzenia, czy nie działamy we śnie, i odpowiedział, również po węgiersku, jak sądziłem:

- Quid potest esse tam fictum quam tu puer.

Nie jestem pewien końcówek, gdyż wszystko zdarzyło się w starożytności, na szczęście Cigi objaśniła, że ja nie istnieję. W zasadzie miałem co do tego wątpliwości, nie znałem owej niesprecyzowanej treści zawartej w słowie istnieć, ale prztyknąłem drugą pestką w łysinę otoczoną białym puszkiem i przekonałem go o swej fizycznej obecności w tym życiu.

Stary człowiek starł palcem ślad po wilgotnej pestce z czaszki lub włosów, jest tedy faktem, że strzelałem nimi, następnie albo prawie równocześnie rzekł uroczyście:

- Tożbym się musiał wstydzić przed ludźmi mądrymi, gdybym takiemu jak ty człowiekowi nie folgował.

Otóż nie przytaczam pełnego zdania, bo zastanawiałem się nad słowem folgować i reszta przepadła na zawsze.

- Mam w dupie Platona – szepnęła szybko Cigi ze złością.

Powtórzyłem pięknie tą pierwszą jasną dla mnie myśl: mam Platona. Na ogół dorośli unikają takich wyrazów, wynika to z prostego faktu, iż widzą tylko przed sobą, dupa, znajdująca się z tyłu, bywa zapominana. Starzec zareagował inaczej, gdyż śmiał się skrzekliwie, może tak po raz pierwszy od siedmiuset lat, więc zadrżałem ze strachu, że się rozsypie w drobne kosteczki.

- Masz wspaniałe wykształcenie antyczne – wykrztusił.

- No, nie tylko antyczne – rzekła zarozumiale Cigi.

- No, nie tylko apteczne, dziadku – powtórzyłem.

Chyba już wtedy zaczęła niejasno kiełkować we mnie myśl, którą dziś ze smutkiem wykorzystuję, że aby sprawiać wrażenie człowieka rozumnego, wystarcza powtarzać za kimś niejasne zdania. Nabrałem jednak chęci do uczenia się łaciny, była to bowiem łacina, a nie węgierski, Cigi znała jedno i drugie, chociaż i tak nie urosła.

Błyszczałem wiedzą z tego drzewa jak żuk gnojownik swoją pokrywą z zasychającego gnoju. Istniała, jak sądzę, szansa, że staruszek przeprowadzi natychmiast moją habilitację, sam był bowiem profesorem wyłączonym przez żołnierzy z działania, co dowodzi przewagi żołnierzy.

W ogrodzie →

poniedziałek, 24 lutego 2025

Eutanazya


Parlament niemiecki ma się podobno zająć wkrótce sprawą eutanazyi. Eutanazya nie jest imieniem kobiecem, jakby się na pierwszy rzut oka zdawać mogło przez analogię do Eufrozyny i Anastazyi, ale humanitarną ideą, polegającą na uśmiercaniu ludzi nieuleczalnie chorych przez lekarzy. Idea ta znalazła w Niemczech liczne grono zwolenników, którzy pragną uzyskać dla niej sankcyę prawną. O ile dojdzie to do skutku, Niemcy staną się rajem dla ludzi nieuleczalnie chorych.

Pomysł eutanazyi nie jest nowy. Przypuszczam, że Maeterlinck w głośnym swoim wierszu "Dźwięk instrumentów miedzianych pod oknami nieuleczalnie chorych" miał właśnie eutanazyę na myśli, aczkolwiek środki, jakie w tym celu proponował, były zbyt prymitywne i hałaśliwe.

Usankcyonowanie eutanazyi zmieniłoby zasadniczo stosunek ludzi do nieuleczalnych chorób. Nie należy zapominać, jak ważnym czynnikiem w psychice ludzkiej jest snobizm. Przy eutanazyi, ludzie nieuleczalnie chorzy umieraliby najmodniejszą śmiercią, z zastosowaniem wszelkich wymagań hygieny i komfortu. Łatwo sobie wyobrazić, jak kwaśne miny mieliby przytem ludzie uleczalnie chorzy, skazani na banalną, staroświecką śmierć. Prawdopodobnie okazałaby się konieczna kontrola, aby jakieś ambitniejsze jednostki, dotknięte przypuśćmy katarem, nie chciały się podszywać pod suchotników.

Eutanazyę możnaby stosować zarówno do cierpień fizycznych, jak i moralnych. Przypuszczam nawet, że głośne zajścia w Saverne, w Alzacyi, spowodowane tem, że porucznik Forstner zalecał żołnierzom zabijanie Alzatczyków, nie były niczem innem, jak pierwszą próbą rządowej eutanazyi [9]. Humanitarny oficer, wiedząc z doświadczenia, że wielu Alzatczykom już od dawna musiało życie obrzydnąć, chciał w ten sposób przynieść im ulgę. Niestety, piękna idea eutanazyi słabo jest jeszcze w Alzacyi rozpowszechniona. Ludność nie umiała ocenić intencyi oficera i stąd cały hałas.

Przyszłość zrehabilituje oczywiście dzielnego porucznika, na którego prasa całego świata napada dziś w bezmyślny sposób.

Łatwy do przewidzenia jest zarzut, że w eutanazyi niema nic nowego, bo odkąd świat istnieje, ludzie, znudzeni życiem, mogli się byli truć, wieszać, topić, rzucać pod automobile (kiedy automobilów jeszcze nie było, pod zwykłe wozy), skakać z okna na bruk i t. d. Zapewne, ale to wszystko były tylko samobójstwa, a między samobójstwem a eutanazyą istnieje ta zasadnicza różnica, że do samobójstwa trudno jest kogoś namówić, nawet choćby to czyniła osoba bliska i zaufana. Co innego, gdy taka namowa przyjdzie na urzędowym papierze, poparta autorytetem wiedzy i biurokracyi. Wówczas, choćby człowiekowi nieuleczalna jego choroba nie dawała się nawet we znaki, odrazu zgodzi się na eutanazyę, choćby dlatego, aby się nie narażać na zarzut obskurantyzmu.

Eutanazya wywarłaby z tego powodu ciekawy wpływ na uczucia rodzinne. Ludzie nieuleczalnie chorzy dzielą się na dwie kategorye: takich, którzy nie mają pieniędzy, i takich, którzy je mają. Pierwsi są ciężarem dla najbliższego otoczenia, drudzy nie tylko dla bliższych, ale i dla dalszych spadkobierców. Dotychczas w rodzinach zdarzało się czasem słyszeć takie dyalogi:

Dziaduś (kaszląc) : Oj, moje dzieci... źle ze mną. Zdaje się, że już niedługo się rozstaniemy.
Pierwszy wnuczek: Ale co też dziadzio mówi!
Pierwsza wnuczka (płaczliwym głosem): Dziadusiu, niech dziaduś tak nie mówi, bo ja... ja... (Płacz nie pozwala jej skończyć zdania).
Drugi wnuczek: Wielka rzecz, trochę kaszlu. Wszystkich nas dziaduś jeszcze przeżyje.
Druga wnuczka: A najlepiej odrazu się terpentyną wysmarować. (Wnuczkowie i wnuczki biegną do okolicznych aptek po terpentynę).

Po uchwaleniu prawa o eutanazyi, dyalog ten brzmiałby prawdopodobnie trochę inaczej:

Dziaduś: A... psik!
Pierwszy wnuczek (grobowym głosem): Słyszeliście?
Pierwsza wnuczka: Dziaduś kichnął! To jest nieuleczalne.
Dziaduś: Ależ...
Drugi wnuczek: Nie, dziadusiu, my ci się męczyć nie pozwolimy.
Druga wnuczka (przeglądając książkę telefoniczną) : Jaki jest numer eutanazyi? (Ponieważ w domu jest tylko jeden telefon, a wnucząt czworo, więc troje pozostałych biegnie do najbliższych sklepów, aby telefonować).

U nas propaganda eutanazyi słabe, jak dotąd, czyni postępy. Natomiast, wśród ludu zwłaszcza, istnieje dość rozpowszechniony obyczaj mówienia sobie: "A bodaj-eś skonania nie doczekał!" - czego nie należy rozumieć jako życzenia wyjątkowo długiego życia, ale raczej skomplikowanych mąk przedzgonnych. Świadczy to o instynktach absolutnie sprzecznych z piękną ideą eutanazyi.

Zresztą, czyż nam potrzebne eutanazye sztuczne? Człowiek nieuleczalnie chory może sobie iść poprostu na spacer, wieczorem, po chłodku, gdzieś na ulicę Obozową, albo plac Kercelego i tam mu odrazu taką eutanazyę zrobią, jakiej żaden Niemiec nie wymyślił.

Włodzimierz Perzyński
Do góry nogami

Za Kompromitacje →

Liczarz — matematyk; nieumieć — laik; o neologizmach Kurkiewicza

 Ale wciąż nie o tem wszystkiem chciałem mówić. Pragnąłem zwrócić uwagę na pewnego osobliwego człowieka, którym, o ile wiem, nikt nie zajmował się w czasie jego działalności, a który umarł przed rokiem, zostawiwszy kilka książek, będących poniekąd rzadkością bibliograficzną, gdyż nigdy nie znajdowały się w obiegu księgarskim.

Był to doktór medycyny Stanisław Kurkiewicz, „płciownik“, jak sam się mienił, który całe swoje życie poświęcił zgłębianiu i opisywaniu tajemnic płci. Działalność jego przypada na tę samą epokę, co działalność Freuda, którego o zresztą prac i teorji jak się zdaje Kurkiewicz nie znał. Główną jego pracą jest dzieło p. t. „Z docieków nad życiem płciowem“, wydane jako druk prywatny w r. 1906 w Krakowie i prywatnie sprzedawane przez autora. Ten,sposób wydawania swoich prac, forma ich jakby wpół-dyletancka, odbijająca od przyjętej „etykiety“ naukowej, pewne wreszcie osobiste dziwactwa samego autora, postawiły go poza nawiasem naszego świata naukowego, który też miewa swoje pruderje! Dziś jednak byłby może czas, aby ktoś z psychjatrów zajął się naukowem oszacowaniem tych pism, które mogą być podwójnie interesujące; raz jako suma doświadczeń i obserwacji człowieka, który poświęcił temu studjum całe życie; powtóre z punktu widzenia samego autora jako zjawiska, lekarza jako „pacjenta“; kombinacja, która, w tym zwłaszcza zakresie, zdarza się wcale często.

Ale książki Kurkiewicza mogłyby zainteresować kogoś więcej; mianowicie naszych językoznawców. Ten zapamiętały „płciownik“ był zarazem niemniej zaciekłym purystą językowym, kowalem nowego słownictwa. Nie tylko rugował wszystkie obce nazwy, których w medycynie jest tyle i zastępował je polskiemi, ale, co ważniejsze, rozciągając swoją obserwację na dziewicze, nieopisane wprzód w polskim języku tereny życia płciowego, zmuszony był co chwilę stwarzać nową terminologję. Terminologja ta bywa czasem szczęśliwa, czasem nazbyt robiona i dziwaczna; naogół neologizmy Kurkiewicza, w związku z drastycznemi tematami opisywanemi z jakąś naiwną skrupulatnością, dają wrażenia tak nieprzeparcie humorystyczne, że czytając, niepodobna raz po raz wstrzymać się od śmiechu; ale to są słabostki i wrażenia laika, którym nie ulegnie z pewnością poważny uczony. Nie podobna tu wymienić nawet cząstki neologizmów Kurkiewicza, z których wiele nosi piętno banalnej fabrykacji:

np. kibitnik — sznurówka; liczarz — matematyk; nieumieć — laik; nieczytak — analfabeta; oświactwo — kultura; cierpik — pacjent; strojectwo — mody; napopędak — aphrodisiacum; zaprzeczak — oponent etc.

Ciekawsze niewątpliwe są inwencje Kurkiewicza na jego ściślejszym terenie: Płcić, płetwo, samiectwo (onania), które dzieli na sobiectwo i tobiectwo; dalej obszary błogo sne, blogoszczenie v. zachwyt owanie; osoba wnet szczythwa czyli rychlicowa w przeciwstawieniu do póznicowej; rzaz czulcowy, pierwopłcenie, pierw ospy, razemspy, wypal, odwieńczyny, rówieśnictwo (homoseksualizm), myślosaminy, zadośćczynka, wdzięczarz (fetyszysta), krzątania przedpłcenne, jako to: wy całusy, wy siady oboczne lub na przeciwne, merdanka, ornacki, ustnica, obnażalstwo etc. Tobczyni płceniowa oznacza... altruistkę seksualną.

Pewne czynności płciowe nazwał Kurkiewicz od swego nazwiska Kurkiewy, rozróżniając w nich kurkiewy wielkie i małe. To tylko maleńka cząstka tego oryginalnego słownictwa.

Z samym Kurkiewiczem zetknąłem się przed laty, kolegowaliśmy przez kilka miesięcy w szpitalu w Krakowie na oddziele chorób wewnętrznych, gdzie Kurkiewicz był zresztą jedynie tolerowany jako t. zw. hospitant. Była to osobliwa, nader charakterystyczna postać. Mógłby służyć na potwierdzenie teorji, że większość psychiatrów ma „fijoła“, badanie zaś życia płciowego jest utajoną „zadośćczynką“ (mówiąc terminem Kurkiewicza) erotyzmu czy erotomanji. (Osobiste moje obserwacje przekonały mnie, iż podobnie ma się najczęściej rzecz z apostołami etyki płciowej, czystości, z większością „elsów“ i t. p/).

Ale czyż inaczej bez tej „anormalności“ badacze owi byliby zdolni się wedrzeć w owe subtelne i tajemnicze zakamarki, w których rozgrywa się podziemne życie duszy?

Sławne w szpitalu były „statusy“ (protokóły, badania chorych) Kurkiewicza. Przywieziono, dajmy na to, kobietę chorą na zapalenie płuc, z gorączką wyżej 40°; protokół pierwszego badania sporządził Kurkiewicz. Granice płuc były zwykle dość licho oznaczone, natomiast już zdążył wydobyć z tej nawpółprzytomnej istoty zeznania, że się za młodu „samiła“, oraz szczegóły tego zajmującego skądinąd, ale dla przebiegu zapalenia płuc dość obojętnego faktu. Nieodmiennie też w rubryce zewnętrznych oględzin szpitalnych pacjentów figurowała starannie notowana rubryka: „stopy brudne“. Ten specjalny typ badań stosowany przez Kurkiewicza, te jego „psychoanalityczne“ spowiedzi budziły taką nienawiść u władających w szpitalu zakonnic (zwłaszcza u sędziwej siostry Domiceli), iż używszy całych swoich wpływów, wyświeciły go z oddziału kobiet, tak iż później wstęp miał tylko na oddział mężczyzn. I znowuż u chorego na tyfus, czy wątrobę, protokółował starannie, że się „samił", ile razy etc. Kurkiewicz był biedakiem, będąc niejako prekursorem specjalności, która dziś dla freudystów stała się kopalnią złota. Z trudem usiłował wyrobić sobie klientelę, ogłaszał się jako „płciownik“, który „udziela porad narzeczonym“ etc. W tym zakresie okazał znaczną (zwłaszcza jak na krakowskie stosunki) inicjatywę: on był założycielem pisma Fortuna, które obok ogłoszeń matrymonjalnych i „towarzyskich“, zawierało wstępne artykuły jego pióra. Pismo to wychodzi obecnie w Warszawie, ale stało się prostym zbiorem specjalnych anonsów. Tern bardziej godną uwagi jest wytrwałość, z jaką Kurkiewicz wydawał własnym kosztem swoje „docieki nad życiem płciowem“, których sama jedna część II liczy przeszło 700 stronic bitego druku. Książkę tę sprzedawał piywatnie, u siebie w domu; przez częstą w takich razach ironię losu, dzieła te, pisane w intencjach mora- lizatora i hygienisty, kupowano potroszę i czytano wyłącznie jako pornograf ję i humorystykę. Z punktu widzenia „freudyzmu“ i jego „kompleksu Edypa“ zajmującą może być dedykacja tych „Docieków płciowych“: „Pamięci i cieniom matki ukochanej, ś. p. Franciszki z Tyrkalskich, te trudy i znoje poświęcam“...

Tadeusz Boy-Żeleński

Brewerie

Porą najzwyklejszą odbywania się przemyślań lubieżnych - twierdzi doktor Kurkiewicz - jest: wieczorne ułożenie się do spania - wogóle noc, ta czarna pora, która kryje wstyd wszelaki, a w ciszy i samotności daje ostrogę do puszczenia wodzy myślom nad tem, co: za dnia się widziało i co się odczuło, co w głowie utkwiło i zaniepokoiło, i t. d. Te wodze myślom puszcza nawet ta najlepiej wychowana osoba - ta tylko "w doborowem towarzystwie" się obracająca, i właśnie przez to: z jednej strony podbudzana setne razy na setne sposoby, a z drugiej strony obowiązana setnymi powodami i przepisami kryć w sobie wszelkie objawy posiadania czulców płciowych [1].

Miałem się już ułożyć do spania, ale ponieważ opuścił mnie wstyd wszelaki, więc puściwszy wodze myślom pomyślałem o doktorze Stanisławie Kurkiewiczu. Kto o nim nic nie wie, niech przeczyta choćby w Wikipedii. To też żaden wstyd, bo jeśli dziś się o Kurkiewiczu pamięta, to głównie dlatego, że pisał o nim felietony Tadeusz Boy-Żeleński.

Z przemyślań lubieżnych Doktor Stanisław Kurkiewicz, wewnętrznik i płciownik
Kompromitacje →


sobota, 22 lutego 2025

Siódme wtajemniczenie

 Realizm magiczny i świat chtoniczny

Wydane w 1969 roku Siódme wtajemniczenie jest najdziwniejszą książką Niziurskiego, najbardziej surrealistyczną, można nawet powiedzieć, że psychodeliczną. Tak jakby autor chciał w pewien sposób wpisać się w napędzaną środkami psychoaktywnymi amerykańską kontrkulturę lat sześćdziesiątych. Oczywiście sam Niziurski nic nie miał wspólnego z kontrkulturowo-psychodelicznym spojrzeniem na literaturę, mógł nie słyszeć nawet o Burroughsie, Tomie Wolfie, Kenie Keseyu. Należy tę powieść nazwać „realizmem magicznym dla młodzieży”. Nawet w powieściach o przygodach na innych planetach i kontaktach z kosmicznymi jaszczurami, jakie będzie pisał Niziurski ćwierć wieku później, na dobrą sprawę nie osiągnie takiego odrealnienia, mimo iż przecież wszystko, co się dzieje w Siódmym wtajemniczeniu (pierwotnie noszącym tytuł Twierdza Persil) dzieje się w świecie nieodbiegającym specjalnie od tego, który dotychczas zaludniali rezolutni bohaterowie tego pisarza.

Co więcej, jest to poniekąd powieść polityczna, bo metaforycznie też tak ją przecież można czytać. Powieść o niezależności, ale i braku wyjścia ze skomplikowanej sytuacji w świecie dwubiegunowym, gdzie trzeba opowiedzieć się po jednej ze stron, o trudności w staniu obok. Wreszcie o tym, że świat jasnych, wyraźnych podziałów, wojny między dwoma siłami może być światem pozorów i oszustwa. To w pewnym sensie powieść o fałszu świata, o zakulisowych rozgrywkach, o budowaniu złudzeń i kamuflażu ideologii, za którym kryje się czysta interesowność.

Jak często u tego autora, mamy tu archetyp nowego ucznia w szkole. Gustaw Cykorz, syn inżyniera przerzucanego służbowo po całej Polsce, ląduje w Gnypowicach Wielkich, śląskim miasteczku, którego chlubą jest Koksochemia – nowoczesna budowa socjalistyczna, do której ściągają pracownicy z niemal całego kraju. Tak jak w Awanturze w Niekłaju mamy konflikt między ludnością rdzenną a napływową, między zasiedziałą w swoich niebogatych domkach, często nędznych chałupach a przyjezdnymi, którzy zasiedlają nowe bloki. Powieści Niziurskiego z tego okresu, przecież zawsze wybitnego kronikarza przemian społecznych, rejestrują wielką wędrówkę ludu polskiego za pracą. Czasy inżynierów wyjeżdzających na prowincję, by budować fabryki, zakłady przemysłowe i chłoporobotników pojawiających się tam, gdzie akurat dzieje się wielka inwestycja. W Siódmym wtajemniczeniu mieszkańcy nowych bloków nazywają się „Blokerami”, zaś śląscy autochtoni „Matusami”. Problem Cykorza polega na tym, że nie chce należeć ani do Blokerów (mimo że mieszka w bloku i chodzi z Blokerami do klasy), ani do Matusów. Za wszelką cenę pragnie zachować osobność i niezależność, co jest nad wyraz trudne, bo spotyka się z opresją ze strony obu szkolnych gangów. Oczywiście słowo „gang”, a nawet „banda” jest tu na wyrost, u Niziurskiego nie ma prawdziwej, brutalnej przemocy, rozliczne dręczenia, tortury, gnębienie, robienie głupich kawałów jest niewątpliwie upokarzające i przykre fizycznie, ale nie jest realną przemocą, taką jakiej należałoby się spodziewać po prawdziwym gangu młodocianych. Nie ma tu ordynarnego bicia po twarzy czy kopania, ale wymyślne mydlenia, nacierania, szlifowania, jak opisuje sam Cykorz.

Obie grupy – Blokerzy i Matusy – są zorganizowane na wzór niemal wojskowy, ale jak się przyjrzeć, to zdaje się, że raczej powielają strukturę organizacji partyjnej z kierownikiem i z zapleczem ideologicznym. I tak pośród Matusów występuje niejaki Kwiczoł, zwany Wielkim Doktrynerem, odpowiedzialny za „ideologiczną” stronę działalności „gangu”, uważany za „wielkiego filozofa”, a także Maks „Wielki Eksperymentator”. Podobnie wśród Blokerów, ich szef Radek Nieradkiewicz, zwany Nieradkiem podpisuje swoje listy: „Przewodniczący Wielkiej Rady Bloku”, co uznać można za nadętą nazwę organizacji rewolucyjnej, ale i za parodię Rady Narodowej czy nawet Rad Robotniczych i Chłopskich. Nieradek jest bardziej nawet niż szefem „gangu” ideologiem i politykiem.

Główną bojową rozrywką Blokerów i Matusów jest wspólna, masowa gonitwa przez łaźnię, zwaną Wielką Kołomyją Elementarną, podczas której Blokerzy gonią Matusów, a Matusy jednocześnie gonią Blokerów. Ta dziwna paradoksalna pogoń, gdzie uciekający jednocześnie gonią ścigających możliwa jest dzięki temu, że szkolna łaźnia ma dwa naprzeciw siebie znajdujące się wejścia-wyjścia, zatem uczniowska masa biega w koło, i szpica uciekających jednocześnie jest czołem pościgu za ariergardą goniących. Całość tego groteskowego pościgu i ucieczki polega na udawaniu walki. Obie grupy falsyfikują rzeczywistość, symulując bezlitosne starcie. Nikt nie może ostatecznie wygrać, ponieważ świat Gnypowic opiera się na równowadze pomiędzy Blokerami i Matusami i nikomu specjalnie nie zależy na zburzeniu tego dziwnego konsensu, ponieważ istnienie dwóch jakoby śmiertelnie nienawidzących się środowisk powoduje, że nie ma miejsca nie tylko na powstanie jakiejkolwiek opozycji, trzeciej grupy, nowej partii, mówiąc krótko, a nawet nie da się nie należeć do którejś z nich. To nie tyle przynależność do znienawidzonej grupy jest piętnowana, ile nieprzynależność do czegokolwiek, osobność, samodzielność, niezależność. W Gnypowicach albo jesteś Blokerem, albo Matusem, albo po prostu cię nie ma.

Powieść ma klimat często oniryczny. Cykorz fantazjuje o lotach kosmicznych w towarzystwie Komandora i orbitowaniu. Jak się okazuje, takie same sny ma lokalny pijak Inocynt Ankoholik, spędzający czas na okolicznych łąkach i hałdach i tam się alkoholizujący. Co więcej, często przymuszający do picia wódki pochwyconych chłopców, co zdaje się mało wiarygodne, bo ciężki nałogowiec wolałby dla siebie zachować zapasy spirytualiów, niż trwonić je na zaszczepianie alkoholizmu wśród młodzieży. Według pracy doktorskiej magistra Cymby, o której wspomina się w powieści, „pijacy dzielą się ogólnie na lokalowych i koczujących. Wśród lokalowych najważniejsze są grupy pijaków barowych i kameralnych, a wśród koczujących przeważają podpłotkowi, leśni, ogrodowi i łęgowi”. Wedle tej terminologii Ino cynt należy do „pijaków łęgowych”.

Cykorz postanawia w końcu przystąpić do Matusów, choć z oporami i bez przekonania. Doktryner Kwiczoł mówi, że „zdradza poważne wahania ideologiczne” oraz że „kandydat powinien… rozumiesz… z radością… z zapałem” chcieć przystąpić do organizacji. Niestety Cykorz ma „poważne braki w wyszkoleniu politycznym”, co zasmuca ideową wierchuszkę Matusów, będących w swoim mniemaniu „funkcjonariuszami związku” postępującymi „zgodnie z racją stanu”. Zatem Cykorz musi dostać się w „tryby maszyny organizacyjnej”. Organizacja jest wszystkim, zaś wszystko, co poza organizacją, jest albo nieważne, albo złe.

Niziurski jak mało kto z literatury nawet poważnej pokazuje ułudę władzy, swoistą jej fasadowość, to, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej, niż się wydaje, a rzekomy wszechwładny szef w istocie jest figurantem, nieświadomym swej nieważności oraz tego, że za jego plecami toczy się zupełnie inna rozgrywka. Oficjalna wersja wydarzeń nie ma nic wspólnego z prawdziwą, a komunikaty wrogich grup Blokerów i Matusów w zadziwiający sposób są identyczne. Ernest jest przekonany, że „Twierdza Persil” jest codziennie zdobywana przez jego żołnierzy i Blokerzy ponieśli już sześćdziesiąt sześć klęsk, o czym informują pełne entuzjazmu raporty Matusów. Ale rzekomo miażdżeni codziennie Blokerzy mają się świetnie i też informują o swoich sześćdziesięciu sześciu bezapelacyjnych zwycięstwach. Cykorz rwie się do zdobywania „Twierdzy Persil”, podobnie jak cała chmara Matusów, z których każdy, nie zważając na zbliżającą się klasówkę z matematyki, chce zdobywać umocnienia Blokerów. Jednak Kulawy Lolo stara się wytłumaczyć nieznającemu rzeczywistych układów Cykorzowi, że jest zupełnie inaczej, niż wydaje się wodzowi Ernestowi, że Ernest stracił kontakt z rzeczywistością i tak naprawdę nie ma pojęcia, co się dzieje. Przypomina to przecież sytuację, gdy jakiś satrapa czy pierwszy sekretarz utrzymywany jest w nieświadomości, gdy specjalnie dla niego preparuje się raporty i doniesienia prasowe, by utrzymywać go w błogim przeświadczeniu o swojej doskonałości i o tym, że sprawy idą w dobrym kierunku, wróg jest wycieńczony i już za chwilę bezwarunkowo skapituluje.

Także tutaj jest ukazana chtoniczność powieściowego świata Niziurskiego, wszak tajna kwatera Matusów znajduje się w podziemiach, w ciasnych, cuchnących piwnicach, do których prowadzi tajne przejście. Podobnież ma się rzecz z legendą o „trumnie Klappera” ukrytej gdzieś w piwnicach „Twierdzy Persil” – i znów owa tajemnica skryta jest pod ziemią. Jako że akcja Siódmego wtajemniczenia dzieje się na terenach poniemieckich, to naszą wyobraźnię rozbudzają (niczym w Panu Samochodziku) podania o niemieckich skarbach, ukrytych przez uciekających nazistów w lochach, piwnicach, grobowcach, podziemiach zrujnowanych willi czy pałaców – patent jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych doskonale działający. W zasadzie na osobne opracowanie zasługuje temat zasług junkrów, esesmanów i niemieckich arystokratów w dziele budowania peerelowskiej popkultury, gdzie obok dzierżącego palmę pierwszeństwa Zbigniewa Nienackiego musiałoby się też znaleźć miejsce dla autora Siódmego wtajemniczenia i Awantury w Niekłaju.

Jednocześnie groteskowa, surrealistyczna – jak większość tej powieści – scena zaprzysięgania Cykorza na Matusa ewidentnie przypomina wykoślawioną wersję wprowadzenia nowego kandydata w arkana wiedzy masońskiej. Cykorz z założonymi na oczy końskimi klapkami jest parodią Daniela Olbrychskiego stającego się wolnomularzem w ekranizacji Popiołów Żeromskiego wyreżyserowanych przez Wajdę. Być może Niziurski nie znał tego filmu, ale niemożliwe jest, by nie znał powieści Żeromskiego, swojego literackiego idola.

Prawdziwym wtajemniczeniem jest cel zdobycia „Twierdzy Persil” i odnalezienia „trumny Klappera”, w której ten wytwórca trumien, a zarazem członek SS schować miał bezcenne kosztowności. Zdobycz ma posłużyć do sfinansowania „Wielkiego Wandru”, czyli epokowej wyprawy Matusów na jeziora mazurskie, a w dalszej perspektywie dalej: na morza, oceany i do zamorskich krain, za czym stoi potrzeba emigracji z zatęchłego, smutnego Śląska.

Tyle że Jarosław Strzębski uważa, że Gnypowice to też Kielce i wcale nie chodzi o śląski krajobraz, który sugerują hałdy: „Gnypowice, Twierdza Persil, i te glinianki to są dla mnie właśnie Doły Siekluckiego. Staw był na tyle rozległy, że się przez niego płynęło, ale na tyle mały, że nie stanowił nieprzebytej przeszkody. Oczywiście są na Śląsku wyrobiska, hałdy i stawy, ale hałdy były również koło Dołów Siekluckiego, bo przecież te doły, skąd wybierano piasek, otoczone były pasmem tzw. górek. Szkoła w Gnypowicach to szkoła im. Feliksa Dzierżyńskiego, której budowę za płotem naszego domu ukończono w 1967 roku. Na pewno Gnypowice są jakąś kompilacją wielu miejsc, bo to zwykle tak bywa, ale przede wszystkim to krajobraz kielecki. Kielce leżą między dwoma pasmami: Dymińskim i Masłowskim, i stąd tutaj ten przewiew, bo rzeczywiście tu często mocno wieje, dlatego właśnie mówi się, że »piździ jak w Kieleckiem«”.

Profesor Tadeusz Cegielski, znawca i praktyk rytuałów masońskich: „W Siódmym wtajemniczeniu mamy bez wątpienia rozbudowany, wielostopniowy rytuał inicjacyjny, choć niekoniecznie musi to być obrzęd wolnomularski. Niziurski bawi się różnymi elementami takiego rytuału, przekształca je, deformuje, zmienia kolejność lub ośmiesza, ale nadal spełniają one swoją rolę. Cykorz ma przewiązane chustką oczy, pije kozie mleko i przebywa w ciemnościach szafy. Charakterystycznym momentem jest dokładne protokołowanie przebiegu rytuału, właściwe dla tradycji wolnomularskiej. Mamy tu też »legendę założycielską« masonerii symbolicznej, błękitnej, czyli trzech pierwszych stopni wtajemniczenia: sprawę ukrytej w podziemiach trumny i jej zawartości. Zresztą, trumna, zwłoki zamordowanego Mistrza i jego zmartwychwstanie to główne elementy symboliki trzeciego, mistrzowskiego stopnia wolnomularskiego.

Klasyczny system wtajemniczeń wolnomularskich, ukształtowany około 1750 roku, zawierał siedem stopni (Ryt Różanego Krzyża). Do każdego prowadził odrębny rytuał. Rytuały te tworzyły synkretyczną strukturę, na którą złożyły się proste, tradycyjne obrzędy cechowe, towarzyszące przyjęciu nowego członka, pogłębione i wzbogacone mniej lub bardziej świadomie w XVII i XVIII wieku dzięki symbolice transmutacji alchemicznej. Zapożyczony z alchemii i innych dyscyplin ezoterycznych aparat pojęciowy nadał wolnomularstwu już we wczesnej fazie jego historii wymiar uniwersalny, zarazem transcendentalny. Oczywiście, najważniejszy pozostał obrzęd inicjacji do związku, czyli rytuał uczniowski. Jak każdy rytuał przejścia zaczynał się »we wnętrzu ziemi« (w ciemnościach Izby Rozmyślań) i prowadził tzw. postulanta (»ni to nagiego, ni to ubranego«) poprzez kolejne trzy próby (ognia, wody i powietrza) do momentu »udzielenia mu światła«, czyli zdjęcia opaski z oczu. Szok, jaki towarzyszy nagłemu wyjściu z ciemności, przyrównywany jest do szoku związanego z narodzinami. W rzeczy samej postulant, który stał się dzięki inicjacji adeptem, rodzi się do nowego życia – bardziej świadomego, rozumnego, pełnego. Ważnym elementem rytuału inicjacyjnego jest spełnienie »czary goryczy« przez postulanta, czyli wychylenie jednym łykiem napoju zawierającego piołun. Także przejście »pod stalowym sklepieniem« utworzonym ze skrzyżowanych szpad braci. Po pomyślnym przejściu przez próby i otrzymaniu światła kandydat składa przysięgę na Księgę Praw (Biblia, Tora, Koran lub inne teksty objawione w zależności od wyznawanej przez postulatna religii) i zostaje pasowany mieczem na Brata i członka Loży. Otrzymuje fartuch uczniowski i białe rękawiczki. Potem wtajemniczony zostaje w znaki, słowa i kroki stopnia Ucznia.

Rytuał przytoczony w Popiołach przez Żeromskiego, a potem wykorzystany przez Wajdę nie jest rekonstrukcją konkretnego rytuału, ale zawiera zasadnicze elementy obrzędu inicjacji. Szwagier Żeromskiego, Rafał Radziwiłłowicz, wolnomularz od 1910 roku – jeśli to on był informatorem – nie miał prawa udostępnić pisarzowi konkretnego rytuału konkretnej loży, której był członkiem, ale mógł ukazać mu jego przebieg, symbolikę i znaczenie. Mógł Żeromski, podobnie później Niziurski skorzystać z jednego z setek wydawnictw naukowych lub choćby popularnych broszur, które mniej lub bardziej bałamutnie ujawniały tajemnice i sens rytuału wolnomularskiego”.

Znamienne, że rwący się do walki Cykorz odwodzony jest przez hierarchię Matusów od bohaterstwa i prawdziwej walki. Czarny Piter i Kwiczoł suflują wręcz Cykorzowi ideę poddania się Blokerom bez walki i studzą jego bojowy zapał, bo przecież nie o żadną zabawę w wojnę tutaj chodzi, ale o coś o wiele poważniejszego. Każdy szturmujący twierdzę otrzymuje prócz broni (drewnianej szabli, plastikowego floretu, pistoletu na kapiszony) paczkę żywnościową dla pojmanego jeńca oraz książkę dla niego. Stąd łatwość, z jaką wrogowie się poddają, bo w paczce dostają łakocie na co dzień niedostępne, ale nade wszystko lekturę. Z nich najcenniejsza jest powieść „Niezwykłe przygody Anatola Stukniętego na początku”.

I przy tej fikcyjnej, czy też mówiąc nazewnictwem Pawła Dunin-Wąsowicza, książce „widmowej” bądź „urojonej” trzeba się na chwilę zatrzymać. To legendarna powieść, której prawdziwego autorstwa ani tytułu nikt nie zna, ponieważ została znaleziona przez niejakiego Pleksika w skupie makulatury jego wuja – bez okładki i strony tytułowej. Podaję tu jej omówienie za książką Dunin-Wąsowicza Polska biblioteka widmowa zbierającej przykłady książek występujących wyłącznie w innych książkach (Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2016): „Pod wpływem tej lektury poszczególni czytelnicy doznają przypadłości, które przeżywa w książce Anatol. Początkowa scena, w której Anatol, ścigany przez ludzi sir Douglasa ucieka boso w koszuli po śniegu i odmraża sobie palce u nóg i uszy, spowodowała, że Bezczelnemu Pacholcowi przydarzyło się to samo. Nieradek dostał od niej grypy, Szprot zaś, uprzedzony, czym grozi lektura, czytał w kożuchu i futrzanej czapie, lecz zapomniał o ciepłych butach i odmroził sobie duży palec u nogi. Na stronie 28 Anatol ukrywa się w przerębli pod wodą – czytający to chłopcy, m.in. Szczeżuja-Spec, skakali masowo do przerębli. Bąbel, czytając pod ławką o tym, jak Anatol nadstawia gołą pierś wrogom, rozpiął na lekcji koszulę. Zaintrygowany tym nauczyciel Piszczoch zabrał mu książkę, zaczytał się i dostał skurczów tak niebezpiecznych, że musiał być przez miesiąc hospitalizowany. Wujkowi Kwiczoła odnowiła się rana w piersi. Jeżeli komuś udało się mimo braku uczuleń dotrwać do siódmego rozdziału, nieuchronnie zasypiał na jego początku”.

Dopowiedzmy: czytelnik zasypiał, ale nie z nudów, tylko z tej przyczyny, że siódmy rozdział (jak siódme wtajemniczenie) był opisem snu Anatola, a nieprzeparta sugestywność powieści powodowała, że próby czytania o spaniu kończyły się w sposób oczywisty zaśnięciem. Do czytania niebezpiecznej powieści zabiera się jeden ze znakomitych Blokerów – Żarłoczny Stef, znany ze swojego niepohamowanego apetytu, ale także gruboskórności. U Stefa wszystkie emocje działają zawsze z opóźnieniem, dlatego w tym upatruje szans przebrnięcia przez powieść o Anatolu, bo zanim jego organizm zdąży się przejąć sugestywnym opisem marznięcia Anatola, to Anatol już będzie przypiekany ogniem, a gdy ciało Stefa zacznie reagować na gorąco, Anatol już będzie zasypiał, a gdy Stef poczuje pierwsze objawy senności, Anatol się zbudzi itd., itd.

Kiedy Cykorz wreszcie przybywa, przeprawiając się łódką przez staw (urastający w wyobraźni Gustawa do rozmiarów Jeziora Wiktorii lub rzeki Kongo) i staje naprzeciw „Twierdzy Persil”, daje nam taki oto opis owego ponurego domostwa, niczym z powieści gotyckiej albo opisu hotelu Normana Batesa z Psychozy: „Sam, oko w oko z twierdzą. Spojrzałem na nią pełen lęku. Z bliska wydawała się jeszcze potężniejsza, niż myślałem. Była to wielka, dwupiętrowa budowla z cegły, poczerniała od dymu. Od tej strony w ogóle niedostępna. Gruby mur osunął się w dół parę metrów i częściowo zawalił, odsłaniając na piętrach kolorowe ściany pokojów, w których gnieździły się teraz zdziczałe gołębie. Olbrzymie ich stada jak chmury unosiły się nad budynkiem, spokojnie i majestatycznie wykonując podniebne ewolucje. Nie pasowały mi jakoś do twierdzy te gołębie. Chętniej widziałbym tu stado złowieszczych kruków, a przynajmniej gawronów lub kawek, w każdym razie ptaków posępnych, ubranych czarno, odpowiednio do okoliczności. Gołębie były niestosowne”.

Tajemnica „Twierdzy Persil” i wojny między Matusami a Blokerami polega na tym, że członkowie jakoby wrogich sobie band spotykają się tam i podciągają nawzajem z trudnych przedmiotów szkolnych. Cała wojna jest tak naprawdę przykrywką dla świetnie działającej samopomocy uczniowskiej, odpisywania od siebie zadań i pobierania korepetycji, o czym nie miał pojęcia zarówno rwący się do walki Cykorz, jak i przywódcy Matusów i Blokerów.

Księga dla starych urwisów 

Krzysztof Varga

Norweski reżim dobroci

 Fatalny urok norweskiego pastoralnego oświecenia

Wyobraźmy sobie świeżo upieczonego referenta – Norwega o polskich korzeniach – Tora Arnesena-Kowalskiego, który właśnie otrzymał posadę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Królestwa Norwegii, w departamencie pomocy humanitarnej. Ma około trzydziestki, dyplom z antropologii społecznej i chce zbawić świat. Czytał Mary Douglas i Amartyę Sena, nie cierpi dyskryminacji rasowej i USA i jest głęboko przekonany, że funkcjonalna służba zdrowia, dobrze zorganizowane szkolnictwo i sprawna infrastruktura mogą polepszyć życie w Afryce – tak jak polepszyły życie w Norwegii. Podobnie jak wielu przyzwoitych Norwegów uważa, że: 1) wstyd być bogatym, kiedy świat jest pełen nędzy i nierówności; 2) trzeba pomagać „underdogom” z mniej fortunnych krajów; 3) rolą Norwegii na arenie międzynarodowej jest postępować zgodnie z zasadą thinking dutifully – acting beautifully, to jest upowszechniać prawa człowieka, oświatę, równouprawnienie oraz poziom brutto szczęścia na świecie.

A zatem Arnesen-Kowalski uczy się sztuki zbawiania świata za pomocą norweskich „mentalnych apek”: kategoryzacji, planowania, administrowania – i wiary w to, że racjonalne i odpowiedzialne działanie może przenosić góry (lub zazieleniać pustynie). Dzień w dzień biega z zebrania na zebranie, przemierzając zygzakiem kilometry niekończących się korytarzy Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Oslo. Nie ma już czasu na czytanie swojego ulubionego poety Zbigniewa Herberta; pisuje teraz niedotlenione, ale ważne raporty. W końcu wysyła się Arnesena-Kowalskiego za granicę, by ratował Tanzanię.

Dostaje gażę stosunkowo niską (między szczeblem sześćdziesiątym a siedemdziesiątym według tabeli płac urzędników państwowych), ale oprócz tego specjalny dodatek służby zagranicznej, rozłąkowe, ładny dom z ogrodem, kucharza, ogrodnika i czasem szofera. Czuje za sobą niezawodny aparat rządowego wsparcia: sekretarzy, ministrów, doradców administracyjnych i tym podobnych. Uszczęśliwiony jak misjonarz, któremu dano szansę, aby nawrócił lwa na wegetarianizm.

Arnesen-Kowalski zarządza programem środowiskowym złożonym z kilkunastu pomniejszych programów obejmujących gospodarkę rybną, ochronę fauny, wyżywienie i zalesienie. Odbywa regularne spotkania, organizuje seminaria, nadzoruje projekty i decyduje, jak wydać te trzysta milionów koron, które przeznaczono na program ratowania Tanzanii. Kiedy po kilku latach opuszcza swoją placówkę, zadowolony z siebie jak psi ogon, ma za sobą upadki i wzloty, ale per saldo przyczynił się do polepszenia gospodarki rybnej, ochrony fauny, wyżywienia i zalesienia. Jego norwescy koledzy z pozarządowych organizacji pomocowych też mają poczucie, że wykonali bajeczną robotę; w pocie czoła walczyli o lepsze szkolnictwo, wyższe kompetencje, równouprawnienie chłopców i dziewcząt w szkołach oraz sprawniejszą służbę zdrowia.

Kilka lat później Arnesen-Kowalski wraca do Tanzanii, żeby zobaczyć, jak postępuje odrodzenie kraju. Na próżno jednak szuka w Afryce cząsteczek „dobrej i prawej Norwegii”. Ludzie są równie biedni jak przed dwudziestu laty. Widzi, że połowa dzieci na wsi wegetuje na granicy głodu. Widzi ziemie uprawne leżące odłogiem. Od znajomego Norwega dowiaduje się, że sto pięćdziesiąt milionów koron zniknęło bez śladu oraz że Tanzańczycy defraudują pieniądze ze środków przeznaczonych na auta, seminaria i konferencje. Zwłaszcza seminaria stały się kopalnią złota; wiele z raportowanych „konferencji” nigdy się nie odbyło, inne kosztują tysiąc koron na dzień i osobę. Tanzańczycy mówią: „Potrzebuję trzy tysiące, żeby przeżyć, a zarabiam pięćset. Musimy zorganizować seminarium”. I co z tym zrobić? Trzeba pogodzić się z tym, że istnieją greedy corruption i needy corruption – tak już jest[86].

Norweskie organizacje pomocowe twierdzą, że to wyjątek. Arnesen-Kowalski dochodzi do wniosku, że cała pomoc humanitarna opiera się na podobnych wyjątkach. Powraca do czytania Pana Cogito Zbigniewa Herberta. Natchniony Herbertowskim duchem, pisze krytyczny raport – najlepszy, jaki udało mu się w życiu stworzyć. Sednem problemu, dowodzi, jest zasada odpowiedzialności odbiorcy. A odbiorca działa w skorumpowanym systemie. Nikt nie lubi poruszać tego tematu, bo to żenujące – dyskutowanie o norweskim wsparciu dla skorumpowanych systemów. I nikt nie chce o tym rozmawiać, bo to kalanie własnego gniazda i szarganie dobrego imienia Norwegii. Wreszcie nikt nie chce o tym mówić, bo byłoby to podcinanie gałęzi, na której się siedzi. W ostatecznym rozrachunku – grzmi Arnesen-Kowalski – wszyscy norwescy pracownicy pomocy humanitarnej pasożytują na skorumpowanych systemach w Afryce i Azji. Stworzyliśmy w tak zwanym Trzecim Świecie mentalną kulturę uzależnienia. Ludzie tam wiedzą, że bogata Norwegia zobowiązała się przeznaczać jeden procent swojego PKB na pomoc, i aż palą się do tego, aby norweskim dobroczyńcom pomóc w podjęciu decyzji, kto te pieniądze ma otrzymać.

Po wyrzuceniu z siebie tego jadu i pokonaniu moralnego kaca Arnesen-Kowalski czuje ulgę. Wreszcie coś zrobił, aby uratować Tanzanię – i Norwegię! Swój raport wysyła do MSZ-etu, a płomienny artykuł do największej norweskiej gazety, „Aftenposten”. I czeka. Po miesiącu dostaje z ministerstwa uprzejmy list z podziękowaniem, a „Aftenposten” prosi go o skrócenie tekstu do tysiąca słów. I na tym koniec.

Wzburzony Arnesen-Kowalski postanawia zmienić pracę. Nie chce już inwestować swego idealizmu w ratowanie Afryki. Teraz zamierza ratować dzieci. Zatem przenosi się do innego sektora „norweskiego reżimu dobroci”: tak zwanego Barnevernetu[87]. Wszystko jest dobrze, póki na jego biurko nie trafia raport o autystycznym dziecku polskiej rodziny, które zostało właśnie przez Barnevernet „skonfiskowane” i umieszczone w rodzinie zastępczej. Ojciec: polski elektroinżynier. Matka: wcześniej fotograf, obecnie „przy mężu”. Zaciekawiony (ostatecznie ćwierć duszy Kowalskiego jest polska), zagłębia się w aktach sprawy. Odkrywa, że dziecko zostało zabrane, ponieważ: 1) rodzice przyznali, że czasem dają mu klapsa w pupę, ergo uzasadnione było podejrzenie o przemoc w rodzinie; 2) dziecko bywało w szkole smutne, ergo w życiu rodziny coś jest (prawdopodobnie) nie tak; 3) w rozmowie ze zrozpaczoną matką norweski psychiatra uznał ją za mentalnie niestabilną, ergo nie była w stanie zajmować się dziećmi. Kowalski przeprowadził wywiad z sąsiadami rodziny: twierdzą, że polska matka była „całkiem normalna”. Mentalnie niestabilna stała się, gdy Barnevernet odebrał jej dziecko.

Zdaniem biegłego umieszczenie dziecka w rodzinie zastępczej leżało w jego (dziecka) interesie. Jednakże Arnesen-Kowalski czuje pewien niepokój. Zwykła rodzina, mniej więcej taka jak jego własna, która ściągnęła do Norwegii, żeby pracować i szukać pomocy dla autystycznego dziecka, dostaje tyle norweskiej dobroci, że aż jej życie się rozpada. Co poszło nie tak?

Niccolò Machiavelli mówił o „patologii dobroci” – impulsie do pomocy, ratowania, dawania i poświęcania się do tego stopnia, że nadmiar altruizmu zamienia się we własne przeciwieństwo. Norweski historyk Terje Tvedt ukuł pojęcie „norweski reżim dobroci” – inteligentną, ironiczną metaforę, ponieważ idea „reżimu” ujmuje „dobroć” w twarde technokratyczne kleszcze. Reżim dobroci jest „minipaństwem w państwie”, czyniącym wszystko, aby tylu ludzi, ilu się tylko da – w Norwegii i na świecie – uczynić trochę szczęśliwszymi, niż są. I aby słabi albo uciśnieni – dzieci, kobiety, Trzeci Świat – mogli otrzymać pomoc i empowerment. Norweski reżim dobroci składa się z szeregu publicznych instytucji, takich jak Barnevernet, służba zdrowia i szkoły, ponad dwustu organizacji wolontariackich i ponad trzech tysięcy pracowników pomocy humanitarnej i rozwojowej, instytutów badawczych i uniwersytetów, związanych z norweską polityką w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej. Reżim dobroci posiada niezwykłą normatywną władzę. Ma olbrzymie dotacje. Panuje nad medialnym obrazem Norwegii w Norwegii – i na świecie. Wytworzył język i narrację o tym kraju, które uwodzą zarówno tubylców, jak i zagranicę. I prezentuje narodowy portret własny Norwegów jako mistrzów świata w pomocy humanitarnej i moralne supermocarstwo. W końcu: symbolizuje „moralne działanie” w niemoralnym – na ogół – świecie.

Wspomniałam wcześniej, że w Norwegii nadzwyczajne jest to, że jest taka zwyczajna. Przez ostatnie dwieście lat Norwegowie konsekwentnie budowali instytucje zapewniające równość i dobrobyt ludziom przeciętnym i zwyczajnym. Właśnie to różni Norwegów – a także większość Skandynawów – od innych grup narodowościowych: prymarne zaufanie do „dobrego państwa” czy szczęśliwego „domu ludu” (folkhemmet, jak to nazywa się po szwedzku). Jeśli aparat państwa odbiera rodzicom dzieci, to musi mieć ku temu dobre powody. Takiego zdania jest większość – minus Polacy. A zatem na początku XXI wieku, gdy obywatele wszędzie na ogół raczej wygwizdują swoje rządy, Skandynawowie wierzą państwu z takim samym żarem, z jakim bogobojni Polacy wierzą w Najświętszą Panienkę. I podczas kiedy inne społeczeństwa szczycą się bogatym życiem rodzinnym, gdzie dzieci są „tworem” i chlubą swoich rodziców, w Skandynawii dzieci są traktowane jako istoty autonomiczne, którym przysługują prawa – a nie jako „duma” czy „własność” rodziny. Jeżeli dziecko jest nieszczęśliwe, rodzina zaś nie umie sprawić, aby na powrót stało się szczęśliwe, przedstawiciele państwa mają obowiązek interweniować. W przypadkach, gdy zachodzi choćby najmniejsze podejrzenie, że rodzice maltretują swoje potomstwo, zaniedbują je albo są psychicznie niestabilni – wkracza Barnevernet i umieszcza dziecko w rodzinie zastępczej[88].

Niektórzy nazywają to „bolszewizmem”. Inni twierdzą uparcie, że to racjonalna strategia zapobiegania krzywdzie dzieci. Jeszcze inni rozpuszczają plotki, jakoby norweskie społeczeństwo przeżywało kryzys populacji[89] i – jak baśniowe trolle – porywało polskie dzieci, by uzupełnić populację rasy białej.

Pytanie brzmi: czy czas już zdemaskować norweski „reżim dobroci” jako formę filantropijnej tyranii bądź narodowe samooszustwo przynoszące więcej szkody niż pożytku? Czy powinniśmy raczej spróbować go zrozumieć, spytać, dlaczego „reżim dobroci” w ogóle powstał i z czasem stał się Świętym Graalem? Czy tylko dlatego, że Norwegia ma mnóstwo pieniędzy i chorobliwą potrzebę imponowania światu, czy może jest to zestaw racjonalnych wartości i procedur zakorzenionych w kulturze narodowej w taki sam sposób jak buntowniczy romantyzm albo mentalność ofiary zakorzeniły się w polskiej świadomości?

Historyk Terje Tvedt wykazał, że reżim dobroci jest innowacją powstałą na styku pewnego historycznego procesu z debiutem Norwegii jako państwowego aktora na arenie międzynarodowej. Ja natomiast twierdzę, że w Norwegii istnieje bogata tradycja utrzymująca kulturową żywotność „dobroci” i nadająca jej charyzmatyczny blask: idee i wyobrażenia o trosce o innych, które sięgają XVIII wieku i które współtworzą podwaliny współczesnej Norwegii. Owe obrazy i narracje stanowią norweski „kulturowy dom”, zestaw wartości i program etyczny, pryzmat, przez który patrzy się na świat. Podważanie tego programu może się zdawać sensownym posunięciem, ale to bardzo bolesna operacja, jest bowiem słuszna i niesprawiedliwa jednocześnie. To tak jakby wzgardzić reakcyjną magią w polskim katolicyzmie – zapominając, jak był ważny dla obalenia komunizmu. Lub zedrzeć maskę straszliwego piękna z francuskiego jakobinizmu – zapominając, że uczynił z Francji kolebkę nowoczesności.

Rzućmy zatem krytyczne spojrzenie na ukrytą kulturową biografię Tora Arnesena-Kowalskiego – biografię, która wykracza poza jego życie i obejmuje także przeszłość jego przodków (po kądzieli). W jakiż to sposób ich idee przenikają do jego marzeń i działań? Na czym polega ich „fatalny powab”? I czy można ocalić reżim dobroci przed zwyrodnieniem w „wizję feelgood”, która czasami zdaje się równie bałamutna, jak jest impotentna?

(...)

Charakterystyczne dla „luterańskiego romantyzmu” było wskrzeszenie pierwotnej protestanckiej zasady: ludzkiego i Bożego protestu przeciwko absolutystycznym żądaniom w imię doczesnych instytucji, jednostek czy spraw. Był to protest przeciwko idei o pierwiastku absolutnym w doktrynach, instytucjach czy ludzkich społecznościach – z narodem włącznie. „Najpierw człowiek, potem chrześcijanin”, napisał wielki duński teolog i pedagog N. F. S. Grundtvig. Najpierw przedsiębiorczy, później hojny, powiedziałby Norweg Hans Nielsen Hauge.

Hans Nielsen Hauge (1771–1824) godzien jest paru osobnych słów choćby dlatego, że był jednocześnie charyzmatycznym świeckim kaznodzieją, przedsiębiorcą i filantropem, który odcisnął mocne piętno zarówno na idei egalitarnej społeczności, jak i na ideale proobywatelskiego i „cywilizowanego” kapitalizmu. Jego duchowa podróż zaczęła się, gdy jako młody chłop, pracując w polu, usłyszał głos Boży każący mu „przywrócić w Norwegii moralność”. I właśnie tym się Hauge zajął: przemierzał kraj, głosząc radość pokuty, ale też i potrzebę społecznie zaangażowanej przedsiębiorczości, za co przyszło mu spędzić dziewięć lat w więzieniu[95]. Przedmiotem spotkań jego zwolenników był religijny mistycyzm, ale także oświata ludowa i planowanie cementowni. W krótkim czasie haugiańskie spotkania stały się szkołą pobożności, demokracji i społecznej przedsiębiorczości, rozumianych jako jedenprojekt. Zwykłych chłopów i chłopki zachęcano do czytania i pisania, uczono sztuki dyskusji i negocjacji. Uczono ich też, jak założyć i prowadzić własny biznes – lecz, pamiętajmy, biznes, który promuje etos wspólnoty i gardzi przesadną konsumpcją. Legendarna haugiańska asceza łączyła się bowiem z altruizmem.

Po wyjściu z więzienia Hauge szybko dorobił się wielkiej fortuny tylko po to, by ofiarować ją haugianom i wesprzeć nowo założony uniwersytet w Christianii.

Jeśli dodamy do tego, że haugiańskie przebudzenie (ekonomiczne, religijne i edukacyjne) było arcydziełem trzeźwości – czyli projektem niewspomaganym ani jedną kroplą samogonu czy choćby prymką tytoniu – to otrzymamy obraz potwierdzający nauki Maxa Webera: połączenie mocnej religijnej wiary, nosa do interesów, wstrzemięźliwości, dobrego wyszkolenia i zasad altruizmu może odmienić losy całej nacji. W zadziwiająco krótkim czasie nieliczna początkowo wspólnota haugiańskich „braci i sióstr” przekształciła się w nadzwyczaj witalną i mobilną grupę społeczną, w której znaleźli się eminentni przedsiębiorcy, członkowie parlamentu, architekci norweskiej Konstytucji 1814 roku, założyciele pierwszych domów wydawniczych (Grøndahl i Dryer) i inicjatorzy zamorskich misji religijnych.

Choć generalizowanie na podstawie tkanki niejednokrotnie sprzecznych idei i motywów jest dość ryzykowne, semiotyczna analiza norweskiego „pastoralnego” obrazu świata wskazuje na cechy takie jak zdrowy rozsądek, pragmatyzm oparty na szacunku dla przyrody oraz duch pionierski. Podstawowe medium pastorów stanowiło, rzecz jasna, kazanie. Ich modelem działania była nie rewolucja, lecz ostrożna reforma, oparta na dialogu i ugodzie. Model komunikacji preferował formy klasyczne – raczej jasny, pożyteczny przekaz niż werbalną ekwilibrystykę. Ich religijność uzupełniała mądrość współżycia z naturą. Woleli prostą surowość od przesady, równość – od hierarchii. Sławili pokój i przeciwstawiali się wojennym scenariuszom. I jeśli nawet wyznawali organiczny, holistyczny światopogląd, to wartości natury i kultury szacowali raczej miarą utylitarystyczną niż romantyczną idealizacją świata przyrody. Ich polityka – instytucjonalna kontrola despotyzmu – poszerzyła polityczną reprezentację i prawnie zagwarantowała wolności i przywileje.

Można powiedzieć, że ów pastoralny obraz świata był zbyt radykalny, aby być konserwatywny, i zbyt konserwatywny, aby być radykalny. Piękny jest w nim etos moralnej odpowiedzialności za prostych ludzi i ojczyznę. Jego ciemna strona to przerost optymistycznego racjonalizmu i fetyszyzacja dążenia do sytego bezpieczeństwa: plemiennego, rodzinnego, intelektualnego, moralnego. A przerost bezpieczeństwa może spowodować mentalne lenistwo albo znieczulenie wyobraźni.

Cóż więc dalej, pastorze? Kolejnym logicznym krokiem tej oświeceniowej filozofii był ewangelizujący socjalizm. Zdawał się szyty na miarę norweskiej duszy; był kontynuacją miejscowej egalitarnej tradycji i raczej całkiem naturalną organiczną naroślą niż narzuconą wizją. Co więcej, owa oświeceniowa „dobra nowina” nie tylko „wykoleiła” i przyćmiła norweski romantyzm, ale stworzyła także trwałe dziedzictwo, którego skutki można zobaczyć po dziś dzień.

(...)

Wreszcie, last but not least, widzimy siłę reżimu dobroci u jego najsurowszego krytyka: u samego historyka Terje Tvedta. Wyruszył on niegdyś w świat jako pracownik pomocy humanitarnej do miejsca, które leżało wówczas na szarym końcu listy placówek zagranicznych ONZ-etu – do objętego wojną Sudanu Południowego. Jak sam podkreśla, jego rewelacje na temat norweskich humanitarnych projektów nie miały na celu dezawuowania narodowego dążenia do dobroci; zostały opublikowane z myślą o odnowie norweskiej polityki pomocowej i powstrzymaniu erozji tej szlachetnej wizji.

Chrześcijańskie oświecenie wiedzie osobliwy żywot w Norwegii XXI wieku. Chociaż pozbawione swojego pierwotnego religijnego fundamentu, stwarza jednak niezwykle sugestywny obraz kraju jako forpoczty egalitarnej kultury i wartości humanitarnych. Jeżeli Nowy Testament jest poezją, norweska socjaldemokracja stanowiła rodzaj jego przekładu na prozę. Nowe badania pokazują, że Norwegia należy do najmniej chrześcijańskich krajów w Europie. Jednak norweska świeckość jest pozorem, który myli. Przez cały wiek XX norweską kulturą wstrząsały ruchy „pseudoreligijnego” odrodzenia: od silnej fali studenckiego leninizmu i maoizmu w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, przez laicki testament Stowarzyszenia Świeckich Humanistów (Human-Etisk Forbund) aż po misje pokojowe i humanitarne na wszystkich kontynentach.

Podsumowując: próbowałam tutaj pokazać, że norweski reżim dobroci nie jest utopią stworzoną wyłącznie przez power games cynicznych polityków czy też nieludzkich urzędników zabierających polskim matkom dzieci. Jest to metafizyczna mutacja pastoralnego oświecenia. Wyrósł on w naturalny sposób z nieprzerwanej miejscowej tradycji, która jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku sprzeciwiała się materialistycznemu pojmowaniu ludzkiego szczęścia. I ciągnie się od Hansa Nielsena Haugego przez Wergelanda, Bjørnsona, Nansena aż po współczesnych polityków, którzy chętnie odwołują się do wyjątkowości norweskiej dobroci w skłóconym świecie.

Oto wizja Norwegii, jaką roztacza były norweski premier Kjell Magne Bondevik: „Norwegia musi być narodem miłości bliźniego i solidarności. Idźmy w ślady Fridtjofa Nansena przez naszą ofiarność na rzecz uchodźców i cierpiących w innych krajach. Nasz naród daje teraz przykład innym, umarzając długi najuboższych krajów Trzeciego Świata. Norwegia jest w czołówce państw udzielających najwięcej pomocy. Marzymy, że nadejdzie kiedyś taki dzień, gdy żadne dziecko nie wyciągnie ręki po chleb – nie otrzymując go. Jeśli jesteśmy postrzegani jako Norwegia solidarna, Norwegowie mają powód do dumy”[99].

A oto co pisze polityk, negocjatorka i działaczka na rzecz pokoju Hilda Frafjord Johnson: „Centralne wartości, jak miłość bliźniego, poszanowanie dla ludzkiej godności i nasza odpowiedzialność za dzieło stworzenia, zobowiązują nas wszystkich, ponad granicami państw i wyznań”[100].

I wreszcie Jens Stoltenberg, premier Norwegii, który w 2011 roku przemawia do narodu po masowym morderstwie dokonanym przez Andersa Behringa Breivika na wyspie Utøya: „Pochodniami i różami dajemy światu znak. Nie pozwolimy, by złamał nas strach. I nie pozwolimy, by strach nas zakneblował… [Naszą odpowiedzią jest] więcej otwartości, więcej demokracji. Niezłomność i siła. Oto my. Oto Norwegia”[101].

Ci politycy nie mówią nic oryginalnego. Powtarzają historie dawnych pastorów.

Śnić wielkie sny, zarówno w świecie, jak i w kraju, uważając, aby nie ocknąć się w królestwie pychy – niełatwe to zadanie! Prawdziwe problemy nie zaczynają się, kiedy rząd daje Toremu Arnesenowi-Kowalskiemu miliony koron na ratowanie Tanzanii czy na pomoc maltretowanym dzieciom. Prawdziwe niebezpieczeństwo pochodzi z rosnącej pokusy, by zdefiniować się przez autoportret ośmieszony niegdyś przez brytyjskiego poetę W. H. Audena: „We are here on earth to help the others. What on earth the others are here for, we have no idea”.

[86] Historia oparta na wywiadzie z 2008 roku z norwesko-polskim pracownikiem pomocy humanitarnej. Nazwisko informatora zostało zmienione.

[87] Barnevernet – norweski urząd ds. ochrony dzieci (przyp. tłum.).

[88] Praktyka nadmiernej ingerencji państwowych instytucji, takich jak Barnevernet, w życie norweskich i imigranckich rodzin stała się w ostatnich latach przedmiotem gorącej debaty, a nawet mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego. To, co uderzające w tych dyskusjach i inicjatywach, to „odmoralizowanie” tematu: nazbyt skwapliwe – albo opieszałe – „ratowanie” dzieci traktuje się nie jako „niemoralną” praktykę, lecz jako błędy systemowe, procedury, które nie zawsze są zgodne z duchem praworządności i przejrzystości (transparency).

[89] Nieprawda. W 2017 roku Norwegia prześcignęła Polskę pod względem liczby urodzeń („białych” tubylców) na tysiąc mieszkańców.


Nina Witoszek

Najlepszy kraj na świecie

Pamflet

Imperium bólu

 Czytaj również Kevin MacDonald o żydowskich zbrodniarzach farmaceutycznych →

Rick Mountcastle wiedział, że mają przeciw sobie brygadę adwokatów – Shapiro mógł sformować w swojej kancelarii nawet dwudziestoosobowy zespół – należało więc stosować rozmaite drobne sztuczki, żeby trzymać nieprzyjaciela pod parą. Bywało, że Mountcastle nastawiał budzik na czwartą rano w niedzielę, ubierał się, jechał do biura i wysyłał faks do prawników Purdue, żeby myśleli, że prokuratura w Abingdon dysponuje dużą ekipą, która pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę 16.

Śledczy przekopali się przez miliony stron dokumentów, zgromadzili też zeznania trzystu osób 17. Odkrywali porażające rzeczy. Kierownictwo Purdue okłamywało władze i opinię publiczną, z czym radziło sobie równie skutecznie, co ze sprzedażą OxyContinu. Zanim Martha West, sekretarka prawna Howarda Udella, została zwolniona, zauważyła, że Udell popadł w paranoję na punkcie dokumentów przechowywanych przez Purdue oraz tego, co pracownicy piszą w korespondencji wewnętrznej, notatkach i raportach 18. Jak się okazało, miał powody, by się niepokoić. Dzięki nakazom sądowym ludzie Johna Brownlee zyskali dostęp do e-maili i notatek, do protokołów z zebrań oraz do planów marketingowych firmy. W ich ręce wpadły też notatki przedstawicieli handlowych, takich jak Steven May, stanowiące zapis wszystkich odbytych spotkań z lekarzami i aptekarzami. Przekopawszy się przez te materiały, śledczy stwierdzili, że niemal żaden fragment historii opowiadanej światu przez Purdue nie jest w pełni zgodny z prawdą.

Według Purdue nie było podstaw, by zakładać, że ludzie będą nadużywali OxyContinu, przeczyły temu jednak dokumenty wewnętrzne firmy. Członkowie kierownictwa zeznawali pod przysięgą, że nie otrzymywali żadnych sygnałów na temat nadużywania MS Continu, poprzedniego leku produkowanego przez Sacklerów. Tak naprawdę jednak wielokrotnie poruszali tę kwestię w wewnętrznej korespondencji e-mailowej. „Kiedy byłem menedżerem na Środkowy Zachód, […] cały czas z najróżniejszych miejsc przychodziły doniesienia [na temat nadużywania leku]”, pisał pracownik firmy Mark Alfonso w czerwcu 2000 roku. „Niektóre apteki nie chciały zamawiać MS Continu, bo bały się włamań i kradzieży” 19. (Michael Friedman przesłał ten e-mail do Howarda Udella i zapytał: „Czy na pewno możemy prowadzić taką korespondencję drogą elektroniczną?”).

Istniał jeszcze jeden powód, dla którego Purdue mogło przewidzieć, co się stanie z OxyContinem: otóż z badań przeprowadzonych przez firmę wynikało, że lek często działa inaczej, niż zapewniano w materiałach marketingowych 20. W jednym z badań klinicznych z udziałem pacjentów cierpiących na chorobę zwyrodnieniową stawów dwie na siedem osób doświadczyły objawów zespołu odstawiennego, gdy przestały zażywać OxyContin, i to pomimo przyjmowania niewielkich dawek. Firma zadbała jednak, by w ulotce napisano, że jeżeli dawka nie przekracza sześćdziesięciu miligramów, można odstawić lek „nagle i bez żadnych skutków ubocznych” 21. Prokuratorzy z Wirginii odkryli ponadto, że przedstawicielom handlowym kazano dystrybuować wśród lekarzy artykuł, z którego wynikało, że gdy pacjenci przerywają przyjmowanie niewielkich dawek leku, zespół odstawienny nie występuje.

W 2001 roku Barry Meier przeprowadził wywiad z Friedmanem, Goldenheimem i Udellem. Opowiadali, jak bardzo ich zaskoczyło, że ludzie rozpuszczają pigułki OxyContinu w wodzie i wstrzykują sobie uzyskaną substancję. Taka możliwość w ogóle nie przyszła kierownictwu Purdue do głowy 22. Prokuratorzy ustalili tymczasem, że owszem, przyszła. Firma przeprowadziła nawet badania, by ustalić, jaką dawkę oksykodonu da się wyekstrahować dzięki rozpuszczeniu pigułki 23. Okazało się, że całkiem dużą – zdecydowaną większość substancji aktywnej zawartej w tabletce. Mimo to, jak odkryli śledczy, Purdue szkoliło przedstawicieli handlowych, by powtarzali lekarzom, że lek nie działa, jeśli przyjmuje się go dożylnie 24.

Agencja Żywności i Leków powinna zdawać sobie sprawę z problematycznych właściwości OxyContinu. Prokuratorzy z Abingdon wydobyli jednak na światło dzienne rozmaite niepokojące fakty dotyczące relacji między Purdue a Curtisem Wrightem, urzędnikiem odpowiedzialnym za decyzję o dopuszczeniu leku Sacklerów do sprzedaży 25. Stwierdzili, że kontakty Wrighta z kierownictwem firmy „miały w znacznej mierze charakter nieformalny”. Dokopali się do e-maila z marca 1995 roku, w którym Robert Reder, członek kierownictwa Purdue nadzorujący proces aplikowania o zgodę na sprzedaż OxyContinu, pisał do Howarda Udella, że Wright „potwierdził”, iż lek zostanie zaaprobowany 26. Oficjalną decyzję ogłoszono dopiero dziewięć miesięcy później. Rick Mountcastle zaczął podejrzewać, że Wright musiał dogadać się z Purdue na temat swojej przyszłej posady, zanim odszedł z agencji. „Sądzę, że zawarli jakąś potajemną umowę – stwierdził. – To tylko moja opinia, nigdy nie zdobędę niepodważalnych dowodów, ale w zaistniałych okolicznościach żadne inne wyjaśnienie nie ma sensu” 27.

Purdue nie dysponowało wynikami badań, które świadczyłyby, że ryzyko nadużywania OxyContinu jest mniejsze niż w przypadku jakiegokolwiek innego środka przeciwbólowego. Mimo to Agencja Żywności i Leków pozwoliła firmie, by reklamowała swój lek tym hasłem. Przedstawiciele handlowi wykorzystali je, żeby wprowadzać wszystkich w błąd. Z ich notatek, sporządzanych po spotkaniach z lekarzami i farmaceutami wynikało, że powtarzali do znudzenia, iż OxyContin nie powoduje haju, silne odloty i zjazdy po zażyciu tabletki zdarzają się rzadko, a problem uzależnień dotyczy niespełna jednego procenta pacjentów. Przeanalizowawszy notatki, prokuratorzy stwierdzili, że Purdue przeprowadziło skoordynowaną kampanię według ścisłego scenariusza. „W takich sytuacjach oskarżeni zawsze bronią się tak samo. Mówią: »Trafiło nam się kilka nieuczciwych osób«”, tłumaczył Brownlee. „Treść notatek dowodzi jednak, że mamy tu do czynienia ze świadomą polityką firmy”. Śledczy wzięli mapę Stanów Zjednoczonych i zaznaczali na czerwono każdy stan, w którym, jak wynikało z notatek, przedstawiciele handlowi Purdue przekazywali lekarzom i aptekarzom nieprawdziwe informacje. „Cała mapa zrobiła się czerwona”, opowiadał Brownlee 28.

„Ci goście zostali starannie przeszkoleni”, podsumował. Przedstawiciele handlowi nie wymyślili przesadzonych i nieprawdziwych danych na temat OxyContinu, które przekazywali lekarzom – wykonywali po prostu polecenia firmy. Dawało się to udowodnić. Na mocy nakazów sądowych Purdue musiało przekazać śledczym nagrania wideo ze szkoleń, podczas których pracownicy otwartym tekstem objaśniali przedstawicielom handlowym, co mają mówić lekarzom i aptekarzom, przy czym kierownictwo firmy zdawało sobie sprawę, że część z tych marketingowych zapewnień mija się z prawdą. Brownlee nie posiadał się ze zdumienia. „Szkolili ludzi, żeby kłamali na temat produktu”.

Znaleziono dowody, że przedstawiciele handlowi świadomie kontaktowali się z lekarzami, którym tymczasowo zawieszono prawo wykonywania zawodu 29. Przedstawicielka handlowa z Ohio informowała firmę w 1999 roku, że lekarz, którego ostatnio odwiedziła, chciał rozmawiać wyłącznie o tym „za ile pigułki OC sprzedaje się na ulicach” 30. W ręce prokuratorów wpadła transkrypcja rozmowy telefonicznej Michaela Friedmana – również z 1999 roku – ze specjalistą od PR-u. „Produkujemy teraz osiemdziesięciomiligramowe tabletki OC – mówił Friedman. – To dokładnie tyle oksykodonu, ile w szesnastu tabletkach Percocetu. […] Właśnie dlatego narkomani próbują zdobyć nasz lek” 31.

Nawet zapewnienia Purdue, że firmie przyświeca szlachetny cel uwolnienia Amerykanów od bólu, okazały się w wielu przypadkach kłamliwe. W latach pięćdziesiątych Arthur Sackler przygotował reklamę Sigmamycyny, w której wykorzystał podrabiane wizytówki lekarzy, rzekomych ambasadorów produktu. John Lear, dziennikarz „Saturday Review”, odkrył wówczas, że owi lekarze nigdy nie istnieli. Kiedy Richard Sackler zasugerował, że dobrze byłoby zebrać trochę opowieści o wdzięcznych pacjentach, firma zwróciła się do Alana Spanosa, specjalisty od leczenia bólu, by pomógł przygotować film Odzyskaliśmy dawne życie. Ale pokazane w filmie historie pacjentów wcale nie były takie pozytywne, jak mogło się zdawać. Johnny Sullivan, budowlaniec, który opowiadał, że żyje mu się lepiej, odkąd zaczął brać OxyContin, ostatecznie go odstawił. „Teraz bierze metadon, bo jest tańszy”, donosił Spanos w e-mailu, do którego dotarli śledczy 32. Mimo to liczył, że Sullivan wystąpi w sequelu, czyli w planowanym filmie Odzyskaliśmy dawne życie. Część druga. „Johnny rewelacyjnie wypada przed kamerą. Mam nadzieję, że [przerzucenie się na metadon] nie oznacza, że nie zostanie dopuszczony do występu w kolejnym nagraniu”. Ostatecznie Sullivan wystąpił w drugiej części 33. Opowiadał, że może teraz „jeździć na motocyklu” i „obsługiwać ciężki sprzęt”. Chwalił OxyContin za brak skutków ubocznych. „Nigdy nie jestem po nim senny”, zapewniał.

Pokłosie filmów Odzyskaliśmy dawne życie było znacznie bardziej ponure, niż mogliby sobie wyobrazić prokuratorzy z Abingdon. Sacklerowie zawsze twierdzili, że istnieje prosty podział: po jednej stronie pacjenci, po drugiej narkomani. I że jeśli ktoś zażywa OxyContin z powodu bólu, na pewno się nie uzależni. W rzeczywistości pacjenci uzależniali się od OxyContinu – dotyczyło to również osób, które wystąpiły w filmach reklamowych przygotowanych przez Purdue. Gazeta „Milwaukee Journal Sentinel” ustaliła, że OxyContin pomógł trójce z siedmiorga pacjentów z pierwszej części filmu Odzyskaliśmy dawne życie 34. Pozostali borykali się z poważnymi problemami.

Lauren opowiadała przed kamerą o swoim dokuczliwym bólu pleców. OxyContin początkowo przynosił jej ulgę, z czasem jednak tolerancja leku wzrosła i Lauren musiała przerzucić się na inną dawkę – najpierw dwa, potem cztery razy większą. Wydawała na OxyContin sześćset dolarów miesięcznie. Gdy została zwolniona z pracy, zaczęło jej brakować pieniędzy, spróbowała zatem zmniejszyć dawkę, lecz doświadczyła silnego zespołu odstawiennego. Nie starczało jej na rachunki; lek był priorytetem. Najpierw straciła samochód, potem dom. Złożyła wniosek o upadłość konsumencką. Wreszcie udało jej się zerwać z OxyContinem. Gdyby nie to, powiedziała, „pewnie już bym nie żyła”.

Ira cierpiał na fibromialgię. W filmie mówił, że dzięki OxyContinowi mógł wrócić do ćwiczeń i fizjoterapii. Kilka lat później umarł w swoim mieszkaniu. Miał sześćdziesiąt dwa lata. Zgon spowodowały nadciśnienie i choroba serca, ale jak wykazał raport toksykologiczny, Ira miał we krwi opioidy, w tym również oksykodon. Krótko przed śmiercią leczył się w ośrodku rehabilitacyjnym. W jego kieszeni znaleziono pigułki 35.

Johnny, budowlaniec, również nadużywał środków przeciwbólowych i uzależnił się od OxyContinu. Jego żona, Mary Lou, mówiła synom: „Te leki go zabiją”. Kilka razy przypadkiem przedawkował i trafił do szpitala. Z czasem nie mógł normalnie funkcjonować z powodu uzależnienia od OxyContinu i morfiny. Mary Lou musiała się nim opiekować, jak gdyby był niepełnosprawny 36. Zakładała mu skarpetki i buty, goliła go, myła mu włosy. Johnny trzymał saszetkę z pigułkami pod siedzeniem swojego pickupa. Pewnego dnia wracał z polowania, pickup wypadł z drogi i przekoziołkował, Johnny zginął na miejscu. Miał pięćdziesiąt dwa lata.

*

Choć Tasmania jest zaledwie odrobinę większa od Wirginii Zachodniej, stanowi opioidowy spichlerz ludzkości: pochodzi stamtąd osiemdziesiąt pięć procent globalnych zasobów tebainy 3. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy Purdue Pharma pracowało nad OxyContinem, firma należąca do koncernu Johnson & Johnson, giganta branży farmaceutycznej, stworzyła nowy gatunek maku lekarskiego. Johnson & Johnson było z początku przedsiębiorstwem rodzinnym, tak samo jak Purdue. Ludzie kojarzą je głównie z sympatycznymi produktami, choćby z szamponami i oliwkami dla niemowląt. Mało kto wie, że w ogromnym stopniu przyczyniło się ono do wystąpienia kryzysu opioidowego. Po premierze OxyContinu tasmański oddział Johnson & Johnson uznał, że trzeba zwiększyć produkcję tebainy. W 1998 roku firma zawarła umowę z Purdue: zobowiązała się zaspokoić „wszystkie jego globalne potrzeby” i dostarczać mu surowce do produkcji nowego leku przeciwbólowego 4.

Okazało się to ogromnym wyzwaniem. Popyt rósł w szalonym tempie, więc Tasmanian Alkaloids zaczęła zachęcać miejscowych rolników uprawiających dotąd kalafiory i marchew, żeby przerzucili się na mak lekarski 5. Postawiono na sposoby podobne do tych, które stosowało Purdue w celu zmotywowania swoich przedstawicieli handlowych. Tasmanian Alkaloids oferowała rolnikom nagrody w postaci wakacji i luksusowych samochodów. Gorączka opioidów zrodziła wiele dziwacznych sytuacji, sprawiła choćby, że ogorzali tasmańscy farmerzy po całym dniu jeżdżenia traktorem po polu maków wsiadali do wypasionych mercedesów, odpalali klimatyzację i ruszali do domu. W okresie największego boomu, czyli w 2013 roku, pod uprawę maku przeznaczono prawie trzydzieści tysięcy hektarów tasmańskiej ziemi. Tymczasem księgowy Tasmanian Alkaloids żartował, że należałoby podnieść poprzeczkę i kolejną nagrodą dla wydajnych rolników uczynić boeinga 747 6. Opłaciłoby się, gdyby dzięki temu wyhodowali więcej maku.

Za ustalanie limitów legalnego importu tebainy i innych tego rodzaju substancji do Stanów Zjednoczonych odpowiada Agencja do Walki z Narkotykami. Rozwijająca się branża opioidowa chciała, żeby limity zwiększono. Jej uparty lobbing sprawił w końcu, że agencja się ugięła. Kryzys opioidowy to również opowieść o tym, jak wielką moc ma sektor prywatny i do jakiego stopnia potrafi podporządkowywać sobie państwowe instytucje. Długo można wyliczać przykłady: Agencję Żywności i Leków nakłoniono do rozmaitych ustępstw, Kongres został spacyfikowany, a niektórzy jego członkowie stali się posłusznymi sprzymierzeńcami branży farmaceutycznej w zamian za pieniądze na prowadzenie kampanii wyborczych. Prokuratorów federalnych udało się unieszkodliwić dzięki zakulisowym rozmowom z ich przełożonymi w Waszyngtonie lub obietnicom stanowisk w sektorze prywatnym. Próbowano sabotować działalność Centrów Kontroli i Prewencji Chorób, ponieważ postanowiły odwieść lekarzy od zbyt częstego przepisywania opioidów. Nic dziwnego, że Agencja do Walki z Narkotykami również złagodziła dotychczasowe reguły pod wpływem nieustannych nacisków i próśb ze strony branży farmaceutycznej. W latach 1994–2015 limit dopuszczalnej produkcji oksykodonu zwiększono trzydzieści sześć razy 7. Późniejszy raport inspektora generalnego Departamentu Sprawiedliwości krytykował Agencję do Walki z Narkotykami za „zbyt powolną reakcję w obliczu dramatycznego nasilania się problemu nadużywania opioidów” 8.

Oczywiście Purdue nie była jedyną firmą wywierającą naciski na agencję, co Sacklerowie uczynili koronnym argumentem na swoją obronę. W 2016 roku Johnson & Johnson sprzedała Tasmanian Alkaloids. Lekarze coraz ostrożniej obchodzili się z opioidami, wielu Amerykanów zdążyło się przekonać w ciągu ostatnich dwudziestu lat, jak koszmarne szkody potrafią wyrządzać tego rodzaju środki przeciwbólowe, zaczęto więc szukać winnych. Sacklerowie poszli śladem Arthura, który w 1961 roku wmawiał komisji senackiej, że należąca do niego agencja reklamowa McAdams to tylko drobna, nieznacząca firma: zapewniali, że OxyContin odpowiadał jedynie za cztery procent rynku leków opioidowych 9.

Imperium bólu 

Patrick Radden Keefe

wtorek, 18 lutego 2025

Swietłana Aleksijewicz powołuje się na Jana Tomasza Grossa albo prawda naukowa i artystyczna

Gross albo o tym wszystkim nie wie, albo wie i zmyśla, bo nie chce mu się grzebać w źródłach. Moraliści nie są zgodni, czy w takiej sytuacji bardziej kompromituje człowieka ignorancja czy też kłamstwo.

Czasem trudno się zorientować, czy coś jest wypowiedzią artystyczną, czy może jednak naukową. Swietłana Aleksijewicz, pisarka, laureatka Nagrody Nobla (więc chyba artystka), tak oto ujęła sedno relacji polsko-żydowskich podczas II wojny światowej:

Ale ja wiem, jeden z moich znajomych dziennikarzy w Polsce napisał, co Polacy robili z... z Żydami. Polacy najgorzej ze wszystkich traktowali Żydów. I ci... księża... wprost głosili w kazaniach: "Zabij Żyda!" [1].

Ponieważ ta zwięzła opinia Noblistki wielu Polaków nieco poirytowała, zapytano ją w kilka tygodni później w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", skąd to wszystko wie [2]. Nazwisko polskiego dziennikarza wprawdzie nie zostało wyjawione ("Nazwisko tego uczciwego dziennikarza nie ma znaczenia"), ale za to Aleksijewicz powołała się tym razem na "badania Jana Grabowskiego z Uniwersytetu Ottawy" [2a] oraz na "trzy książki Jana Tomasza Grossa" (więc chyba na naukę).

Niestety, osoba, która naprędce przygotowała jej ten naukowy bryk, zaniedbała choćby pobieżnie scharakteryzować publicystykę Jana Tomasza Grossa i dlatego oszustwo zaraz się wydało:
"Rzeczpospolita": W czasie spotkania podkreślała pani: "Księża podczas kazań mówili: zabij Żyda". Czy mogłaby pani podać konkretne przykłady? Jacy księża i gdzie tak mówili?

Swietłana Aleksijewicz: [...] Gross przepytał setki świadków i podał niepodważalne dowody, że odpowiedzialność za to ponoszą nie tylko faszystowscy pacyfikatorzy, ale i Polacy, którym płacono za to wódką, chlebem oraz cukrem. Gross udowadnia, że księża nie powstrzymali krwawych ataków. Kiedy pisałam swoje książki, dużo jeździłam po Białorusi. Słyszałam takie same opowieści od mieszkańców zachodniej Białorusi.

Aleksijewicz w innym miejscu poprawnie wymienia tytuły książek Grossa, ale ich nie czytała. Może nawet nigdy nie widziała. W przeciwnym razie wiedziałaby, że Gross nie przepytał setek świadków, że w ogóle nikogo o nic nie pytał, a jedynie kompilował materiały z cudzych książek - i to dość swobodnie [3]. Wszystko to są więc tylko "takie same opowieści" bez autora, bo to przecież jasne, że ten uczciwy polski dziennikarz od krwawych księży to też tylko zmyślenie [4].

Na żywo, po godzinie męczących pytań, z wchodzącym w słowo tłumaczem niejedno głupstwo może się wypsnąć i wywiad dla "Rzeczpospolitej" był dla Swietłany Aleksijewicz szansą, by coś tam odwołać albo przynajmniej zniuansować. Tymczasem Aleksijewicz starym obyczajem ludzi sowieckich poszła w zaparte i do osobliwej opinii - która mniej mnie tu interesuje - dorzuciła niechlujnie sklecone kłamstwo [5].

Z powodu tego niechlujstwa zdanie o polskich księżach nawołujących w kazaniach do zabijania Żydów trudno będzie teraz - w obliczu surowego prawa - podciągnąć pod wypowiedź naukową.

Pozostaje zatem przyjąć, że była to prawda wyższego rzędu, czyli prawda artystyczna.

[1] Swietłana Aleksijewicz powiedziała to 12 czerwca 2016 roku podczas spotkania z czytelnikami w jednej z nowojorskich bibliotek (Brooklyn Public Library). Ponieważ wszystkie znane mi relacje - na przykład ta z "Gazety Wyborczej" albo ta z "Rzeczpospolitej", czy też ta angielska podana przez Jewish Telegraphic Agency - przytaczają słowa Aleksijewicz po redaktorskiej obróbce, czasem znacznej, uznałem, że pożytecznie będzie spisać tych kilka krótkich zdań z relacji filmowej dostępnej tutaj.
https://youtu.be/BiJulj6qT_0?t=1h11m37s

W rosyjskim oryginale szło to tak:

"Но я знаю, один из моих знакомых журналистов в Польше написал, что поляки делали с... с евреями. Поляки хуже всех относились с евреями. И эти... ксёндзы... прямо проповеди произносили: «Убей еврея!»".

Natomiast angielskojęzyczna publiczność usłyszała od tłumacza to:

"And... you know... I talked to my friend journalist in Poland who wrote a book about how Poles were treating Jews during the war. And it was perhaps some of the worst because they had sermons in churches... where priests were openly... enticing people to kill the Jews".

[2] "Gross dowiódł: Polacy mordowali Żydów". Ze Swietłaną Aleksijewicz rozmawia Rusłan Szoszyn, rp.pl, 11 lipca 2016 (strona zarchiwizowana).

[2a] Nie było to zbyt roztropne. W wydanej dwa lata później książce Dalej jest noc pod redakcją Barbary Engelking i właśnie "Jana Grabowskiego z Uniwersytetu Ottawy", z pewnością nie wybielającej zbrodni dokonanych przez Polaków, można jednak we wstępie przeczytać:

"Wśród ratujących byli ludzie bogaci i biedni, miasteczkowi inteligenci i niepiśmienni chłopi, ludzie związani z konspiracją i Volksdeutsche (a także czasem Niemcy z Rzeszy), katolicy, prawosławni, świadkowie Jehowy i ateiści - innymi słowy ani przynależność narodowa czy klasowa, ani status majątkowy czy wyznanie nie determinowały tego, że ktoś pomagał Żydom (choć pomoc ze strony Polaków była częstsza niż ze strony Białorusinów czy Ukraińców)" (Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski, tom I, redakcja Barbara Engelking i Jan Grabowski, Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów, Warszawa 2018; korzystałem z wersji elektronicznej przygotowanej przez Virtualo, wyróżnienie moje).

Niezbyt się to zgadza z radykalną tezą Swietłany Aleksijewicz, że "Polacy najgorzej ze wszystkich traktowali Żydów".

[3] Kto chciałby zobaczyć na konkretnym przykładzie, jak wygląda taka swobodna kompilacja, niech przeczyta w OSOBACH: "Jan Tomasz Gross czyta Emanuela Ringelbluma albo marsz po trupach".

[4] Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy o kazaniach z "Zabij Żyda!" nie wspomniał przypadkiem Stefan Zgliczyński w książce Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali (Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2013). Ale nie. Nawet ten bezkompromisowy publicysta nie pozwolił sobie na taką ekstrawagancję. Jeśli chodzi o kazania, to Zgliczyński tylko w jednym miejscu cytuje Emanuela Ringelbluma, który pisał: "Podnosimy jednak zarzut, że ani w słowie (kazania w kościołach itp.), ani w piśmie nie odgraniczano się od bestii antysemickiej kooperującej z Niemcami [...]" (s. 141). Nie nawoływać do potępienia antysemickich ekscesów, a nawoływać do zabijania Żydów, to jednak niebagatelna różnica.

[5] Sformułowanie "starym obyczajem ludzi sowieckich" nie jest z mojej strony nadużyciem. Sama Swietłana Aleksijewicz tak o tym napisała na pierwszej stronie swojej książki Czasy secondhand:

"Komunizm miał szalony plan - zmienić starego człowieka, starotestamentowego Adama. I to się udało... Może ta jedna jedyna rzecz mu się udała. Przez siedemdziesiąt z górą lat w laboratorium marksizmu-leninizmu wyhodowano odrębny gatunek - homo sovieticus. [...] Wydaje mi się, że znam tego człowieka, że jest mi bliski, że jestem jego sąsiadką, przeżyłam wiele lat tuż koło niego. Ten człowiek to ja" (Swietłana Aleksijewicz, Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka, przełożył Jerzy Czech, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, s. 7).

Książka ta co prawda nosi podtytuł Koniec czerwonego człowieka, ale, jak widać, pogłoski o tym końcu są mocno przesadzone.

Jan Tomasz Gross czyta Emanuela Ringelbluma albo marsz po trupach

W rozdziale Złotych żniw zatytułowanym "Uwagi na temat mordowania Żydów przez ludność miejscową" Jan Tomasz Gross napisał:

[...] na terenie Generalnej Guberni tak zwana granatowa policja, składająca się w przeważającej części z przedwojennych policjantów, odpowiedzialna jest w ocenie Emanuela Ringelbluma za wymordowanie dziesiątek tysięcy Żydów [1].

Ocena ta ma podobno pochodzić z eseju Stosunki polsko-żydowskie w czasie drugiej wojny światowej [2]. Ringelblum wprawdzie przymierzał się do tej pracy już w roku 1942, ale ostatecznie powstała ona w warunkach najmniej sprzyjających naukowym badaniom. Jak podaje we wstępie Artur Eisenbach, pisał ją

[...] izolowany w schronie na Grójeckiej 84. [...] Nie miał już wówczas dostępu do swych notatek pisanych w getcie, które zostały zakopane, ani do własnych tez na ten temat; nawiązuje tylko do nich [3].

Ponieważ schron na Grójeckiej został w marcu 1944 roku zdekonspirowany, a jego mieszkańcy i gospodarze rozstrzelani [4], Ringelblum nie zdążył przed śmiercią w jakikolwiek sposób zweryfikować swoich informacji oraz hipotez. W związku z tym wskazuje się zazwyczaj, że jego praca nie może być traktowana jako podstawowe i niezawodne źródło [5]. Jest to jednak odrębne zagadnienie. Rzecz w tym, że Emanuel Ringelblum nigdzie w swojej pracy nie twierdził, jakoby granatowa policja wymordowała dziesiątki tysięcy Żydów!

Przede wszystkim na stronie 102, do której odsyła przypis u Grossa, nie ma mowy o "dziesiątkach tysięcy" ofiar granatowej policji. Pojawia się wprawdzie nawet "krew setek tysięcy Żydów", ale w całkiem innym kontekście.

Policja mundurowa odegrała smutną rolę w akcjach wysiedleńczych. Na jej głowę spada krew setek tysięcy Żydów polskich złapanych przy jej współudziale i zapędzanych do "wagonów śmierci". Taktyka Niemców była zazwyczaj następująca. Przy pierwszej akcji przesiedleńczej posługiwano się Żydowską Służbą Porządkową, która pod względem etycznym nie stała wyżej od jej polskich kolegów. Przy następnych akcjach, gdy likwidowano i Żydowską Służbę Porządkową, brano do pomocy policję polską (s. 102).

Wyrażenie "na jej głowę spada krew" jest tutaj jedynie metaforą moralnej odpowiedzialności za współuczestnictwo w akcjach przesiedleńczych. Mniej więcej takiej samej odpowiedzialności, jaką ponosi także Żydowska Służba Porządkowa, "która pod względem etycznym nie stała wyżej od jej polskich kolegów". Gdyby brać to wyrażenie dosłownie, można by na tej samej zasadzie utrzymywać, że Żydowska Służba Porządkowa jest odpowiedzialna za wymordowanie setek tysięcy Żydów (a może nawet milionów, gdyż przez ręce Służby Porządkowej przechodzili w zasadzie wszyscy mieszkańcy gett). Zgodnie z rozumowaniem przyjętym przez Grossa, musiałoby to prowadzić do surrealistycznej konkluzji, że Żydzi poniekąd sami się wymordowali [6].

O "dziesiątkach tysięcy" Ringelblum pisze natomiast na stronie następnej:

Trudno obliczyć liczbę ofiar żydowskich, które padły z rąk granatowej policji, będą to w każdym razie dziesiątki tysięcy, które uszły z rąk oprawców niemieckich (s. 103).

Także w tym wypadku kontekst jednoznacznie wskazuje, że ofiary żydowskie, "które padły z rąk granatowej policji", to nie są Żydzi wymordowani przez granatową policję, ale Żydzi wyłapani w akcjach, w których uczestniczyła granatowa policja. W akapitach poprzedzających przytoczone wyżej zdanie podane są wyłącznie przykłady takich właśnie akcji, w których granatowa policja Żydów wyszukuje, rewiduje, zatrzymuje i na koniec oddaje w ręce Niemców. Ale nie morduje! Dopiero w następnym akapicie Ringelblum dodaje:

Co się tyczy wykonywania przez policję granatową wyroków śmierci na Żydach, to znany nam jest konkretny wypadek zimą 1941/42. Dwadzieścia kilka osób, prawie wyłącznie kobiety i 10-letnie dziecko, oskarżono o nielegalne przekroczenie granicy getta warszawskiego; polska policja rozstrzelała je na podwórzu Centralnego Aresztu przy ulicy Gęsiej. Nie wiemy, czy fakt ten był odosobniony w Warszawie, czy wydarzyło się to też na prowincji (s. 103; wyróżnienie moje).

Tak więc Emanuel Ringelblum znał tylko jeden wypadek, kiedy to granatowa policja rzeczywiście wymordowała Żydów. "Dwadzieścia kilka osób" a nie "dziesiątki tysięcy" [7]. Być może takich wypadków było więcej. Być może było ich nawet bardzo dużo, ale by to udowodnić, z pewnością nie można powoływać się na Ringelbluma. On po prostu nie miał na ten temat żadnych danych.
Gross albo o tym wszystkim nie wie, albo wie i zmyśla, bo nie chce mu się grzebać w źródłach. Moraliści nie są zgodni, czy w takiej sytuacji bardziej kompromituje człowieka ignorancja czy też kłamstwo.

[Dopisek po wielu latach]

Bałamuctwo o rzekomych szacunkach Ringelbluma, z których miałoby wynikać, że granatowa policja zabiła dziesiątki czy nawet setki tysięcy Żydów, to kłamstwo bardzo żywotne. Sześć lat później Jan Grabowski powtórzył je tak, jakby to była już sprawa oczywista i zamknięta:

Emanuel Ringelblum, założyciel Oneg Shabbat, podziemnego archiwum getta warszawskiego, oszacował, że liczba żydowskich ofiar zabitych jedynie przez polskich policjantów sięgnęła "setek tysięcy" [8].

Grabowski dodał wprawdzie w następnym zdaniu, że Ringelblum "nie mógł przeprowadzić [...] drobiazgowych badań", ale to sformułowanie sugeruje, że najwidoczniej przeprowadził jakieś inne badania, tyle że niezbyt drobiazgowe. Otóż Emanuel Ringelblum pisząc Stosunki polsko-żydowskie w czasie drugiej wojny światowej tak naprawdę niczego nie badał i nie oszacował, bo trudno przeprowadzać jakiekolwiek poważne badania i szacunki, gdy siedzi się w podziemnej kryjówce przy lampce karbidowej. Są to jedynie - tak brzmi podtytuł Stosunków - uwagi i spostrzeżenia. Sam Ringelblum, przypominam, tę swoją ówczesną sytuację widział trzeźwo: "Materiał do tej pracy jest jeszcze bardzo świeży, nie dojrzał jeszcze do obiektywnego sądu historyka" (Stosunki polsko-żydowskie..., s. 28). Bałamutne powoływanie się na Ringelbluma nie czyni tego materiału bardziej obiektywnym.

Owszem, cytowane zdanie w oryginalnym artykule Grabowskiego opublikowanym w izraelskim "Haaretz" nie jest aż tak jednoznaczne:

Emanuel Ringelblum, the founder of the Oneg Shabbat, the underground archive of the Warsaw Ghetto - estimated the number of Jewish victims of Polish policemen alone in the "hundreds of thousands" [9].

Tłumaczka nieco się tutaj rozpędziła: "Jewish victims of Polish policemen alone" to nie to samo, co "liczba żydowskich ofiar zabitych jedynie przez polskich policjantów" (wyróżnienie moje). Nie ma mowy o zabijaniu. Ofiara polskiego policjanta to może być przecież także ofiara policyjnego meldunku złożonego Niemcom. Można na konto polskiego policjanta policzyć nawet całkowicie bierną i niemą asystę przy niemieckiej akcji eksterminacyjnej. Rozciągliwość mętnych kategorii "współsprawstwa" czy "współuczestnictwa" jest praktycznie nieograniczona. Rzecz dzieje się przecież w Polsce i przy niemal wszystkich najstraszniejszych wydarzeniach gdzieś kręci się jakiś Polak, na przykład policjant albo całkiem prywatny donosiciel.

Ale zwracam raz jeszcze uwagę, że pod tę samą mętną i rozciągliwą kategorię współuczestnictwa - wprost idealną, by wiele zasugerować nie biorąc za to żadnej odpowiedzialności - podpadają również Żydzi. Rzecz dzieje się bowiem w Polsce, ale dzieje się - przynajmniej z początku - głównie w żydowskich gettach lub w ich pobliżu, więc i tam przy niemal wszystkich najstraszniejszych wydarzeniach gdzieś kręci się jakiś Żyd, na przykład z Żydowskiej Służby Porządkowej albo całkiem prywatny donosiciel. Jak choćby tych czterech żydowskich wyrostków z dziennika Zygmunta Klukowskiego:

Wciąż jeszcze wyciągają z rozmaitych zakamarków wynędzniałych Żydów. Oprócz "pomagierów" polskich kręci się przy tym czterech wyrostków żydowskich. Znają oni lepiej od innych różne kryjówki swych współrodaków. Mają nadzieję, że darują im przez to życie. Nadzieja złudna, bo na końcu rozstrzelają i ich. W Zamościu popędzono do Izbicy nawet inż. Braunszteina (byłego członka Koła Miłośników Książki), który prowadził gestapowcom wszystkie ich budowy (zapis z 31 października 1942 [10]).

Wzdragałbym się jednak zakończyć tę notkę konkluzją utrzymaną w duchu wywodów Jana Grabowskiego, że to Żydzi odgrywali kluczową rolę w zagładzie Żydów [11]."

[1] Jan Tomasz Gross, Złote żniwa. Rzecz o tym, co działo się na obrzeżach zagłady Żydów, współpraca Irena Grudzińska-Gross, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011, s. 81.

[2] Zacytowane wyżej zdanie opatrzone jest przypisem: "Emanuel Ringelblum, Stosunkiem polsko-żydowskie w czasie drugiej wojny światowej. Uwagi i spostrzeżenia, oprac. i wstęp Artur Eisenbach, Warszawa: Czytelnik 1988, s. 102". Na to samo wydanie będę się dalej powoływał.

[3] Emanuel Ringelblum, Stosunki polsko-żydowskie..., s. 24.

[4] Eisenbach wymienia jako rozstrzelanych jedynie "ponad trzydzieścioro mężczyzn, kobiet i dzieci żydowskich" (s. 24). Razem z nimi zostali jednak zabici także polscy organizatorzy schronu: Mieczysław Wolski oraz Władysław Marczak z rodziną. Zob. Irene Tomaszewski, Tecia Werbowski, Code Name: Żegota. Rescuing Jews in Occupied Poland, 1942-1945. The Most Dangerous Conspiracy in Wartime Europe, Praeger 2010, s. 48-49. Polaka, który doniósł o schronie Niemcom, zastrzelono z wyroku sądu podziemnego.

Nb. w angielskim tłumaczeniu Stosunków polsko-żydowskich... w edycji Yad Vashem, które to tłumaczenie Eisenbach określa jako "starannie przygotowane" (s. 25), rodzina Władysława Marczaka została w przypisie błędnie rozszyfrowana (Ringelblum w rękopisie używał na wszelki wypadek skrótu "rodzina M.") jako rodzina "polskiego komunisty, Ludomira Marczaka, muzyka i kompozytora" (zob. Emanuel Ringelblum, Polish-Jewish Relations During the Second World War, red. Joseph Kermish, Shmuel Krakowski, Northwestern University Press 1992, s. 228). Opis życia w schronie na Grójeckiej, który mieszkańcy nazywali "Krysią" (zdrobnienie od "kryjówka", może też z ros. крыша), zostawiła Orna Jagur, ukrywająca się tam przez ponad pół roku wraz z mężem (Orna Jagur (Irena Grodzińska), Bunkier "Krysia", Oficyna Bibliofilów, Łódź 1997). Emanuela Ringelbluma zapamiętała jako małomównego mężczyznę w średnim wieku, który pisał nieustannie przy świetle lampki karbidowej.

[5] Zob. np. Piotr Gontarczyk, Wszyscy jesteście złodziejami, "Rzeczpospolita", 8-9 stycznia, 2011; o Ringelblumie w części "Jak używać źródeł" na s. 15. Nb. Ringelblum doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji jako badacza. Pisał m.in: "Materiał do tej pracy jest jeszcze bardzo świeży, nie dojrzał jeszcze do obiektywnego sądu historyka. Brak wielu materiałów oficjalnych, prasowych itd., którymi trzeba będzie uzupełnić tę pracę po wojnie" (Stosunki polsko-żydowskie..., s. 28). Do Stosunków polsko-żydowskich odnosi się też w jakiejś mierze to, co Artur Eisenbach pisał we wstępie do Kroniki getta warszawskiego: "nie jest sprawą najważniejszą, czy zanotowany przez Ringelbluma fakt jest prawdziwy. Jest on wiarygodny w tym sensie, że w kręgu warszawskiego aktywu społecznego o konkretnym fakcie [...] wiedziano wówczas to, co Ringelblum zanotował. Stąd też może Kronika w pewnym sensie być świadectwem tego, na ile i w jakim stopniu aktyw społeczny - izolowany od otaczającego świata - orientował się w ówczesnych wydarzeniach" (Emanuel Ringelblum, Kronika getta warszawskiego. Wrzesień 1939 - styczeń 1943, wstęp i redakcja Artur Eisenbach, przełożył z jidisz Adam Rutkowski, Czytelnik, Warszawa 1983, s. 20).

Kronika zatem mówi nie tyle o faktach, ile o "świadomości społecznej getta warszawskiego". Ringelblum bowiem czasem bywał krytyczny wobec plotek (choćby plotek o tym, że wywiezieni z Warszawy Żydzi wciąż żyją, s. 441-443), czasem jednak w rozmaite plotki wierzył. Na przykład relacjonuje jako ustalony fakt naiwną plotkę o tym, jakoby z obozów jenieckich zwolniono żołnierzy Żydów, gdyż "zyskali sobie w Niemczech opinię pracowitego i pożytecznego elementu". "Pewien Niemiec" miał nawet powiedzieć (i Ringelblum z powagą powtarza to najoczywiściej gdzieś w kręgach żydowskich powstałe zmyślenie): "Przybyliście do Niemiec jako przeklęci Żydzi, a powracacie do domu jako błogosławione dzieci Izraela" (s. 486; wyróżnienie moje). Ba, powtarza również jako potwierdzone ("wiadomo mi, że...") przepowiednie wróżki! (s. 366). Podobnych "wiadomości" można w jego zapiskach znaleźć wiele.

[6] Ringelblum odnotował jednak i takie aberracje. W notatce z 5 grudnia 1942 roku, traktującej o nienawiści do żydowskiej policji, pisze, że ludzie teraz, po wywózkach z Umschlagplatzu, przypominają, "kto ponosi winę za masowy mord i dochodzą do przekonania, że dużo zawiniła w tym policja żydowska. Niektórzy uważają nawet, że jedynymi winowajcami tego wszystkiego są policjanci żydowscy" (zob. Emanuel Ringelblum, Kronika getta warszawskiego, s. 429; wyróżnienie moje). Sam Ringelblum przedstawia policję żydowską wyłącznie w czarnych, wręcz smolistych barwach:

"Policja żydowska miała bardzo złą opinię jeszcze przed wysiedleniem. W przeciwieństwie do policji polskiej, która nie brała udziału w łapankach do obozu pracy, policja żydowska parała się tą ohydną robotą. Wyróżniała się również straszliwą korupcją i demoralizacją. Dno podłości osiągnęła ona jednak dopiero w czasie wysiedlenia. Nie padło ani jedno słowo protestu przeciwko odrażającej funkcji, polegającej na prowadzeniu swych braci na rzeź. Policja była duchowo przygotowana do tej brudnej roboty i dlatego gorliwie ją wykonała. Obecnie mózg sili się nad rozwiązaniem zagadki: jak to się stało, że Żydzi - przeważnie inteligenci, byli adwokaci (większość oficerów była przed wojną adwokatami) - sami przykładali rękę do zagłady swych braci. Jak doszło do tego, że Żydzi wlekli na wozach dzieci i kobiety, starców i chorych, wiedząc, że wszyscy idą na rzeź" (s. 426).

"Okrucieństwo policji żydowskiej było bardzo często większe niż Niemców, Ukraińców, Łotyszy" (s. 427).

"Policja żydowska dała w ogóle dowody niezrozumiałej, dzikiej brutalności. Skąd taka wściekłość u naszych Żydów? Kiedy wyhodowaliśmy tyle setek zbójców, którzy na ulicach łapią dzieci, ciskają je na wozy i ciągną na Umschlag? Do powszechnych po prostu zjawisk należało, że zbójcy ci za ręce i nogi wrzucali kobiety na wozy [...]. Bezlitośnie, z wściekłością obchodzili się z ludźmi, stawiającymi opór. [...] Każdy Żyd warszawski, każda kobieta i każde dziecko mogą przytoczyć tysiące faktów nieludzkiego okrucieństwa i wściekłości policji żydowskiej" (s. 427-428).

"W toku akcji policja żydowska bardzo szybko zdemoralizowała się do cna. Wypuszczała ze swych łap tylko tych, którzy dawali okup" (s. 447-448).

Policja żydowska nie gardziła również mieniem po wysiedlonych (s. 411), czyli szabrowaniem. Kto chciałby o tym wiedzieć więcej, niech przeczyta w DODATKACH: "O szabrowaniu wraz z wyszabrowanymi wypisami w przypisach".

[Dopisek] Tym żydowskim zbójcom z warszawskiego getta poświęcił również kilka strof Icchak Kacenelson w Pieśni o zamordowanym żydowskim narodzie:

"Patrzyłem na to zza okna, widziałem morderców bandy -
O, Boże, widziałem bijących i bitych, co na śmierć idą...
I ręce załamywałem ze wstydu... wstydu i hańby -
Oto rękoma Żydów śmierć zadawano Żydom!" (Icchak Kacenelson, Pieśń o zamordowanym żydowskim narodzie, przekład, wstęp i przypisy Jerzy Ficowski, Czytelnik, Warszawa 1986, s. 26).
 
Ale tak prosto wygląda to jedynie w przekładzie Jerzego Ficowskiego. Kacenelson podkreśla bowiem w następnej strofie, że Żydzi-mordercy nie są prawdziwymi Żydami - to Żydzi spolonizowani, przechrzty i prawie przechrzty (meszumodim und erew-meszumodim). Jeśli więc czasem powiada się, że Polacy, którzy mordowali Żydów, nie byli "prawdziwymi Polakami", to warto pamiętać, że ten sposób na radzenie sobie z traumą znacznie wcześniej wypróbowali już sami Żydzi.

O przekładzie Ficowskiego, w którym "etniczno-kulturowy aspekt schodzi na drugi plan, ustępując miejsca ocenie etycznej", zob. Andrzej Pawelec, Magdalena Sitarz, Dos lid funem ojsgehargetn jidiszn folk Jicchoka Kacenelsona - po polsku, "Przekładaniec" 2016 nr 32.

[7] Ringelbluma częściowo zawiodła pamięć. "Konkretny wypadek zimą 1941/42" to w rzeczywistości dwie egzekucje. Do pierwszej doszło 17 listopada 1941 roku, Ringelblum zaś opisał ją w swoich notatkach pod datą 22 listopada 1941 roku. Rozstrzelano wówczas w więzieniu przy ulicy Gęsiej 24 osiem osób (sześć kobiet i dwóch mężczyzn) skazanych na karę śmierci za opuszczenie getta bez przepustek (Kronika getta warszawskiego, s. 336-338).

Druga egzekucja odbyła się prawie miesiąc później - 15 grudnia 1941. Tym razem rozstrzelano 15 osób. Zob. kalendarium getta warszawskiego i bazę danych na stronie http://www.getto.pl. Relację z tych wydarzeń można też znaleźć w pamiętniku nieznanego autora, który zapisał, że "w więzieniu żydowskim dwukrotnie odbyła się egzekucja. Za każdym razem zginęło kilkunastu więźniów płci obojga" (Pamiętniki z getta warszawskiego. Fragmenty i regesty, opracował Michał Grynberg, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1988, s. 66).

[8] Jan Grabowski, Nie, polskie elity nie ratowały Żydów, przełożyła Ola Paszkowska, krytykapolityczna.pl, 5 kwietnia 2017.

[9] Jan Grabowski, No, Poland's Elites Didn't Try to Save the Jews During the Holocaust, haaretz.com, 19 marca 2017.

[10] Zygmunt Klukowski, Dziennik z lat okupacji Zamojszczyzny. 1939-1944, wstęp i redakcja Zygmunt Mańkowski, Lubelska Spółdzielnia Wydawnicza, Lublin 1959, s. 294.

[11] Po kolejnych trzech latach Jan Grabowski wyzbył się już bowiem wszelkich skrupułów, toteż "Haaretz" ogłosił, powołując się na jego słowa, że polska policja odgrywała kluczową rolę w niemieckim "ostatecznym rozwiązaniu". Ponieważ kluczowa rola to taka, bez której całe przedstawienie nie może dojść do skutku, nasuwa się natychmiast wniosek, że gdyby nie polska policja, żadnej Zagłady nigdy by nie było. Zob. Ofer Aderet, The Polish Police Force Had a Key Role in the Nazi Final Solution, Explosive New Research Shows, haaretz.com, 12 czerwca 2020. I nie chodzi bynajmniej o chwytliwy tytuł wymyślony samowolnie przez redakcję. Tezę tę potwierdza cytowana w artykule wypowiedź Jana Grabowskiego: "The Polish police, under German command, he explains, became «a murderous and criminal organization which was a key element in the implementation of the Final Solution»" (wyróżnienie moje)."

Kompromitacje →

Oryginalny artykuł zawiera dużą liczbę linków dla bardziej zainteresowanych.